Kiedyś wszyscy chodzili do Sine’s

Tak przynajmniej twierdzi Becky. Nawet jeśli przesadza, to prawdą jest, że miał tu kto przychodzić. Centrum miasta tętniło życiem.
z Quakertown (Pensylwania, USA)

16.09.2019

Czyta się kilka minut

Bar i sklep Sine’s 5 and 10 Cents w Quakertown, Pensylwania, sierpień 2019 r. / JAN SMOLEŃSKI
Bar i sklep Sine’s 5 and 10 Cents w Quakertown, Pensylwania, sierpień 2019 r. / JAN SMOLEŃSKI

Becky przygląda się rzędowi kilkudziesięciu wiszących na haczykach kubków.

– Który z nich należy do Nancy Cygan? – pyta. – Chciałabym jej zostawić wiadomość.

Krzątająca się za ladą Linda bez zawahania zdejmuje jedno z naczyń i podaje Becky.

Chwilę wcześniej żartobliwie zrugała Richarda, który strącił za ladę plastikowy kubek. Linda może sobie pozwolić na takie połajanki, bo Richard – podobnie jak Nancy Cygan (jej nazwisko wymawia się „Sajgan”) – to stali klienci. A Linda, z kilkoma dekadami pracy w Sine’s na karku, zna dobrze ich wszystkich.

Prawda jest taka, że inni coraz rzadziej przychodzą.

Dwa centy za sztukę

Sine’s 5 and 10 Cents Store – zwany Sine’s 5 and 10 (five and dime; dime od potocznej nazwy dziesięciocentówki) lub po prostu Sine’s – to rodzinny sklep z mydłem i powidłem w kilkutysięcznym miasteczku Quakertown w Pensylwanii. To także miejsce, które zatrzymało się w czasie.

Po prawej stronie od głównego wejścia znajduje się oklejona zielonym laminatem lada lunchowa, lunch counter. Nazwa trochę myląca, bo w Sine’s zjeść można nie tylko lunch (od godziny 11 do 14 – kanapki i burgery), ale też śniadanie (od 8 do 10.45 – głównie jajka smażone pod różnymi postaciami). Lody i napoje gazowane serwują, jak głosi przypięta nad półkami za ladą kartka, cały dzień.

Za ladą stoi zamykany piecyk, ten sam od 63 lat (nie ma już do niego części zamiennych). Na ścianie wisi kilkadziesiąt kubków stałych klientów, które Linda i pracujący z nią w Sine’s brat Bill Junior – tak naprawdę nie taki junior, o czym przypominają siwe włosy – bezbłędnie rozpoznają. Wzdłuż lady przytwierdzono do ziemi obciągnięte sztuczną skórą okrągłe taborety. Na końcu blatu stoi stara wielka beczka z piwem korzennym – napojem gazowanym na bazie sasafrasu, smakującym jak lekko gazowany, rozwodniony syrop na kaszel.

Za końcem lady, po lewej, jest przejście do sąsiedniego pomieszczenia, pełniącego rolę swego rodzaju muzeum z pamiątkami. Na ścianie wisi tu kolekcja starych szyldów reklamowych – hot dog i cola za 50 centów, a hamburger z napojem za 75 – a pod sufitem i w gablotach kilka starych mundurów szkolnych orkiestr marszowych i kurtek szkolnych zespołów sportowych. Poza tym można znaleźć stare narzędzia i przedmioty kuchenne, a na tyłach pomieszczenia wystawione są przez cały rok ozdoby bożonarodzeniowe.

Na lewo od głównego wejścia rozciąga się sklep. Można w nim kupić wszystko, od cukierków-mordoklejek (po dwa centy za sztukę), przez nitki i igły, narzędzia do pracy w domu i ogrodzie, garnki oraz talerze, aż po pończochy, długopisy, zeszyty czy zabawki.

Na półkach sporo wolnego miejsca, jakby od dawna nie dokładano towaru. Na wielu artykułach osiadła gruba warstwa kurzu. Siatki do upinania włosów – obowiązkowa rzecz każdej szanującej się pani domu z lat 50. i 60. XX w. – muszą tu leżeć nieruszone od kilku dekad, bo ich opakowania spłowiały, choć promienie słońca nie miały szans na nie paść.

Obok można znaleźć staromodne fartuchy do gotowania – żółte i niebieskie, z wzorami w małe kwiatki. Becky mówi, że podobne nosiła jej babcia. Tuż przy fartuchach leżą ceraty na stół w czerwoną i niebieską kratkę. Na stojaku przy maszynie do dorabiania kluczy smętnie zwisają pojedyncze sztuki jeszcze niewyciętych kluczy. Obok kasy, na ścianie, pocztówki z rysowanymi widokami ­Quakertown, przedstawiającymi m.in. stary budynek poczty i kino Karlton. Arthur Harr, dziadek Lindy i Billa Juniora, kupił 10 tys. takich pocztówek jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku.

W sklepie co prawda jest kasa fiskalna, ale skanera kodów kreskowych nie ma.

– Na każdy towar osobno naklejamy cenę – mówi z uśmiechem Bill Junior.

O tym, że mamy rok 2019, przypominają kalendarze i notesy na rok 2020.

Gdy Becky była mała

Becky wychowała się w Quakertown. Gdy w 1972 r. wyjeżdżała na studia, obiecywała sobie, że nigdy tu nie wróci, ale słowa nie dotrzymała. Teraz mieszka 15 minut drogi od miasteczka, w osiedlu dla emerytów.

Kiedy była mała, wraz z najlepszą przyjaciółką Beth Ann odwiedzały Sine’s przynajmniej raz w tygodniu.

Wtedy Sine’s był największym sklepem w mieście. Założył go w 1912 r. Howard B. Sine. Znajdował się wtedy w innym miejscu, ale 14 lat później, w 1936 r., biznes rozrósł się na tyle, że trzeba było przenieść lokalizację kilka przecznic dalej – do budynku po piekarni przy Broad Street, głównej ulicy miasta.

Obecnie sklep należy do rodziny Harrów. Gdy Howard B. Sine zmarł, biznes przejęła jego jedyna córka Theresa, która w międzyczasie wyszła za Arthura Harra. To ten, który kupił 10 tys. pocztówek.

Gdy Becky i Beth Ann przychodziły wtedy do Sine’s, spacerowały pomiędzy regałami zapełnionymi akcesoriami do szycia, emaliowanymi garnkami, szklanymi kubkami, tablicami informacyjnymi, młotkami, gwoździami, artykułami modelarskimi. W zasadzie, jak Becky dziś przyznaje, nigdy nic nowego się nie pojawiało, ale i tak przechadzanie się wśród sklepowych regałów było jedną z większych atrakcji w tym małym mieście.

Quakertown było na tyle małym, konserwatywnym miasteczkiem, że ludzie do dzisiaj rozpoznają się nie po tym, w którym roku kończyli szkołę średnią, lecz po tym, z którym dzieckiem z rodziny Cyganów chodzili do klasy.

Nie było to trudne, bo rodzina Cyganów, katolicy z korzeniami w okolicach Krakowa, mieli dziewiątkę dzieci. Linda kończyła szkołę z Gregiem Cyganem, a jej brat Bill z Nancy, siostrą Grega. Z kolei Becky i Beth Ann chodziły do klasy ze ­Steve’em Cyganem. Relacje z rodziną Cyganów łączą też roczniki. Becky wychowała się na tej samej ulicy co Nancy Lewis, ale się nie znały, bo Nancy była o cztery lata starsza. Poznały się dopiero, gdy Nancy wyszła za Mike’a Cygana i została drugą Nancy w rodzinie Cyganów.

W kolejce po lunch

– Po przechadzce pomiędzy półkami zamawiałyśmy zapiekane grzanki z serem i piwo korzenne. Zawsze prosiłam też o dodatkowy boczek. Z boczkiem wszystko smakowało lepiej – wspomina Becky.

Nie zawsze dało się usiąść. W porze obiadowej była kolejka. Na przełomie lat 50. i 60. zresztą w ogóle nie było stołków, bo ruch był tak duży.

– Kiedyś za ladą pracowało pięć kobiet! – wspomina te czasy Linda. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jak na siebie nie wpadały i nie myliły tych zamówień. We dwie osoby tu przecież jest za ciasno – śmieje się.

Quakertown, choć niewielkie, przeżywało w tym okresie boom przemysłowy – tak jak większość Stanów Zjednoczonych. A zwłaszcza takie stany jak Pensylwania, należąca do tzw. Stalowego Pasa – regionu, gdzie intensywnie rozwijał się przemysł ciężki. Dziś ta część Stanów nazywana jest Pasem Rdzy.


Czytaj także: Jan Smoleński: Lista żalów komisarza France'a


W tamtych czasach w samym centrum miasta, przy Broad Street, niemal naprzeciwko Sine’s, pracowała duża fabryka kuchenek i piecyków. W mieście było też kilka szwalni. Najbliższa znajdowała się rzut beretem na południowy wschód, kolejna w podobnej odległości, ale w przeciwnym kierunku. Dwie przecznice od ­Sine’s funkcjonował zakład produkcji pończoch. Przy samych torach, na skrzyżowaniu Front Street i Park Avenue, znajdowała się największa fabryka cygar, zresztą jedna z wielu. Po drugiej stronie torów produkowano chipsy ziemniaczane. Kolejne zakłady przemysłowe znajdowały się naprzeciwko szkoły średniej, inne na Broad Street, kawałek od centrum, w miejscu, w którym wiktoriańskie dworki z okrągłymi wieżyczkami zastępowały nieco mniejsze, typowo robotnicze domy z gankiem.

Jak wspomina Becky, wszyscy chodzili do Sine’s. Nawet jeśli trochę przesadza, to prawdą jest, że miał tu kto przychodzić. Miasto tętniło życiem. Naprzeciwko fabryki na Broad Street było kino Karlton, obok mieścił się urząd pocztowy. Była księgarnia religijna, sklep spożywczy, szewc, krawiec. Kobiety szły na zakupy, panowie do pracy, a dzieci uciekały tu przed nudą. Na filmowych ujęciach z 1968 r., udostępnianych przez Towarzystwo Historyczne z Quakertown, widać, że chodniki były pełne pieszych.

W kolejce po lunch ustawiali się robotnicy. Listonosz zawsze siadał przy końcu lady, zaraz obok wejścia. Oprócz nich ­jedli tu też pracownicy okolicznych urzędów. W mieście nie było drugiego takiego sklepu, w którym można by kupić, co dusza zapragnie.

Szczęście w nieszczęściach

Kiedy kilka lat temu Becky wróciła w okolice Quakertown, fabryk już nie było.

Tę przy Broad Street wyburzono. Na jej miejscu powstał parking supermarketu. W fabryce pończoch zrobiono siłownię crossfit. Szwalni już nie ma. Fabryka cygar przez lata stała pusta, obecnie odnawiają ją na lofty albo biura.

Quakertown spotkało to samo, co dziesiątki podobnych miasteczek w USA: dezindustrializacja. Produkcję ubrań przeniesiono do Azji, wytwórnie cygar również trafiły za granicę. Zatrudniające masowo zakłady przemysłowe w centrum miasta zastąpiły – potrzebujące dużo mniej pracowników – punkty usługowe, supermarket i postawione na obrzeżach chłodnie.

Przy tym wszystkim Quakertown i tak miało szczęście, bo – w przeciwieństwie do innych podobnych miasteczek – nie wyjechali stąd ludzie. Dzięki dogodnemu położeniu mieszczące się tu firmy prawnicze mogą obsługiwać stolice trzech sąsiednich hrabstw, a nawet Filadelfię, największe miasto Pensylwanii. Quakertown leży również niedaleko nieco większych ośrodków, takich jak Allentown czy Bethlehem, i może służyć za „sypialnię” dla ludzi, którzy pracują w tych miastach.

Ale kancelarie prawnicze nie zatrudniają zbyt wielu ludzi. A ci pracujący poza Quakertown, umęczeni ośmiogodzinnym dniem roboczym i kilkudziesięciominutowym powrotem do domu, myślą o łóżku bądź kanapie przed telewizorem, a nie o spacerach po Broad Street.

To odbiło się na mieście. Księgarnia chrześcijańska wciąż co prawda działa, a w dawnym kinie Karlton jest kawiarnia o tej samej nazwie, ale centrum opustoszało, a wraz z nim także Sine’s. Teraz rodzinny sklep i bar ma najwięcej klientów w weekend, a nie – tak jak kiedyś – w dni powszednie.

Nie planujemy nic zmieniać

Do tego na obrzeżach Quakertown wyrosły centra handlowe z hipermarketami – takimi jak Wallmart (w całych Stanach zatrudniający półtora miliona ludzi) albo Home Depot (posiadający 2200 sklepów w Stanach, Meksyku i Kanadzie). Wybór towarów jest w nich dużo większy, a ceny niższe. Obok supermarketów powstały fast foody – tam także oferta jest ciekawsza, a ceny podobne jak w Sine’s. Co jednak najważniejsze: wszystkim wracającym z pracy łatwiej jest tam zrobić zakupy, bo zwyczajnie jest to po drodze.

Do tego doszły idealne dla zabieganych zakupy przez internet. Nawet Becky, choć jest już na emeryturze i ma czas, a Sine’s darzy sentymentem, uwielbia Amazona, a codzienne sprawunki robi w nieco bliższym supermarkecie.

Linda i Bill Junior, którzy w Sine’s pracowali od dziecka, chcieliby, żeby ich dzieci lub wnuki kiedyś przejęły rodzinny biznes. Informują o tym nawet na stronie internetowej.

Na razie jednak żadne z nich nie staje regularnie za ladą.

– Nie jest łatwo – przyznaje ze strapioną miną Bill.

Ale Sine’s ma swoich wielbicieli. Co czwartek na śniadaniu spotyka się tu grupka koleżanek, które w 1959 r. kończyły liceum. Także Nancy Cygan przychodzi tu na śniadania.

W 2012 r. Sine’s obchodził setne urodziny. Sprzedawano rocznicowe koszulki, kubki i pocztówki. Przywieziono „banana car” (jak nazwa wskazuje, to samochód w kształcie banana), dzieciaki mogły sobie pomalować twarze. Był też ­barbershop quartet – kwartet składający się z samych mężczyzn śpiewających a capella. Z okazji sto siódmych urodzin nic nie zaplanowano, ale sto dziesiąte – kto wie.

Artykuły na kolumnach turystycznych, opowiadające o hrabstwie Buck, w którym leży Quakertown, wspominają o Sine’s jako tradycyjnym rodzinnym sklepie z mydłem i powidłem dla nostalgików, wzdychających za minionymi czasami.

Nie jest też tak, że Sine’s kompletnie nie nadążył za duchem czasów. Sklep ma stronę internetową i profil na Facebooku. Czasami profil okazuje się bardzo przydatny, jak wtedy, gdy w sklepie siadła elektryczność w środku pory lunchu. Zazwyczaj jednak pojawiają się na nim informacje o promocjach i życzenia dla znajomych z okazji urodzin lub rocznicy ślubu.

I to by było na tyle w kwestii ustępstw. – Nie planujemy tutaj nic zmieniać – rozwiewa wątpliwości Bill. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2019