Kapłański bilans

21 października 1978 r. w prywatnej kaplicy biskupa erfurckiego zostałem wyświęcony na kapłana. Działo się to w konspiracji: osoby, które wiedziały o moich święceniach, mógłbym policzyć na palcach. W ciągu następnych lat jednak tajemnica kapłaństwa z wielu przyczyn bywała dla mnie problemem.

21.12.2003

Czyta się kilka minut

 /
/

Jednak nawet, gdy przeżywałem trudności, nie zwątpiłem w cały szereg spraw: w sens kapłaństwa w ogóle i sensowność własnego kapłaństwa, w to, że kiedyś została odciśnięta na mnie nieusuwalna pieczęć znaku, że zostałem wybrany do posługi i że posługa ta jest święta, dobra i potrzebna. Nigdy nie zwątpiłem, że w czasie Mszy trzymam w palcach Ciało Chrystusa. Nie zwątpiłem też, że przy spowiedniczej rozmowie tym, co najważniejsze, nie są moje duszpasterskie (a niekiedy również klinicznopsychologiczne) rady, lecz akt rozgrzeszenia, przez który sam Chrystus zdejmuje okowy zła i zmywa plamy przewinienia. Nie doświadczyłem większych napięć w relacjach z władzą kościelną czy intelektualnych wątpliwości co do jakiegoś artykułu wiary; nie przeżywałem “kryzysu celibatu". Problem polegał raczej na niepewności, jak mam rozumieć swoje kapłaństwo i jak je wcielać w życie. Było to wielkie napięcie między kapłaństwem jako “powołaniem" a kapłaństwem jako “zawodem". Tak, im głębiej i szczerzej przeżywam kapłaństwo jako “powołanie", tym większe rozterki odczuwam, co się tyczy owego aspektu kapłaństwa jako “zawodu".

Egzystencja kapłańska jest bowiem z jednej strony formą życia, wyborem, którym człowiek dobrowolnie odpowiada na “powołanie przez Boga", z drugiej - ujętym w instytucjonalne ramy zawodem, którego treść jest określona przepisami i dopełniona uwarunkowanymi daną epoką oczekiwaniami społecznymi. Zawsze czułem, że kapłaństwo jest głęboką, trwałą rzeczywistością, która w sposób zasadniczy określa wszystko, co robię, oraz darem, za który moja wdzięczność nigdy nie będzie dość wielka; jednocześnie nie przestają mnie irytować najrozmaitsze formy zewnętrzne - stroje, tytulatura itp. - jakimi zwłaszcza XIX wiek “upiększył" kapłana. Nigdy nie brałem poważnie pod uwagę rezygnacji ze swego powołania - a jednak w pewnym sensie moje kapłaństwo uległo “zachwianiu". Nie było to nic przyjemnego: pomimo to czułem, że - jeśli wolno mi to wyrazić aluzją do doznania proroka Eliasza na górze Horeb - “Bóg był w tym zachwianiu".

Kariera i zapłata

Zaczynałem bez jakiejkolwiek perspektywy na “kościelną karierę": nie miałem parafii ani koloratki i nie liczyłem na to, że dożyję wolności Kościoła - raczej musiałem zakładać, że tajna policja komunistycznego reżimu tak czy inaczej mnie unieszkodliwi. Przed 20 z górą laty byłem (aczkolwiek 30-letni doktor filozofii) oczywiście kapłańskim elewem, w roku 1989 (po 11 latach kapłaństwa) u progu posługi publicznej byłem nim nadal, a dziś, co się tyczy “kariery", jestem na najniższym wyobrażalnym stopniu i najprawdopodobniej pozostanę na nim do śmierci. Jedyny postęp (w porównaniu z początkiem lat 90., kiedy odczuwałem to inaczej) polega na tym, że jest mi to całkiem obojętne, więcej: jestem z tego rad. Należy jednak uczciwie powiedzieć, dlaczego. Otóż obawiam się, że nie starczyłoby mi ani pokory, ani posłuszeństwa dla przyjęcia urzędu. Wiem, że świadomość odpowiedzialności za powierzoną mi część instytucji Kościoła pozbawiłaby mnie owego wielkiego poczucia wolności, jakiego potrzebuję nie tylko dla swojej pracy, ale także dla swej wiary i duszy.

Jeśli mam kontynuować ten “świecki" bilans (“mówię teraz jak niemądry", powiada w jednym z listów apostoł Paweł) - przez 11 lat wykonywałem pracę kapłańską oczywiście bezpłatnie i nie wydawało mi się to czymś dziwnym lub niewłaściwym. Również po 1989 r. wiele się nie zmieniło; wynagrodzenie, jakie otrzymywałem od arcybiskupstwa, nie wystarczyłoby nawet najmniej wymagającemu ascecie. Na utrzymanie zarabiam głównie wykonywaniem cywilnego zawodu. To, że kapłaństwo wiele mi nie “przynosi", stanowi raczej ulgę dla mojego sumienia. Znam wprawdzie słowa Apostoła “godzien jest robotnik płacy swojej", jednakże pewien aspekt dość groźnego niepokoju, jaki mnie ogarnął w dniu, kiedy rozpocząłem działalność w ramach administracji duchownej, dotyczył właśnie tego, że mam teraz być “religijnym zawodowcem". Na szczęście jest dla mnie oczywiste, że wartości kapłaństwa nie mogę oceniać w kategoriach zapłaty i kariery; gdyby mi chodziło o to, powinienem był wybrać inny zawód.

Parafia pogranicze

Sensu i wartości swego kapłaństwa nie mogę należycie ocenić także w kategoriach “efektów duszpasterskich". Tak, tu bilans wypadłby bardziej optymistycznie: należę do tej drobnej mniejszości europejskich księży, którzy “mają pełny kościół", w dodatku ludzi przeważnie młodych i wykształconych. Wiem, że to nieco rozbraja tych katolików, którzy chętnie by mnie kamienowali. Ale ja się tym chlubić nie mogę; jakkolwiek wygląda to na pobożny frazes czy fałszywą skromność, mam niemal namacalne doznanie, że w swojej duszpasterskiej pracy jestem narzędziem, a nie źródłem, że podzięka należy się Bogu, a nie mnie. Kiedy mi ktoś po nabożeństwie dziękuje za kazanie, a ja wskazując palcem ku niebu mówię “to szefowi", obaj się uśmiechamy - ale ja to rozumiem śmiertelnie poważnie.

Wygląda to trochę jak paradoks. Chociaż w ciągu kilku lat dane mi było zbliżyć do wiary i Kościoła kilkaset osób, nie czuję się jak “typ misjonarza". Jestem głęboko przekonany o prawdziwości wiary chrześcijańskiej i o tym, że powinna ona być proponowana wszystkim, jednakże międzyreligijny dialog i rozmowy z ludźmi, którzy z przyczyn subiektywnie niewątpliwie uczciwych uważają się za ateistów, dawno doprowadził mnie do przekonania, że my chrześcijanie nie mamy monopolu na prawdę. Jestem daleki od gorliwości mego dawnego poprzednika na ambonie u Najświętszego Salwatora w Pradze, ojca Koniáša, wynikającej z przeświadczenia, że kogo nie pozyskamy do naszej trzody, tego oddajemy piekłu. Bardziej niż zdanie “Kto nie jest z nami, jest przeciw nam", przemawia do mnie “Kto nie jest przeciw nam, jest z nami".

Ale może nie jest to wcale paradoks. Prawdopodobnie nastaje czas, kiedy do Kościoła i religii będzie szukać drogi dwojaki rodzaj ludzi. Jedni to ci, którzy zaniepokojeni skomplikowaniem współczesnego świata są spragnieni przytulnego domu, opartego na kilku podstawowych prawdach, który da im schronienie, gdzie mogliby choć na chwilę odłożyć na bok niepokojące pytania i drażniące czy zwodnicze obrazy świata “na zewnątrz". To zrozumiała potrzeba i z pewnością jest dobrze, jeśli będzie szereg instytucji religijnych, zdolnych ją zaspokoić. Mogę tylko mieć nadzieję, że instytucje te nie będą “świata zewnętrznego" zbytnio demonizować, a kiedy pełni niepewności i bojaźni ludzie odnajdą w nich swoją tożsamość, potrafią zahamować skłonność do agresji, jaką często przejawia nadmiernie skompensowana i tylko pozornie wyleczona niepewność - postawę, którą nazywamy “fundamentalizmem".

Ale jest jeszcze druga grupa: ludzie, dla których potrzeba pytania, sięgania do sedna rzeczy, spojrzenia na świat zawsze pod innym, nowym kątem jest równie niezbędna jak pożywienie i sen. Są w pełni dziećmi swojej epoki, choć bynajmniej nie przyjmują jej bezkrytycznie; ich dystans nie ma jednak charakteru ucieczki, negacji i wypierania. Właśnie ludzi tego typu sfera wiary i duchowości przyciąga tym bardziej, im bardziej świat wokół nich popada w bezproblemowe funkcjonowanie w wielkiej maszynie zbiurokratyzowanego społeczeństwa i technicznej manipulacji we wszystkich dziedzinach - od polityki po seks, od nauki po wszechobecny rozrywkowy i reklamowy przemysł medialny. Są to ludzie o sercu po augustyńsku niespokojnym, dla których “dzisiejszy świat" nie jest przygnębiająco wielki i skomplikowany, jak dla tamtej pierwszej grupy, lecz raczej zbyt ciasny i pospolity.

Wiara po oświeceniu, po “śmierci boga" - to znaczy zaniku chrześcijaństwa jako oczywistej, przekazanej tradycją podstawy naszej kultury - zawsze będzie mieć postać jakiegoś “a jednak", charakter nonkonformizmu. Będzie nieodzownie połączona z re-lecture - “odczytywaniem na nowo", a to zarówno głębszym, krytycznym odczytywaniem własnej kultury wraz z nieodłącznym już od niej wymiarem racjonalności, jak i “odczytywaniem na nowo" tradycji chrześcijańskiej. Dla wierzących posttradycyjnych i postsekularnych - a jest rzeczą naturalną, że najwięcej znajdzie się ich wśród ludzi młodych i wykształconych - wiara będzie mieć zawsze aspekt tego “dwojakiego protestu": przeciw konformizmowi wobec “ducha czasu" i przeciw bezmyślności w religii, która zapomina, że tradycja jest żywym nurtem, a nie zakurzoną skrzynią, na której siedzimy nie kwapiąc się, by zajrzeć do środka. Wiara tych ludzi będzie ustawiczną drogą, nieskończonym poszukiwaniem. Tak, jestem przekonany, że Pan powołał mnie do posługi właśnie tym ludziom, to zaś, że mam mnóstwo pracy, świadczy m.in. o tym, iż nie są oni jakąś małą elitarną grupką. Myślę, że - jakkolwiek nie zawsze sobie to uświadamiają - potrzebują kogoś, kto stoi “na krawędzi": jest zakorzeniony w Kościele i jego tradycji, aby mógł ich obdarzyć czymś, z czym utracili naturalny kontakt albo go nie znaleźli, zarazem jednak w pełni respektuje i pod wieloma względami również akceptuje ich świat, który w dzisiejszą postać kościelnego życia naprawdę trudno wcisnąć.

Pochodnia numer dwa

Historia mojego powołania? Najpierw było to silne przeżycie wewnętrzne zimą w górach, w wieku jakichś 16 lat, w którym widziałem zaproszenie do “życia filozoficznego", nieustannego duchowego poszukiwania, wnikania pod powierzchnię rzeczy, do życiowej drogi, która będzie opłacona pewnym rodzajem samotności, na której wszakże pomimo to “nie będę sam". Z powodu owego “nie jestem sam" mogę chyba powiedzieć, że było to swego rodzaju przeżycie “prareligijne".

Potem, jako chyba 17-latek, zaczynam się interesować wszystkimi religiami; na daczy u kolegi czytam w letnie dni Biblię; pewnego dnia wybieram się do wielkiej opuszczonej świątyni pielgrzymkowej - z kijem w ręku, Biblią i kawałem chleba w plecaku, zgodnie z romantyczną wizją pielgrzyma; chcę się zdecydować, czy w “tego Boga" wierzę, czy nie. Nie odezwał się żaden głos z góry, niemniej odmówiłem tam na głos “Ojcze nasz" i właściwie od tego czasu nigdy nie zaliczałem siebie do ateistów.

Droga od “filozoficznego skłonienia się ku chrześcijaństwu" do zdecydowanej akceptacji katolicyzmu była długa, największy wpływ miało zaś spotkanie z pewnym mądrym i życzliwym księdzem, który zachwiał moimi prymitywnymi uprzedzeniami co do Kościoła i kapłanów. Dopiero w roku po pierwszej komunii dwa silne doznania otwarły dla mnie życie modlitwy i głęboki stosunek do liturgii.

Myśl o powołaniu kapłańskim oczywiście chodziła mi po głowie - podobnie dzieje się z niemal każdym konwertytą; szczęśliwą okolicznością było to, że mi ją dość niezręcznie podsuwał jeden z ówczesnych spowiedników, co we mnie budziło odruch obronny. I rzeczywiście: czas jeszcze nie nadszedł. Przyszedł dramatyczny rok 1968, a w styczniu 1969 r. spalił się Jan Palach. Wracając z rekwiem za tego kolegę - mojego rówieśnika z tego samego wydziału - niosłem w mroźną noc aleją posągów świętych po Moście Karola pod płaszczem jego maskę pośmiertną. Myślałem o liście, jaki zostawił: że należy do grupy studentów, którzy zdecydowali się na taki czyn, losowali - i on wyciągnął kartkę z napisem “Pochodnia numer jeden". Powiedziałem sobie, że teraz wszyscy jesteśmy w sytuacji “pochodni numer dwa". Pytałem siebie, co mogę poświęcić, jak odpowiedzieć na czyn Jana. Z tych rozważań zrodziło się postanowienie: zostanę w kraju, nie dam się zmusić do kolaboracji, wyrzeknę się radości normalnego życia, nie będę zabiegał o założenie rodziny i o materialne zabezpieczenie, wstąpię na drogę pilnego studiowania wszystkiego, czego komuniści zakazują. Chociaż nie było w tym wyraźnej obietnicy tyczącej się kapłaństwa, to jednak kiedy ex post staram się dostrzec pierwszy i decydujący krok na tej drodze, była nim owa “palachowska noc".

Myśl o kapłaństwie nigdy nie wiązała się u mnie z wyobrażeniem “proboszcza". Pamiętam, jak głęboko przemówiły do mnie słowa Teilharda de Chardin, że świat naukowy potrzebuje misji analogicznej do francuskiego ruchu księży-robotników. “Ksiądz-naukowiec" - tak, to droga, która by mi odpowiadała, powiedziałem sobie wtedy. Realna szansa zostania kapłanem otwarła się w roku 1972, kiedy zapoznałem się z działalnością podziemnej grupy tajnych księży, a rok później rozpocząłem rekolekcjami przygotowanie do święceń. Trwało ono siedem lat, w ciągu których moje powołanie uzyskało jasny zarys: chcę być księdzem, który swoją posługę łączy z cywilnym zawodem i “świeckim stylem życia".

Mogłoby się wydawać, że ostateczna decyzja po kryzysie, jaki przeszedłem tuż przed święceniami, oraz przyjęcie święceń stanowią kres historii związanej z poszukiwaniem powołania. Tak jednak nie jest. Sakrament kapłaństwa jest “niezmazalnym znakiem", ale jego przyjęcie nie oznacza końca drogi, lecz nowy początek.

Po cywilnemu

Grupa, która mnie duchowo formowała, rozumiała połączenie kapłaństwa z cywilnym zawodem i życiem nie tylko jako zewnętrzną konieczność, narzuconą przez warunki “nielegalnej" działalności w reżimie komunistycznym, lecz jako specyficzny charyzmat. Wierzyliśmy, że jakiekolwiek byłyby stosunki polityczne, ta postać kapłaństwa będzie mieć sens dla świadectwa Kościoła w zlaicyzowanym społeczeństwie. Dla mnie to podstawowy rys mojego powołania, mojej kapłańskiej tożsamości.

Przez cały czas przygotowania do święceń, a potem mojej jedenastoletniej działalności “nielegalnej" moja sytuacja kazała mi pojmować kapłaństwo nie jako coś zewnętrznie wytyczonego tradycyjnymi symbolami przynależności do stanu duchownego czy zwykłą kapłańską aktywnością. Dla nas wszystkich, którzy znajdowaliśmy się w tej sytuacji, było oczywiste, że bycie księdzem nie polega na tym, co “mamy" i “robimy", lecz na tym, czym jesteśmy, jak jesteśmy. Nie miałem kapłańskiej szaty, przez długi czas zagrożony rewizją nie miałem nawet kielicha mszalnego, pateny i brewiarza; z tradycyjnych kapłańskich czynności długo nie mogłem pełnić prawie żadnej oprócz tajnego, przeważnie samotnego odprawiania Mszy. Nieustannie byłem wystawiony na wewnętrzne wątpliwości, czy kapłaństwo w tych okolicznościach ma sens, czy nie chodzi tylko o prywatną zabawę pomylonego dziwaka. Kiedykolwiek jednak wątpliwość taka mnie naszła, następowało po niej jakieś wewnętrzne upewnienie, że moja kapłańska egzystencja ma sens.

Oczywiście, ksiądz powinien się starać wykonywać “swoją pracę", na ile może; jeśli jednak znajdzie się w sytuacji, w jakiej byliśmy my, powinien jakąkolwiek pracę (włącznie z naszymi świeckimi zawodami) “przemieniać w służbę Bogu". Nauczyłem się wtedy postrzegać wszystkie powszednie czynności, zwłaszcza w pracy psychoterapeuty, jako “przedłużenie Mszy". Od czasu, gdy zostałem wyświęcony, odprawiałem codziennie, na ogół sam - za życia matki przeważnie bardzo wcześnie rano albo w środku nocy, ponieważ nawet ona nie mogła być wtajemniczona w fakt mego kapłaństwa (świadomość, że jestem ustawicznie “jedną nogą w kryminale", byłaby dla niej nazbyt ciężkim brzemieniem). Nasza wspólnota kładła na codzienne odprawianie duży nacisk. Dzięki niej stał się ze mnie rzeczywiście “człowiek Mszy"; czuję, że każde słowo, każdy gest liturgii odpowiada czemuś głęboko w mojej duszy. Brewiarz jest dla mnie raczej krzyżem niż pokrzepieniem, wyjątkowo tylko udaje mi się zatrzymać przez cały czas uwagę na tekście. Z Mszą takich trudności nigdy nie miałem, była dla mnie zawsze źródłem odnawiającej siły.

Zgryzoty celibatu

Sprawa celibatu - no proszę, o mało co byłbym o nim zapomniał! Czy wynika to stąd, że już do życia w celibacie przywykłem i przestał on być dla mnie problemem, czy też jest to jakieś “freudowskie zapomnienie"? W dyskusjach na ten, tak często dziś roztrząsany temat nie należę do tych, którzy żarliwie opowiadają się przeciwko celibatowi, czy ściślej mówiąc: za zniesieniem połączenia celibatu z kapłaństwem, które aktualnie obowiązuje w Kościele katolickim obrządku łacińskiego. Kiedy spoglądam na niemal ćwierćwiecze własnego życia kapłańskiego i na doświadczenia uzyskane w trakcie duchowego towarzyszenia wielu księżom, zakonnikom i zakonnicom, skłaniałbym się raczej do tego, aby celibat był rozumiany jako jedna z form duchowego powołania, ponieważ jest to droga - zwłaszcza dziś - bardzo trudna i stanowi wielkie ryzyko dla zdrowego rozwoju osobowości. Widziałem o wiele więcej osób, które życiu w celibacie nie podołały, albo którym celibat wyrządził psychiczną szkodę (ewentualnie miał przesłaniać szkodę już istniejącą), niż takich, którym naprawdę pomógł żyć pełnym - w ludzkim i religijnym sensie - życiem. Sztuka przemiany seksualności w siłę duchową, bez jej kurczowego tłumienia, jest trudniejsza, niżby się mogło wydawać.

Sam zobowiązania do celibatu nigdy nie naruszyłem. Z dzisiejszej perspektywy widzę jednak, że kosztowało mnie to w pewnych okresach tyle energii, że nie mogę się czasem pozbyć pytania, czy nie można jej było wykorzystać bardziej owocnie. Nie jestem eunuchem ani homoseksualistą, jestem normalnym mężczyzną, który - co więcej - był zawsze żywiołowy i pełen energii, a zarazem niezmiernie wrażliwy na piękno, nie wyłączając urody kobiet. Myślę, że wymaganiom wieloletniej abstynencji seksualnej z trudem bym podołał, gdybym miał do dyspozycji jedynie tradycyjne środki katolickiej ascezy. Oczywiście nie mogę wykluczyć niewidzialnych dróg działania łaski Bożej, ale jeśli ograniczyć się do tego, o czym mogę świadczyć, to bardziej niż podręczniki “umartwiania" pomogło mi to, co psychologia głębi mówi o sublimacji, a także - niech mi chrześcijańscy demonizatorzy wschodniej duchowości wybaczą - praktyka jogi i medytacji zen. Myślę, że gdzieś tam właśnie udało mi się to “przesunięcie energii", a jest prawdopodobne, że ma z tym związek moja zdolność pracy przez wiele godzin dziennie z całkowitym zaangażowaniem sił i uwagi.

Nie chcę powiedzieć, że joga jest jedyną drogą do przetwarzania energii seksualnej. Również w skarbcu duchowości chrześcijańskiej jest niewątpliwie wiele sposobów modlitwy pomocnych w owej wewnętrznej transformacji, zwłaszcza tych, które włączają do modlitwy nie tylko sferę rozumową i werbalną, ale także emocjonalną i cielesną, które znają np. rolę oddychania przy medytacji - jak tzw. modlitwa Jezusowa. “Co nie jest przyjęte, nie może być przemienione" - pisali ojcowie Kościoła w medytacjach nad tajemnicą Wcielenia. Duchowość, która przeskakuje nad cielesnością i odwraca oczy od ludzkiej płciowości, nie jest drogą do przemienienia i zbawienia.

Bardzo kiedyś do mnie przemówiła medytacja żydowskiego filozofa Friedricha Weinreba nad jedną z liter hebrajskiego alfabetu - literą He. Litera ta, z małą niedomkniętą szparką z lewej strony u góry, podobna do lekko uchylonego okna, jest dla niego symbolem dziewiczości, religijnie motywowanej abstynencji seksualnej. Poryw cielesnego pożądania nie spełnia się do końca: pozostawia maleńką szparkę, którą do naszego świata wpada promień Bożego światła i przez którą również my możemy dojrzeć coś z obiecanego raju. Podobnie jak ubóstwo, skromność, cichość, wstyd, tak też dziewiczość i wstrzemięźliwość oznaczają pewne “ustąpienie miejsca" dla chwały Boga. Logice “tego świata" takie życie musi się wydawać szaleństwem; poznałem jednak kilkoro “szaleńców dla Chrystusa", mężczyzn i kobiet, z których promieniowało światło, i kiedy czytam opowieść o dziesięciu sprawiedliwych, ze względu na których miasto nie ulegnie zagładzie, na myśl przychodzą mi właśnie ci ludzie o dziecięco czystych oczach i wrażliwym sercu.

Celibat postrzegam jako bardzo radykalny środek, za pomocą którego człowiek zostaje wtrącony w sytuację, z której ma do wyboru tylko dwie drogi: albo rzuci się w Boże objęcia, albo - patrząc po ludzku - dozna klęski. Myślę, że celibatariusz po prostu nie może żyć zwykłym, konwencjonalnym życiem: albo wypełni tę wielką szczelinę treścią duchową, albo szczelina ta stanie się tragiczną przepaścią, którą będzie się on na próżno starał zapełnić wszelkiego rodzaju namiastkami, łącznie np. z gorączkową aktywnością duszpasterską, w której prędzej czy później dostrzeże też jedynie narkotyk...

Trzeba uczciwie powiedzieć, że owo “wypełnienie Bogiem" nie jest nieustannym pasmem szczęśliwości, jak by się to mogło wydawać na podstawie lektury kiczowatych katolickich hagiografii. Z autentycznych wypowiedzi wielkich świętych wiemy, że i oni często przechodzili długie okresy smutku bez pociechy, ciemnej nocy, pustyni. Samotność w celibacie - podobnie jak klasyczne aspekty pustyni: post i milczenie - z pewnością wzmaga te doznania. Gorliwi mnisi wszystkich generacji udawali się dobrowolnie do tych przepaści, aby się ćwiczyć na drodze duchowej i dojrzewać w wierze, i mamy wiarygodne świadectwa, że wielu z nich wytrwało. No tak: ale czy można żądać takiego samozaparcia od wszystkich, którzy mają pełnić posługę kapłańską? Na to pytanie nie odważam się jednoznacznie odpowiedzieć.

Oczywiście, problem nie ogranicza się do abstynencji seksualnej; chodzi także o to, że życie celibatariusza jest zubożone o ważne doświadczenie przeżywania go we dwoje i w rodzinie. Nie obawiam się tak bardzo o kapłanów, którzy są osadzeni w społeczności quasi-rodzinnego typu - we wspólnocie zakonnej czy żywej parafii - ci bowiem na ogół poznają pewną analogię tych zadań. Tam jednak, gdzie duchowny dość często zmienia środowisko i gdzie brak trwalszych ludzkich więzi, obawiałbym się, że pewien ważny wymiar życia może skarłowacieć. Jestem naprawdę wdzięczny Bogu za to, że moje życie jest wypełnione cennymi ludzkimi relacjami, za bliskość rodzin, a zwłaszcza za kobietę, która od dziesięcioleci - przy absolutnym respektowaniu zobowiązań, jakie na siebie przyjąłem - dzieli ze mną troski, radości i obowiązki w sferze pracy i życia prywatnego. Tak, możliwe jest głębokie partnerstwo między mężczyzną a kobietą, które nie ma charakteru seksualnego i daje się pogodzić z życiem w celibacie, ale jest to dar bynajmniej nie powszedni. Święci Benedykt, Franciszek z Asyżu, Franciszek Salezy czy Jan od Krzyża z pewnością nie byliby tymi, kim się stali, gdyby obok nie było Scholastyki, Klary, Franciszki de Chantal i Teresy z Avila; dla ich integralności było rzeczą ważną, aby przynajmniej w pewien sposób poznali, że człowiek został stworzony “jako mężczyzna i kobieta". Trzeba jednak dodać, że również ta droga ma swoje krzyże i jest prawdopodobnie o wiele trudniejsza dla tych kobiet niż dla mężczyzn.

Istnieje jeszcze jeden aspekt celibatu: wiek. Patrzę niekiedy z niepokojem na pełnych entuzjazmu młodych mężczyzn, którzy biorą na siebie zobowiązanie do celibatu, nie przeżywszy jakiegoś pozytywnego partnerskiego doświadczenia albo odwrotnie: nie poznawszy jakiejś przeszkody na drodze celibatu. Młodzieńczy zapał religijny potrafi na tyle “rozświetlić" pozostałe dziedziny życia, że człowiek między dwudziestką a trzydziestką - w wieku, w którym większość kapłanów zostaje wyświęcona - może mniemać, iż sfera seksualna nigdy nie będzie dlań stanowić problemu. Kiedy wszakże młody entuzjasta w następnym dziesięcioleciu uspokoi się i dojrzeje, a nie stanie się z niego “wieczny chłopiec", doświadczy, jak w jego życiu dochodzą do głosu wszystkie wymiary człowieczeństwa. Jeśli nie jest na to przygotowany - a wielu mówiło mi, że w seminarium na ten temat nie padło ani jedno słowo - jego droga może się nagle dramatycznie skomplikować.

Oceniałbym, że najbardziej intensywnych “klasycznych pokus" może człowiek żyjący w celibacie oczekiwać około czterdziestki. Wraz z pierwszymi oznakami starości może też przeżywać melancholię, depresję, to szczególnego rodzaju zniechęcenie, które dawni mnisi nazywali acedia. Tłumaczenie imienia tego “demona południa" jako “lenistwo" jest mylące. Chodzi raczej o jakieś szczególne otępienie, które następuje niekiedy jako duchowy kociokwik po odpływie młodzieńczej gorliwości. Coś podobnego może się oczywiście wydarzyć na drodze duchowej każdego człowieka, ale człowiek żyjący w celibacie jest, by tak rzec, bardziej narażony. Czasem zastanawiam się, czy naturalnemu rytmowi życia nie są wierniejsze te kierunki duchowe, które zalecają celibat tylko na pewnym etapie drogi życiowej, nie zaś jako zobowiązanie dożywotnie - ale naturalnie mogę się mylić.

Seks strywializowany

Niedawno przeczytałem artykuł feministki, która twierdzi, że chrześcijaństwo zawsze nienawidziło kobiet i zawsze nienawidziło seksualności. Oj, dzieweczko z móżdżkiem słodko dziewiczym, nie zbrużdżonym śladami wiedzy! Jak chętnie zaprowadziłbym cię np. do British Museum, gdybyś nie chciała zajrzeć do katedr; pokazałbym ci te rzędy madonn i świętych: tu niewiasta, która swoim “fiat" decyduje o losach zbawienia świata, tu Matka bolesna, tam kobieta - Stolica mądrości, Królowa ziemi i nieba; czy to jest nienawiść do kobiecości? A potem wziąłbym cię w Rzymie do kościoła Panny Marii Zwycięskiej, przed rzeźbę Berniniego przedstawiającą świętą Teresę, z nadzieją, że ci spadną łuski z oczu. Czy wiesz już, dlaczego Kościół potępia pornografię? Nie z wiktoriańskiej pruderii, lecz dlatego, że jest to tania szmira: tu, popatrz, jest płomień tęsknoty, którym pała ciało i zarazem dusza, przedstawiony tak, że w człowieku odzywają się wszystkie struny namiętności, gdy tymczasem filmy porno łechcą tylko naskórek. Nie, to komercyjne uwielbienie seksualności, które chętnie podaje się za wyzwolenie seksu, jest tak naprawdę jego strywializowaniem.

Jeden ze współczesnych francuskich filozofów kultury pokazuje, jak motyw seksualności usadowił się w naszej cywilizacji: dziś władzę - polityczną i ekonomiczną - zdobywa się nie za pomocą mechanizmu przemocy, lecz poprzez mechanizm “uwodzenia", coś, co pierwotnie należy do kontekstu seksualności i co całej sferze erotycznej nadawało urok. Z seksualnością spotykamy się dziś wszędzie z wyjątkiem seksualności, powiada ów autor, a ja do tego dodaję: może tymi, którzy za jakiś czas odkryją ponownie dla świata zapomnianą, głęboką tajemnicę ludzkiej seksualności, będą właśnie chrześcijanie.

Ponieważ jednak materialna rzeczywistość może nas tak bardzo zafascynować, że popadniemy w idolatrię, konieczna jest też ofiara, która pierwiastek materialny przekracza. Chrześcijaństwo wie, że ofiara musi pozostać aktem wyjątkowym, uroczystym i wolnym. Dlatego zawsze potępiało jako heretyków owe sekty gnostyckie, które ascezę - łącznie z ascezą seksualną - chciały narzucić wszystkim jako wiążącą regułę i stosownie do jej przestrzegania dzieliły ludzi na czystych i nieczystych. Znieść wyjątkowy charakter ofiary i wolności jej składania znaczy zdewaluować sens ofiary: jedynie radosnego dawcę miłuje Bóg, mówi Pismo. Ofiara jest szparką, przez którą w wieloznaczność i półmrok naszego życia wpada jasny promień czegoś “całkiem innego", co stawia pod znakiem zapytania nasze potoczne funkcjonowanie. Tak, kapłaństwo ma w sobie również ten pierwiastek “absurdalności", jest “znakiem sprzeciwu" - nie tylko funkcją w Kościele, lecz także ościeniem w świadomości świata, który zamyka się w sobie.

Być kapłanem znaczy wyjść na fale jak Piotr, ze wzrokiem utkwionym w Jezusa; kiedy Piotra ogarnia lęk o siebie, zaczyna tonąć. Celibat, to oderwanie się od brzegu, jest czymś, co rzeczywiście potwierdza naszą decyzję, by przed rozsądkiem i przezornością świata dać pierwszeństwo “niedorzeczności krzyża". Nie daje się zrealizować, jeśli uwaga człowieka zostanie odwrócona od Chrystusa. Kiedy Jezus mówił o tych sprawach, wiedział, że Jego słowa nie są dla uszu wszystkich; dodawał: “Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!"

Psychoterapia i spowiedź

Jedną z podstawowych sfer oddziaływania księdza jest indywidualne “przewodnictwo duchowe". Wyrażenie to wydaje mi się perwersyjne i jestem rad, że jest ono zastępowane przez brzmiące bardziej po partnersku “duchowe towarzyszenie" - oby na zmianie nazwy się nie kończyło! Kapłan jako “przewodzący", na którego można było zrzucić dużą część odpowiedzialności i mieć jeszcze poczucie, że przez to ćwiczymy się w “cnocie posłuszeństwa" - to koncepcja znamienna dla czasów, które ideał “duchowego dziecięctwa" pojmowały jako trwały infantylizm.

Od ponad 10 lat publicznej działalności kapłańskiej przez szereg godzin tygodniowo jestem do dyspozycji wszystkich, którzy proszą o sakrament pojednania czy duchową rozmowę. Kiedy do tego dodać - oczywiście bardziej ograniczone - duszpasterstwo “w podziemiu", to w ciągu ćwierćwiecza jakieś kilka tysięcy ludzi pozwoliło mi wejrzeć w głąb swego sumienia, w swoje pytania i problemy. “Od problemów jest psycholog, ja tu jestem z powodu grzechów!" - mruczy gniewnie pewien zasłużony praski ksiądz, kiedy penitent wypowie słówko “problem". Ja jednak - może też dlatego, że wiele osób przychodzi do mnie właśnie z powodu połączenia kapłaństwa z kompetencją psychologa - staram się od moralnych i religijnych problemów nie uchylać. Obawiam się, że niektórzy księża tak polegają na tym, że sakramenty oddziałują swoją własną mocą, niezależnie od osoby szafarza - że poświęcają penitentom niewiele uwagi, ograniczając się do strony rytualnej, wskutek czego spowiedź staje się przykrą formalnością. Powinni chyba kiedyś zobaczyć, ile czasu, wysiłku i odpowiedzialności kosztuje “troska o dusze" w psychoterapii...

Już Viktor Frankl wskazywał, że lekarska i duchowna “troska o dusze" stawiają sobie wprawdzie odrębne cele - pierwsza harmonię duchową, druga zbawienie - jednakże w konkretnym przypadku mogą się “skrzyżować": “sakramentalna" posługa pojednania może się przyczynić do przywrócenia psychicznego zdrowia, a psychoterapeutyczne leczenie może otworzyć drogę do przyjęcia daru łaski. Wiem, że pewne tendencje, zwłaszcza w dawniejszych szkołach psychoanalizy, prowadziły do bagatelizacji winy, postrzeganej z góry jako kompleks chorobowy. Doświadczenie uczy mnie jednak również, że eliminacja patologicznego poczucia winy pozornej pozwalała niekiedy dostrzec winę rzeczywistą, którą trzeba uznać, wyznać i przejść drogą pokuty i nawrócenia, co jest przede wszystkim problemem duchowym.

Czasami doświadczenie psychologa w pewnym sensie utrudnia mi pracę kapłańską, ponieważ dzięki praktyce klinicznej wiem nazbyt wiele o trudnościach ludzi w dziedzinach, co do których księża - łącznie ze mną - mają z reguły niewielkie osobiste doświadczenie. Dotyczy to m.in. sfery seksualności, zwłaszcza związanych z nią problemów u osób dojrzewających, a także kwestii homoseksualizmu. Tak, wiem o tych sprawach zbyt wiele, abym mógł z całkiem czystym sumieniem wkładać na ludzi ciężary, związane ze ścisłym przestrzeganiem zasad stawiającej wysokie wymagania katolickiej moralności seksualnej. W odróżnieniu od wielu liberałów nie uważam, jakoby moralność ta była “zła"; wiem tylko, że w pewnym klimacie kulturowym często wykracza ona po prostu ponad siły człowieka, nawet bardzo sumiennie starającego się sprostać wszystkiemu, o czym tak gładko piszą niektóre podręczniki katolickiej teologii moralnej.

Cieszę się, że tradycja uznaje “prawo stopniowości": kiedy człowiek zmierza ku ideałom, nie możemy wymagać, aby pokonywał strome schody “szturmem" i przeskakiwał stopnie, które w danej chwili są dla niego zbyt wysokie. Często przypominam sobie pewien wzruszający tekst, który napisał mały chłopiec, wezwany przez katechetę, aby ułożył “list do Pana Boga". Był to list nader zwięzły: “Panie Boże, robię, co mogę. Franta".

Jego wielebność odchodzi

Z mieszaniną współczucia i smutku patrzę na starych księży. Oczywiście, czuję też dla nich szacunek. Na wielu przygarbionych plecach mogę odczytać ślady krzyża z minionych czasów - od więzienia i tortur, po szykany administracyjne i izolację. Wyobrażam sobie te zimne, odrapane plebanie, samotność, wewnętrzne zmagania, czasem kompromisy - nie tylko z władzą. W niektórych oczach dostrzegam iskierki prostoty, dobroci i gotowości do poświęceń. Nie mogę jednak nie widzieć także typowych klerykalnych masek na twarzach, które już nie umieją być naturalne. U wielu wyczuwam niepokój w obliczu świata wolności, na który już nie liczyli, który wyobrażali sobie inaczej, którego nie rozumieją i którego się lękają.

Muszę przyznać, że w mało której grupie społecznej czuję się tak samotnie i obco, jak wśród kleru, a zwłaszcza kleru swojego Kościoła. Czy wynika to stąd, że jestem pyszny? Zapewne tak, ale tą formułką nie sposób odpowiedzieć na wszystko; jestem daleki od tego, aby się wywyższać, a to tym mniej, im bardziej wiem, przez co ci ludzie przeszli. Nie mam na myśli jedynie najpierw okrutnych, a potem tylko beznadziejnie szarych lat totalitarnego reżimu. Wielu z tych, na których siwe głowy patrzę, wstępowało do seminarium w czasie, gdy obraz księdza był mieszaniną barokowej pobożności, folkloru i oświeceniowego budzicielstwa. Czcigodny ksiądz proboszcz, ciesząca się powszechnym szacunkiem “jego wielebność", najbardziej wykształcony człowiek we wsi, był naturalnym doradcą we wszystkich dziedzinach. Z tej idylli nie pozostało dziś nic, z wyjątkiem nielicznych wolniej tonących wysepek. W ciągu życia dwóch pokoleń zmienił się ogromnie stosunek do księdza nie tylko niewierzącego otoczenia, ale i samych wierzących; zmienił się “obraz kapłana" i horyzont oczekiwań, z jakim ludzie do niego podchodzą. Jeśli kapłan nie będzie uwzględniał zmienionego kontekstu swej działalności, nie może być “zaczynem", lecz będzie raczej podobny do tragikomicznej postaci zapomnianego pustelnika z “Zaratustry" Nietzschego.

Zemsta na świadku

Jednym z ciężarów kapłańskiej egzystencji jest niechęć, niekiedy nawet nienawiść, z jaką ksiądz u niemałej liczby ludzi się spotyka. Niekiedy wynika to z jakiegoś osobistego zawodu, ale takich przypadków jest już mało; większość tych, którzy wygłaszają absolutne sądy o księżach i Kościele, nigdy z księdzem osobiście się nie spotkała. Mimo to myślę, że głosów tych ludzi nie można zbywać, traktując je tylko jako echo mediów czy niegdysiejszej propagandy.

Tym, co teraz powiem, nie zamierzam stępiać ostrza uzasadnionej wielekroć krytyki. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że nawet ci najlepsi z szeregów kleru - a bardzo często właśnie oni - mogą budzić niechęć, mającą głębokie korzenie w sferze psychologicznej i duchowej. Osoba duchowna, a zwłaszcza zakonna, jest drażniącym wyzwaniem wobec przeciętnej egzystencji. Do “życia świeckiego" należą w sposób oczywisty dobytek, życie seksualne, zaplecze rodzinne, kariera zawodowa - wiele rzeczy, na których większość ludzi opiera poczucie własnej wartości. I oto nagle człowiek spotyka się z kimś, kto się bez tego wszystkiego obchodzi, a przy tym zdaje się być wewnętrznie wolny i szczęśliwy. Z kimś, kto swoim sposobem życia pokazuje, że wszystkie pewności świeckiej egzystencji są wprawdzie cenne, ale nie muszą być czymś ostatecznym, mają - powiedzmy - charakter “rzeczy przedostatecznych". Jest rzeczą całkiem naturalną, że “człowiek świecki" broni się przed tym kwestionowaniem absolutnego charakteru swoich wartości. Jakże rad słyszy o tym, że ten czy ów poszedł do klasztoru z jakichś niskich czy problematycznych powodów (“nieszczęśliwej miłości"), jak go uspokaja wieść, że zakonnicy w rzeczywistości naruszają śluby, że są bogaci, upijają się, mają kochanki czy wywołują afery pedofilskie. Podglądactwo bulwarowej prasy w sprawach seksualnych czy majątkowych skandali w Kościele nie jest celem samym w sobie: stanowi odpowiedź na tę głęboką potrzebę obrony pewności “świeckiego człowieka". Również liberalny świecki system potrafi się niekiedy zachowywać zgoła totalitarnie i okrutnie, jeśli czuje, że go ktoś - choćby tylko swoją cichą egzystencją - radykalnie kwestionuje.

W stosunku do księży katolickich odgrywa być może rolę jeszcze jeden moment, który dotyka sfery psychologii głębi. Otóż katolicy zwierzają kapłanom swoje grzechy, kapłani są, by tak rzec, “strażnikami skarbca" naszych podłości i słabości; “cienia", o którym często wolelibyśmy zapomnieć. Samo istnienie kapłanów może nam ów cień przypominać. Czy nie jest naturalną reakcją obronną przeniesienie własnego cienia na księdza? Obracałem się zawsze w środowisku świeckim i zawsze mnie zdumiewał zapał, z jakim wielu pobożnych katolików - niewątpliwie w dobrej wierze - potrafi mówić źle o księżach. Czy nie odgrywa tu roli jakaś psychologiczna “zemsta na świadku"?

Oczywiście: wiele z przywar, które się księżom przypisuje, istotnie w jakimś stopniu mamy. Kto się nigdy w środowisku klerykalnym nie spotkał z ową mętną świętoszkowatością albo też z bezwzględnością, moralizatorstwem i krytykanctwem, które ma w sobie resentyment, zgorzkniałą, węszącą i zawistną nieufność wobec pełnokrwistego życia za murami nakazów i zakazów, ten niech mówi o szczęściu. Surowe słowa na temat klechów, które napisał proboszczów synek Nietzsche, każdy z nas powinien znać na pamięć, a przeczytać - co prawda jednostronną - grubą i pełną goryczy książkę Drewermanna “Duchowni" również by się przydało.

Jeśli wolno mi być nieco impertynenckim: w pewnym sensie uspokoiło mnie, kiedy po kilku tygodniach pobytu wśród buddyjskich mnichów stwierdziłem, że i oni borykają się ze swą ludzką naturą. Również w ich środowisku znajdziemy rzemieślników kultowej pobożności, zarabiających bez skrupułów na ludzkiej zabobonności, intelektualistów z lekko wolnomyślnym i niekiedy trochę pyszałkowatym spojrzeniem na świat, a raz na sto lat autentycznych świętych, którzy rozpalają płomień wiary w swoich uczniach, a potem ten płomień przygasa u uczniów ich uczniów. A kiedy otwieram Ewangelię, widzę, że nasz Pan na swoich uczniów nie wybrał sobie żadnych “moralnych przodowników", lecz ludzi kłótliwych, żądnych zaszczytów, często tchórzliwych i prawie zawsze niepojętnych - krótko mówiąc: ludzi takich, jak my.

Święty naszych czasów

Paradoks i krzyż kapłańskiej egzystencji polega na tym, że jesteśmy obietnicą, której nie możemy spełnić, że jesteśmy - by się posłużyć metaforą buddyjską - palcem wskazującym na Księżyc, gdy tymczasem niektórzy ludzie oczekują, że będziemy Księżycem. Żyć jako znak - to rzecz zgoła niełatwa. Trudność nie polega jednak głównie na tym, że jest to wymagające pod względem moralnym, że powinniśmy być święci i przykładni, jak to ludzie w większości rozumieją, a niektóre seminaria uczą. Trudność polega na tym, że wszelki stopień naszej wartości jest tylko odblaskiem i wskazaniem, że musimy stale - przede wszystkim w oczach własnych, ale w miarę możności także w oczach innych - demityzować sami siebie, byśmy nie przestali być wskazaniem i nie stali się idolami.

Wielekroć dyskutowałem ze studentami na temat: “Jak wyobrażam sobie świętego naszych czasów". Grupa momentalnie dzieliła się na dwie części. Dla jednej święty powinien napełniać duchem Ewangelii właśnie to, co najbardziej dla dzisiejszych czasów typowe - powinien być człowiekiem mediów, polityki czy biznesu i pokazać, że można tam być rzetelnym, uczciwym, prawdomównym. Druga zajmuje stanowisko przeciwne: święty jest prorocko-krytycznym ościeniem wobec “ducha czasu". Uosabia to, co dana epoka zaniedbuje i wypiera: powinien być cichy, skromny, ubogi, wolny od wszystkiego, bez czego “człowiek dzisiejszy" nie potrafi sobie wyobrazić egzystencji i szczęścia.

W dziejach Kościoła byli święci obu rodzajów. Tacy, którzy “uświęcali" to, co świat prezentował, i tacy, którzy go swoją nonkonformistyczną egzystencją relatywizowali. Nie tylko wobec świata, ale także wobec Kościoła swoich czasów zajmowali podobnie dwojaką postawę. Jest rzeczą pouczającą i nieco zasmucającą studium żywotów “założycieli zakonów". Wielu z nich nie miało najmniejszego zamiaru zakładać kolejnej instytucji. Inspirowali jedyny w swoim rodzaju ruch, który był i chciał pozostać czymś nowym i ożywczym: Franciszek z Asyżu, Ignacy Loyola z Franciszkiem Ksawerym, Maria Ward, Aniela Merici nie są bynajmniej jedynymi przykładami. Czasem już za ich życia, kiedy indziej w dalszym pokoleniu przychodzili gorliwcy w dziedzinie kościelnego porządku, którzy to dziedzictwo dewastowali, wskutek czego ruch zamieniał się w regularną instytucję.

Chcę wierzyć, że kanonizacje są owocem inspiracji Ducha Świętego bardziej niż kościelni politycy, jakkolwiek niedawna beatyfikacja Piusa IX czyni tę wiarę nieco trudną. Cieszę się jednak ze święta Wszystkich Świętych, które pozwala nam oddać cześć owej “milczącej większości świętych", których Bóg postawił tak blisko siebie, że ich imion i twarzy nie objawił nawet watykańskiej Kongregacji d/s kanonizacji. Dlaczego pozostawił ich “w anonimowości"? Czy chce poczuciem humoru zaskoczyć niektóre swoje dzieci tym, kogo w raju zobaczą? Być może podpowie nam coś starotestamentowa historia nocnych zmagań Jakuba na brzegu rzeczki Jabok: Bóg szczególnie miłuje tych swoich synów i córki, którzy się z nim zmagają. Może właśnie oni są w owych utajonych zastępach, których wolno nam wspominać tylko w pierwszy listopadowy dzień; może Bóg ma wzgląd na inne swoje dzieci, aby ich tym faktem nie zgorszyć?

Nie, nie będę już odpowiadał na żadne ankiety na temat “kapłan dla naszych czasów". Jeśli nasze czasy czymś się charakteryzują, jest to wszędzie widoczny pluralizm. Nie może być więc jednego idealnego wzoru kapłana dla XXI wieku. Ksiądz powinien mieć odwagę bycia sobą, iść swoją niepowtarzalną drogą, realizować swoje niezastąpione powołanie - to jest droga do rzetelnego kapłaństwa i prawdziwej świętości. Będzie przez to zarówno spełniał szczególne znamiona swojej doby, “znaki czasu", jak i pozostawał w krytycznym i prorockim napięciu wobec pewnych postaci społeczeństwa i Kościoła, do których przynależy.

Wiem, że te słowa mogą sprawić, iż niektórzy przełożeni seminariów będą ten tekst zamykać do biurka przed podopiecznymi. Nie chcę wzbudzać w niedojrzałych ludziach skłonności do anarchizmu, nieposzanowania autorytetów i aspołecznego indywidualizmu. Ufam, że Ten, który nas w pełni świadomie i doskonale znając nasze słabości powołał do wolności, wiedział, co czyni. Nie wolno nam cenić wolności mniej niż to czyni Bóg. Dopiero na drodze wolności - niekiedy poprzez słabości i upadki - poznamy, że jest to ścieżka wąska i stroma, w odróżnieniu od szerokich traktów ślepego posłuszeństwa czy niemądrej samowoli; droga, na której trzeba wziąć na siebie jarzmo odpowiedzialności. Tak, to jarzmo “jest lekkie", dopóki niesiemy je z miłością, ze wzrokiem wpatrzonym w Tego, który nas do tego zadania powołał; ale tylko wtedy.

***

Noc zbliża się do kresu, nadchodzi dzień. Całą noc trwała ta kapłańska spowiedź. Tekst leży tu niczym gorąca lawa na wulkanie. Nie będę go dotykał; z pewnością uległbym pokusie, by go tchórzliwie, “przezornie" ocenzurować. W okna wpadają pierwsze promienie światła. Zapalam świecę, nakrywam ołtarz, przygotowuję Pismo, wino, wodę i chleb. Już czas.

Ks. Tomáš Halík

Przeł. Juliusz Zychowicz

---ramka 320069|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, teolog, psycholog, duszpasterz. Wykładowca Uniwersytetu Karola w Pradze. Profesor socjologii, i teologii, doktor filozofii. Laureat Nagrody Templetona (2014) przyznawanej za przekraczanie barier między nauką a wiarą. W czasach komunizmu jedna z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2003