Jutro na raty

Jeden z memów radzi, by w Black Friday zostać w domu – i zaoszczędzić w ten sposób do stu procent. Lepszej okazji, także w kontekście wiszącej nad nami katastrofy klimatycznej, faktycznie nie będzie.

22.11.2021

Czyta się kilka minut

Aktywiści Extinction Rebellion protestują w galerii handlowej w Gdańsku,  29 listopada 2019 r. / MICHAŁ FLUDRA / NURPHOTO / GETTY IMAGES
Aktywiści Extinction Rebellion protestują w galerii handlowej w Gdańsku, 29 listopada 2019 r. / MICHAŁ FLUDRA / NURPHOTO / GETTY IMAGES

To oczywiście zbieg okoliczności, ale wymowny: fiasko tegorocznego szczytu klimatycznego w Glasgow zbiegło się w czasie z początkiem przedświątecznej gorączki zakupów, której apogeum wyznacza amerykański Black Friday. Trudno też o bardziej złowrogą i trafną nazwę dla tej orgii konsumpcji, która wielu branżom zapewnia w kilka­naście listopadowych i grudniowych dni nawet do 40 proc. rocznych obrotów. Czarny Piątek według jednej z wersji zawdzięcza nazwę kolorowi atramentu, którym zapisywano niegdyś w księgach rachunkowych przychody (wydatki zaznaczano na czerwono). Równie dobrze może jednak stanowić symbol pułapki, w której utknęliśmy z gospodarką ustawioną wyłącznie pod nieustający wzrost i konsumpcję.

Kiedy w Glasgow politycy prześcigali się w klimatycznym wodolejstwie, a garstka aktywistów skandowała „bla, bla, bla” w proteście przeciwko ich bezużyteczności, reszta świata tradycyjnie szykowała się do przedświątecznych zakupów. Jedyne novum stanowiła w tym roku wysoka inflacja. W Polsce jej wskaźniki dobiły już niemal do 7 proc. – czyli do wartości nienotowanej od 20 lat – a wszystko wskazuje na to, że w grudniu bliżej jej będzie raczej do 10 niż 5 proc. Zgodnie z teorią z podręczników ekonomii szoki cenowe tej skali powinny już wyraźnie ograniczać skłonność do wydawania pieniędzy. Tymczasem na miesiąc przed Wigilią większość polskich gospodarstw domowych zapowiada jedynie symboliczne zmniejszenie wydatków konsumpcyjnych. Fundacja Instytut Badań Rynkowych i Społecznych IBRiS na podstawie własnych badań szacuje, że przeciętna polska rodzina wyda w tym roku z okazji świąt 1804,29 zł, czyli tylko o 33,61 zł mniej niż przed rokiem. Jedyną reakcją na ceny rosnące już w niemal dwucyfrowym tempie będzie zatem okrojenie bożonarodzeniowych wydatków o… 1,8 proc.

Niechęć do zaciskania pasa z okazji świąt z pewnością można tłumaczyć poczesnym miejscem, jakie Boże Narodzenia zajmuje w polskim imaginarium, ale nie jest to jedyne możliwe wyjaśnienie. Można wręcz odwrócić to rozumowanie i dojść do konkluzji, że w warunkach wysokiej inflacji Gwiazdka dostarcza dogodnego usprawiedliwienia dla rozrzutności. Zakupy z pewnością stały się jedną z naszych ulubionych dyscyplin społecznych; dość porównać choćby częstotliwość, z jaką pojawia się dziś w jakimś sklepie statystyczna polska (360 razy w roku) i brytyjska rodzina (138 razy). Przy okazji nie da się również uciec od pytania, czy za niechęcią do ograniczenia wydatków w obliczu inflacji nie stoją przypadkiem te same mechanizmy, które sprawiają, że mimo ewidentnych dowodów na zbliżającą się katastrofę klimatyczną nie chcemy – albo po prostu już nie potrafimy – zmienić zgubnych nawyków konsumpcyjnych.

Ile warte są pszczoły

„Ekonomia to ojczysty język polityki (…), życia publicznego i mentalność kształtująca społeczeństwo” – zauważa w głośnej książce „Ekonomia obwarzanka” Kate Raworth i trudno się z nią nie zgodzić. Ekonomizacja kolejnych sfer życia trwa od dekad, a przyspieszyła zwłaszcza na przełomie wieków, kiedy okazało się, że wycenić – a co za tym idzie, także zmonetyzować – da się właściwie wszystko: od ludzkiej pracy, przez zdrowie i czas wolny, aż po „usługi ekosystemu”. Próby przeliczania na dolary chociażby korzyści z istnienia lasów deszczowych czy owadów zapylających kwiaty (jak pisze Raworth, tego typu „usługi” w skali globu „warte są” 160 mld dolarów rocznie) można by traktować jako próbę przemówienia do tych, których na co dzień interesuje tylko zysk. Problem w tym, że język ekonomizujący błyskawicznie wyparł inne narzecza, które stają się niezrozumiałe dla opinii publicznej bombardowanej dychotomią zysk-strata.

Właśnie dlatego w czysto prawnym sporze z polskimi frankowiczami, w którym osią są nieuczciwe zapisy w umowach kredytowych, pozywane banki mogą sięgać po argumenty ekonomiczne („branży nie stać na masowe ugody”) nie tylko nie narażając się na śmieszność, ale nawet zyskując poparcie części opinii publicznej. I z tego samego powodu wizja spowolnienia PKB nadal przemawia nam do wyobraźni mocniej od ryzyka katastrofy klimatycznej. Rzadsze podróże samolotem, pożegnanie z awokado, koniec ze zmienianiem zawartości całej szafy co pół roku i samochodu co trzy lata – język ekonomii wykształcił dostatecznie dużo figur ze sfery potencjalnie utraconych korzyści, by plastycznie unaoczniać nam konsekwencje tego pierwszego. To drugie – klimatyczną katastrofę – wielu z nas nadal skłonnych jest uważać za pomysły ludzi w śmiesznych białych fartuchach.

Kilka dni temu władze Delhi ogłosiły, że z uwagi na fatalną jakość powietrza do odwołania zamykają szkoły i urzędy, wstrzymane mają zostać także wszystkie prace budowlane. Stężenie niebezpiecznych dioksyn nad stolicą Indii od początku listopada utrzymuje się na poziomie dwudziestokrotnie wyższym od normy. Oddychając w takiej atmosferze każdy mieszkaniec w ciągu tylko jednej doby wprowadza do organizmu mniej więcej tyle samo toksyn, co po wypaleniu 20 papierosów. Mimo że problem dosłownie widać na ulicach, bo nad miastem wisi szaroniebieska czapa, część przedsiębiorców skrytykowała politykę władz stołecznego dystryktu. Zapowiedź pełnego lockdownu, gdyby jakość powietrza nie uległa poprawie, wywołała wręcz furię. „Zakazy osłabią konkurencyjność naszej gospodarki, pozbawią najuboższych źródła utrzymania, natomiast tylko w ograniczonym stopniu pomogą w walce ze smogiem, z którym o tej porze roku Delhi zmaga się przecież od lat” – napisali w liście do szefa lokalnego rządu członkowie jednej z izb przemysłowo-handlowych. Większość sygnatariuszy na co dzień mieszka i pracuje w Delhi.

Kupić lepsze jutro

Zmiana nawyków konsumenckich czy wyobrażeń o miejscu gospodarki w życiu kraju jest oczywiście piekielnie trudnym wyzwaniem. Mniejsza nawet o lobbing i marketingowy arsenał, za pomocą którego biznes podsyca w nas kolejne zakupowe głody. Mnóstwo książek i artykułów wprowadza dziś czytelnika w tajemną do niedawna geografię centrów handlowych, a nawet w detale rozplanowania produktów na sklepowych półkach, gdzie na wysokości oczu spoczywać powinny zgodnie z handlowym dekalogiem produkty kupowane pod wpływem impulsu. Towary pierwszej potrzeby, po które klient gotów jest się schylić, można ustawić niżej.

W gruncie rzeczy nie chodzi jednak o to, na co i w jaki sposób reagujemy, lecz dlaczego mimo ustawicznego bombardowania bodźcami zakupowymi nadal jesteśmy na nie niemal po dziecięcemu podatni. Najprostsza odpowiedź – że tego właśnie potrzebujemy – nadal będzie nas trzymać daleko od sedna sprawy. Wyłącznie na podstawie dołu piramidy Maslowa nie dałoby się przecież zbudować globalnej gospodarki podwajającej wartość produkcji co kilkanaście lat. Do tego potrzeba już czegoś o wiele subtelniejszego: mechanizmów, które sprawią, że kupujący utożsamią swoje interesy z interesem sprzedających.

Do ich uchwycenia i zrozumienia najlepiej posłużyć się porównaniem losów gospodarek krajów rozwiniętych z tym, co w tym samym czasie spotkało tzw. klasę średnią, dobrze sytuowanych obywateli o stabilnej sytuacji majątkowej, mogących pozwolić sobie na coś więcej niż tylko produkty pierwszej potrzeby. Umiarkowanie zamożni średniacy przez dziesięciolecia powojennej prosperity stanowili siłę napędową niemal wszystkich zachodnich gospodarek. Stanowili, bo ostatnie dekady to czas gwałtownego słabnięcia, a może wręcz zaniku tej grupy. Z danych OECD wynika, że w latach 1986-2016 udział klasy średniej w społeczeństwach najbardziej rozwiniętych krajów świata zmniejszył się z 64 do 61 proc. Słabnąca dynamika dochodów sprawiła, że średniakom coraz trudniej było w tym czasie awansować do naprawdę bogatych, za to coraz częściej zmagali się z ryzykiem społecznej i majątkowej degradacji. Pomiędzy latami 2007 a 2016 mediana realnych dochodów klasy średniej wzrastała w krajach OECD o zaledwie 0,3 proc. rocznie. To znacznie wolniej niż w dekadzie od połowy lat 90. XX wieku, gdy dochody rosły im realnie w tempie 1 proc. rocznie. Pod tym względem najlepsza była dekada od połowy lat 80., kiedy w krajach należących do OECD klasa średnia bogaciła się w średnim tempie aż 1,9 proc. rocznie. Tymczasem tylko od połowy lat 90. do 2016 r. koszty ochrony zdrowia wzrosły tam o 94,3 proc. Koszty edukacji poszły w górę o 132,1 proc., a ceny mieszkań – aż o 137,6 proc.

Co w tym czasie działo się z gospodarką? Między 1986 a 2016 r. wartość światowego produktu krajowego wzrosła (w cenach bieżących) z 12,5 do 76,1 bilionów dolarów – czyli ponad sześciokrotnie. W odniesieniu do państw OECD wzrost był wolniejszy, ale i tak wyraźnie wykraczał poza dynamikę dochodów klasy średniej. To samo zjawisko oddane już nie za pomocą suchych liczb, lecz ludzkich losów, ułożyłoby się zatem w historię o dzieciach zarabiających zauważalnie mniej od swoich rodziców, coraz większych trudnościach z zachowaniem miejsca pracy, koszmarnie drogich nieruchomościach w dużych miastach czy wreszcie o studiach na kredyt, które po ukończeniu gwarantują najwyżej gigantyczne, często niespłacalne zadłużenie. Klasie średniej, która przez dekady nakręcała popyt, odjechał pociąg zwany stabilnością, ale nadal desperacko walczy o utrzymanie się na powierzchni tego, co dotychczas wyznaczało ramy jej codzienności. Zakup egzotycznej wycieczki z karty kredytowej, nowe auto co trzy lata w leasingu na absurdalnych warunkach i inne przejawy życia na kredyt nie mają oczywiście sensu z punktu widzenia racjonalności gospodarowania, ale nie o zdrowy rozsądek tu chodzi, lecz o zrealizowanie na własną rękę obietnicy lepszego jutra, której wolny rynek przestał dotrzymywać już dawno temu. W tej grze zadowalającym wynikiem coraz częściej bywa zresztą jutro nie gorsze od dzisiaj.

Raj na raty

Tylko w ten sposób można wytłumaczyć, jakim cudem w Indiach, USA czy Brazylii, gdzie tempo narastania nierówności majątkowych osiągnęło nienotowany dotąd poziom, gospodarki wciąż rosną napędzane nie inwestycjami miliarderów (ci dawno wolą rynki finansowe), lecz głównie konsumpcją wewnętrzną milionów średnich i drobnych ciułaczy. Im bardziej niebezpieczne ulice mają obywatele w swojej okolicy, im gorszy dostęp do opieki zdrowotnej, słabszą edukację, tym głębiej muszą sięgnąć do kieszeni, aby wszystkie te mankamenty uzupełnić na własną rękę. Albo po prostu zresetować się od trudnej rzeczywistości na endorfinowym haju zakupów. Dane NBP i Biura Informacji Kredytowej nie pozostawiają wątpliwości, że problem ten w coraz większym stopniu dotyczy także Polski. W połowie bieżącego roku skumulowana wartość kredytów konsumpcyjnych udzielonych przez banki osobom fizycznym przekroczyła 202 mld zł. Pod koniec 2016 r. było to zaledwie 150 mld zł. W dodatku wyraźnie rozjeżdżają się postawy konsumpcyjne młodszych i starszych Polaków, bo zadłużenie osób w wieku do 35 lat idzie ostro w górę, podczas gdy starsi zaczynają ograniczać zakupy na kredyt.

Wysoka inflacja, która jeszcze przez co najmniej kilkanaście miesięcy nie pozwoli o sobie zapomnieć, z pewnością ostudzi nieco ten trend, ale podobnie jak większość konsumentów z krajów wysoko rozwiniętych nie damy się tak łatwo wygnać z zakupowego raju. Ekonomiści mówią dziś wręcz o nadpodaży i nadkonsumpcji, czasami na trudną do wyobrażenia skalę. Bo przecież nie jest łatwo pojąć, że na planecie zamieszkiwanej przez niespełna 7,9 mld ludzi co roku można produkować po 110 mld T-shirtów. Problem ten nie sprowadza się zresztą do wywoływanej zwykle przy tej okazji do tablicy branży fast fashion. Niemal cała gospodarka opiera się już na częstych zakupach, do tego podejmowanych pod wpływem impulsu.

Czarne Piątki trwają dziś właściwie cały rok. Oczywiście zwykle nie mają nic wspólnego z amerykańskim pierwowzorem ani z prawdziwą obniżką, ale nie muszą. Klientom wystarcza sama iluzja okazji. Konsument, któremu pralka lub telefon psuje się niemal natychmiast po wygaśnięciu gwarancji, nie powinien też zawracać sobie głowy wyliczeniami, z których mógłby wyciągnąć tyleż logiczny, co niebezpieczny wniosek, że na tak awaryjny sprzęt w dłuższej perspektywie wydaje więcej, niż zapłaciłby kupując towar wyższej jakości. W niektórych branżach, jak w choćby w AGD czy drobnej elektronice, wskaźniki cen potrafią latami ocierać się o deflację, co nie przeszkadza ich producentom notować kolejne wzrosty sprzedaży. Diaboliczność idei planowanego postarzania produktu polega na przekierowaniu uwagi klienta z jego portfela na samą przyjemność zakupów. Tak proste, że działa.

Szantaż i dieta

Tymczasem z szacunków OECD wynika, że tylko do 2030 r. liczba osób dysponujących od 10 do 100 dolarów dziennie na wydatki konsumpcyjne wzrośnie na świecie z obecnych 2 do 5 mld. A to musi poskutkować zarówno dalszym wzrostem popytu, jak i jeszcze wyraźniejszym przesunięciem środka ciężkości globalnej konsumpcji w stronę krajów na dorobku, głównie w Azji. Takie zmiany nigdy nie zachodzą też w politycznej próżni i pierwsze oznaki towarzyszących im napięć dało się dostrzec podczas tegorocznego szczytu COP26. Liderzy państw rozwijających się ostentacyjnie zlekceważyli w Glasgow apele zachodnich przywódców, aby biedniejsi partnerzy złożyli na ołtarzu klimatu własny rozwój gospodarczy. Europejscy i amerykańscy politycy mieli oczywiście rację, kiedy naciskali w tej sprawie na azjatyckie tygrysy. Bez ich współpracy zachodnie postulaty zero­emisyjności staną się walką z wiatrakami, a coraz bardziej restrykcyjne zasady gospodarki odpadami jedynie namnożą nam w domach plastikowych kubłów na śmieci made in China. Nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że zachodnia presja na azjatyckich partnerów była także sprytną próbą przerzucenia na nich kosztów klimatycznej transformacji. W przypadku Chin czy Indii konsumpcja wewnętrzna odpowiada najwyżej za jedną trzecią ich emisji CO2. Reszta trafia do atmosfery przy produkcji dóbr przeznaczonych dla USA i Europy. Globalizacja pozwoliła nie tylko na outsourcing produkcji, ale także na outsourcing zanieczyszczeń.

Klincz, w jakim utknęli globalni przywódcy w Glasgow, był łatwy do przewidzenia. Politycy muszą uwzględnić w swoich decyzjach temperaturę emocji społecznych, a te, jak widać, ryzyka klimatyczne i ekonomiczne traktują w najlepszym razie jednakowo poważnie. Dopóki to nie ulegnie zmianie, żaden szczyt klimatyczny nie przyniesie przełomu. Dlatego najwyższy czas przypomnieć sobie maksymę starego Paracelsusa, że trucizną nie jest substancja, lecz dawka. I przejść na globalną dietę bez oglądania się na to, kto zacznie.

Święta to nie najlepszy czas na radykalizm, ale może warto zamiast chmary drobiazgów umieścić w tym roku pod choinką po jednym w miarę porządnym i użytecznym prezencie dla każdego członka rodziny. Takim, który posłuży dłużej niż do kolejnego Czarnego Piątku. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2021