Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Są wiersze, które, już kiedy czytamy je po raz pierwszy, przyjmujemy jak swoje własne wypowiedzi. Jakbyśmy to my tak mówili, tak widzieli. I nie ma znaczenia, kiedy powstały i pod czyim piórem.
„Wczesną godzinę” przeczytałam w „Tygodniku” jeszcze zanim wyszedł tom „Chwila”. Czytałam - śmiech powiedzieć - z rodzajem niedowierzania. To przecież niemożliwe, żeby ktoś inny wypowiedział coś, co się przeżyło samemu, i to właśnie tak, do najdrobniejszego detalu identycznie. Przecież tak właśnie przebiega bezsenna pora przedranna, zwłaszcza wiosną, kiedy jeszcze nie zaczęły odzywać się ptaki, a co dzień wcześniej o parę minut „Kolejno, bez pośpiechu / bo to ceremonia / dnieją płaszczyzny sufitu i ścian / oddzielają się kształty / jeden od drugiego / strona lewa od prawej”. Tak się odzyskuje świat codziennie na nowo, tak się pomału na nowo godzi z życiem, aż wreszcie, po dopełnieniu się „cudu już odbytego”, z powrotem można życiu powiedzieć „tak”. Czytałam „Wczesną godzinę” już tyle razy, i zawsze z tym samym irracjonalnym a niewzruszonym poczuciem, że to ja sama się wypowiadam. To jest moje. Oczywista uzurpacja, której człowiek nawet się nie wstydzi. Czy to dziwactwo niewczesnego odbiorcy, czy po prostu tryumf poezji?
Z „Małą dziewczynką” było i pozostało trochę inaczej, choć nie mniej osobiście. To jak spotkanie - Wisławy Szymborskiej i moje - przy kimś trzecim. Ten ktoś obie nas obchodzi bardzo, ale nasza wiedza o nim jest różna. Z początku patrzymy razem, z tą samą czułą a wyostrzoną uwagą na debiutującego małego człowieka, jak próbuje świata dokoła siebie, a my - jak staramy się odczytać tajemnicę jego samego. Razem przyglądamy się, jak ściąga obrus, by wprawić w ruch wszystko to, co jest na nim. I obie wiemy, jak ta próba sięskończy. Poetka zapewnia, że to pierwsza próba małej dziewczynki, dlatego włożyła w nią nadzieję, której już żaden dorosły nie podzieli: że przedmioty przekroczą same siebie. „Wędrówka po suficie? / lot dokoła lampy? / skok na parapet, a stamtąd na drzewo?”
A ja - i tu nasza wiedza się rozchodzi - wiem, że kiedy wiersz się skończy, to ani zawodu, ani płaczu rozczarowania, ani protestu nie będzie. I że to nie jest próba pierwsza, próba czarodziejki, którą czeka zawód, tylko próba demiurga. Słyszę małą dziewczynkę, jak tryumfalnie śmieje się nad szczątkami przedmiotów leżących u jej nóżek. Przecież ona nimi włada od dawna, z bezwzględnością i zadowoleniem, ciskając nimi zza siatki łóżeczka i starając się, by sprawiły jak najwięcej hałasu i doznały jak najciekawszych kształtów zniszczenia. To właśnie jest rezultat oczekiwany, upragniony, taki, który mała dziewczynka zechce potwierdzić jeszcze raz i razy następne. I dlatego obrus będzie ściągany, nawet gdy pan Newton dozna pełnej satysfakcji. On zresztą najmniej się liczy w tym wspaniałym wierszu. Zostaje dziecko, stworzone przez poetkę i równocześnie moje własne, choć od pewnego momentu idę za swoją pamięcią i swoim domysłem, mimo że małą dziewczynkę zawdzięczam nie sobie, lecz znowu cudowi poezji.
A skąd taki akurat temat dla felietonu? Może jako usprawiedliwienie starczy tytuł. A nadto dziś akurat w wymiarze najbardziej dosłownej aktualności dominuje fakt, który chciałoby się obejść jak najszerszym kołem - kongres SLD. Więc tylko ucieczka mi przystoi, schronienie w świecie z zupełnie innego wymiaru. Tym bardziej, że krakowska noblistka obchodzi właśnie jubileuszowe urodziny, więc chyba nie poczyta tych linijek za poufałość niewczesną...
Józefa Hennelowa