Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Definicji klasyka jest niemało, choć nie wszystkie są zadowalające. Na przykład kiedy Eliot mówił, że klasyk to ktoś dojrzały, to zbyt łatwo mogłoby dojść do kłopotliwej sytuacji, kiedy to klasykiem zostałby uznany - z racji niewątpliwej dojrzałości literackiej i obyczajowej - obecny prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, idący na skargę do ministra kultury, że wredni urzędnicy nie promują jego fascynujących książek na świecie.
Od dojrzałości do epifanii rzut beretem i oto od jakiegoś czasu powiada się, że klasyk to ktoś, kto ma epifanię. Co oznacza to słowo, nie wie prawie nikt (poza profesorem Nyczem), ale wszyscy go używają, bo jak się powie, że ktoś miał epifanię, to oznacza, że jest dojrzały, a nawet mądry. Kupa ludzi słucha muzyki albo łazi bez celu po mieście, ale słuchać muzyki albo spacerować każdy głupi potrafi, a epifanię może mieć tylko ktoś, kto chodząc po Krakowie albo słuchając Schuberta dociera do istoty samego bytu i chce się tym prawdziwym wzruszeniem podzielić z czytelnikami. Ba! Odczuwa nawet przymus, by tych nieboraków czytelników wyrwać z okowów przykrej codzienności. Jak się bowiem ma epifanię, przypuszczam, to wtedy człowiek zapomina o bożym świecie: że zjadłby sobie kanapeczkę z serkiem, że mu się strupek na głowie zrobił, że majtki uwierają, że trzeba znaleźć pompkę, żeby dętkę napompować, i takie tam głupstwa, które z mety (jak by powiedział liryk) przegrywają w spotkaniu z bytem samym. Nawet najmocniej po ziemi stąpający macherzy od literatury, jak ich tylko epifania znienacka dopadnie, gubią poczucie rzeczywistości i stają wobec bytu na baczność. Mroczny epifanik Jerzy Illg spogląda w ekstazie na migot czerwonych liści, słucha w uniesieniu śpiewu ptaszków i czuje się szczęśliwy, że z dala od zawieruchy medialnej on karmi się w odosobnieniu surową kontemplacją. Epifania - podobnie jak byt - nie wybiera. Ale jak już wybierze, to natychmiast człowiek zapomina, na jakim świecie żyje.
Więc wszyscy, którzą chcą być klasykami, na wyprzódki donoszą, jakiej to oni epifanii nie mieli, kiedy im - wybranym - prawda spojrzała głęboko w oczy, albo się sens głęboki odsłonił. Niektórzy - najpewniej ze szkoły litewskiej - zadowalają się ascetyczną rejestracją wstrząsającego wydarzenia ("Wysokie drzewo naprzeciwko. Nad nim chmury"). Inni jednak, już nie tak wstrzemięźliwi w wyrazie, nie mogą się oprzeć, by nie dodać choć ułamkowego komentarza, zaświadczającego o tym, że nie przypadkiem im właśnie się objawiło. Spadł deszcz i masz, już epifania gotowa ("Padało. Ależ ten świat jest upadły"). Przeszedł facet z jedną nogą i już wieczne pióro gładko śmiga po szlachetnym papierze ("Przeszedł obok mnie jednonogi mężczyzna. Ileż na tym świecie cierpienia!"). Przed spojrzeniem klasyka nic się nie obroni, wszystko na tym świecie istnieje po to tylko, by zakończyć się epifanią. I odwrotnie: każda epifania rodzi się tylko po to, żeby znaleźć się w wierszu klasyka. Taki układ. Układ z bytem.
Więc i ja pozazdrościłem klasykom. Pomyślałem, że też będę miał epifanię. I miałem (nawet, nie chwaląc się, dość szybko). Oto ona.
Nagły zmierzch w pustych zwierciadłach czasu.
Koty rozciągają się na oknie lekceważąc Kartezjusza.
Różowa kołdra powietrza otula gwałtowne nuty Haendla.
Pustułki przypominają ci o śmierci.
Jak cudownie!
Może nie jest to wielki wiersz, ale epifania, przyznacie państwo, po spiżu.