Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy chińskie władze zablokowały dostęp do serwisów koncernu Google, ten zareagował. Na tyle skutecznie, że niedawno ogłosił otwarcie wyszukiwarki Google.cn - dostępnej w Kraju Środka. W czym jej wyjątkowość? W tym, że chiński internatuta, który wpisze np. hasło "Tajwan", "Tiananmen" czy "demokracja", zobaczy komunikat: "Zgodnie z lokalnym prawem niektóre wyniki nie mogły zostać wyświetlone". Amerykański koncern sam się ocenzurował.
I nie jest osamotniony. Chińska wersja należącego do Microsoftu portalu MSN prowadzi autocenzurę od roku, a Yahoo! - od trzech lat. W 2005 r. chińskie władze skazały dziennikarza Shi Tao na 10 lat więzienia za wysłanie mailem z konta Yahoo.com.cn do USA tajnej instrukcji rządu dla dziennikarzy, zakazującej informowania o Ruchu 4 Czerwca (data masakry na Tiananmen). Jego dane przekazała władzom firma. W 2003 r. dysydent Li Zhi trafił na 8 lat do więzienia dzięki podobnej uczynności Yahoo. To zapewne wierzchołek góry lodowej. Firmy tłumaczą, że muszą przestrzegać prawa kraju, w którym działają, i że dla chińskich internautów lepiej mieć ograniczony dostęp do informacji niż żaden. Powody są jednak bardziej przyziemne, finansowe: chiński rynek internetowy jest drugi na świecie, liczy ponad 111 mln internautów (w USA 200 mln)...
Internet to zarówno sfera wolnościowej kultury obywatelskiej, jak i kultury przedsiębiorczości. Dla globalnego dostawcy usług wybór między obecnością na rynku a wolnością słowa to żaden dylemat. Szkoda, bo pochodzi z cywilizacji, która ma u podstaw prawa człowieka. Ale cóż: do bojkotu Google można nawoływać równie skutecznie, co do bojkotu samochodów...