Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sto „brzoskwiń długowieczności” leżało wśród bogatych zdobień na bankiecie wydanym w Pekinie dla Henry’ego Kissingera latem tego roku. Zwornikiem scenografii był mostek nad sztuczną rzeczką, mniemam, znając zmyślność gospodarzy, że pijalną. Czytelny sygnał tęsknoty za epoką odprężenia, jakie misternie utkał pół wieku temu dostojny gość. Zwieńczeniem jego cichej dyplomacji była spektakularna wizyta prezydenta Nixona w 1972 r. W toaście transmitowanym na cały świat mówił wtedy: „Nie ma powodów do wrogości między nami, żadne z nas nie chce zapanować nad światem”.
Taki sam gładki fałsz, jak te pastelowe brzoskwinie, będące de facto kulistymi pierożkami z pastą z nasion lotosu, gotowanymi na parze i zabarwionymi na różowo. Jedyne, co miało prosty związek z prawdą, to liczba sto: tyle lat miał Kissinger i gospodarze wiedzieli, że jest to raczej ostatni już hołd dla jego długowieczności. Wybrali specjalnie tę samą salę, gdzie go podejmowali, gdy był w sile wieku, przygotowali wiele tych samych potraw. Jakby chcieli siłą symboli, układu czarek z różnobarwnym ryżem, sprowadzić z powrotem tamten ład międzynarodowy, geopolityczne cyniczne szachy, okrutne dla drugorzędnych narodów, ale tym wielkim zapewniające przewidywalne ramy mnożenia bogactw. Cała reszta się nie liczy, zwłaszcza jacyś tubylcy z indochińskiej dżungli, na którą można spuścić więcej bomb niż Ameryka zrzuciła na Niemcy, albo jacyś wiecujący studenci.
W 1989 r. Kissinger wydrukował w „Washington Post” tekst potępiający sankcje uchwalone przez Kongres po masakrze na placu Tiananmen. Owszem, to było straszne, ale mieli do tego prawo – tak rozumował i kreślił ze znawstwem mapę zawiłych rozgrywek mandarynów z chińskiej partii, gdzie studenci okazywali się tylko płytkami mahjonga, które po skończonej partyjce wyrzuca się do pudełka. „Chiny pozostają zbyt ważne dla bezpieczeństwa narodowego Ameryki, by ryzykować te relacje pod wpływem chwilowych emocji. Stany Zjednoczone potrzebują Chin jako potencjalnej przeciwwagi dla sowieckich aspiracji w Azji” – pisał. Ale był zbyt bystry, żeby w równaniach całkiem ignorować emocje. Uwzględniał lęk chińskich elit przed dezintegracją ledwo zebranego do kupy po stuleciu chaosu państwa, rozumiał ich paranoję na punkcie ingerencji obcych.
Przenikał z rentgenowską dokładnością niewyrażone wprost motywacje i wartości rywala. W obliczu epokowej wizyty zadbał o wychowanie swego pryncypała, znanego z grubych manier, w duchu stołowego ceremoniału. Wiedział – z raportów, ale i z własnej obserwacji – jak bardzo Chińczycy są dumni ze swojej kuchni i czuli na punkcie najdrobniejszych gestów przy stole. „Choć mieszkańcy wielu krajów uznają swoją kuchnię za najlepszą na świecie, Chińczycy mają więcej od innych podstaw do swojej dumy” – czytamy w odtajnionym dokumencie przygotowawczym. Biedny Nixon długo ćwiczył jedzenie pałeczkami, z nagrań sądzić można, iż skutecznie.
Widać na nich też, że zachowuje życzliwy uśmiech, gdy kosztuje potraw – zresztą Chińczycy nie przesadzali z dziwactwami. Była zupa z płetw rekina, kaczka z ananasem, pędy bambusa na parze. Tylko raz obiektyw uchwycił zdumienie, gdy prezydent dostał coś naprawdę specjalnego: „cztery skarby kaczki” – danie złożone z łapek, skrzydełek, języków i żołądków. Wgapieni w telewizory Amerykanie odkrywali, że chińska kuchnia to nie tylko mdły chop-suey czy nieszczęsne „pięć smaków”. Cztery skarby się co prawda nie przyjęły, za to kraj (a wkrótce i resztę Zachodu) podbiła kaczka po pekińsku, zresztą ulubione danie Kissingera.
Mawiał: „rzeczy nielegalne robimy od razu, te niekonstytucyjne zajmują nam trochę czasu”. W czasach, gdy Trump albo Kaczyński załatwiają je na rympał, problem z tym wytrawnym dyplomatą nie polega na tym, że nas po prostu brzydzi. Tylko że raz po raz musimy mu przyznawać rację. Brzydząc się nami samymi. Kaczkę po pekińsku przygotowuje się w okrutny dla ptaka sposób (trzeba ją specjalnie zabić, żeby wtłoczyć pod skórę powietrze). A i tak nie przeszkadza nam to, by ją doceniać. Kto raz spróbował, wie, że genialna. Zaiste, powód do dumy.
Amerykański imperializm trwa w najlepsze. Kompetentny w sprawach kuchni orientalnej „New York Times” bredzi, gdy chodzi o skarby innego wschodu, europejskiego. Oto skądinąd smakowity makaron z duszoną kapustą określa jako „haluski”, chociaż w naszym regionie haluszkami zwie się przecież kluseczki mączno-ziemniaczane z bryndzą. Mniejsza o to. Włosi też znają ten przepis (pasta al cavolo), tyle że dają dwa rodzaje kapusty. Na trzech łyżkach masła szklimy pomalutku drobno posiekaną cebulę. Dodajemy ok. 0,5 kg kapusty (biała albo biała na pół z modrą), cieniutko poszatkowanej, dusimy pod przykryciem na średnim ogniu, podlewając odrobiną wody, przez ok. 20 minut, aż porządnie zmięknie. Przerzucamy prosto z garnka ugotowane tagliatelle jajeczne, dodajemy jeszcze łyżkę masła i trochę wody, w której się gotowały, mieszamy. Włoska wersja przewiduje obecność podsmażonego na chrupko boczku i dodatek raczej niedostępnego u nas serka stracchino, który przyczynia trochę goryczki. Można go zastąpić odrobinką bryndzy, w ramach ukłonu w stronę prawdziwych haluszek.