Jezus przychodził nocą do mojej babci

Często słyszałem, jak babcia, klęcząc wieczorem w kącie pokoju przed krucyfiksem i zapaloną lampką oliwną, z różańcem z fasolowych paciorków, które wprawnie przesuwała między palcami, składając dłonie, unosząc je do piersi i pochylając ku nim głowę, zaklinała Jezusa, by przyszedł.

26.12.2004

Czyta się kilka minut

Powtarzała imię Jezusa, wymawiając je głośniej niż resztę słów, które mruczała cicho pod nosem, jakby powtarzała wciąż tę samą modlitwę, a ja, nadstawiwszy uszu, próbowałem usłyszeć ją albo przynajmniej odczytać z jej cienkich, niemal pozbawionych krwi, ledwo poruszających się ust.

...Jezu... przyjdź... o, przyjdź, Ty, którego moja dusza miłuje... Jezu... odkąd cię zabrali, nie przestałam wierzyć, że któregoś dnia wrócisz... Jezu... nigdy nie uwierzyłam, że jesteś martwy... nawet kiedy mi mówili, żebym porzuciła wszelką nadzieję na twój powrót... Jezu... że dawno byś już przyszedł, gdybyś tylko mógł i chciał... Jezu, o Jezu... wierzyłam, że prędzej czy później musisz się pojawić... a twoje przyjście będzie równie niespodziewane jak niespodziewane było twoje odejście... że przyjdziesz, jak przyszło już wielu, których podobnie jak ciebie zabrali równie ciemną nocą... Jezu... ja nie płaczę, to łzy radości, raduję się razem z tobą, który, wiem to na pewno, jesteś w drodze do swojej oblubienicy... wiem, że przyjdziesz, jak przyszło wielu, podobnie jak ty zaginionych w czasie wojny... Jezu... po nich też słuch wszelki zaginął i żadnej nie było wieści, jak o tobie... rozpytywałam o ciebie wszędzie... pytałam, czy ktoś cię gdzieś widział, spotkał lub usłyszał coś o tobie od innych... Jezu... opisałam cię w słowach, i to nie raz jeden, tylko z najdrobniejszymi szczegółami... nie zapomniałam wspomnieć o żadnym twoim przyzwyczajeniu, o żadnym charakterystycznym geście... o tym, jak odrzucasz do tyłu szybkim, krótkim ruchem głowy kosmyk kasztanowych włosów, który stale opada ci na czoło... ani nawet o pieprzyku, tym po lewej stronie piersi, na których opierałam moją głowę, i tylko tak mogłam zasnąć, mocno przytulona do ciebie... Jezu... ileż razy padałam z nóg, obchodząc wszystkich, o których usłyszałam, choćby nie wiem gdzie i kiedy, że po wojnie wrócili... traciłam wzrok, czytając po wielokroć każdy spis poszkodowanych, zabitych i zmarłych... oddychałam z ulgą widząc, że nie ma cię na liście... Jezu... przyjdź, o przyjdź Ty, którego dusza moja miłuje... zjaw się, zaklinam... odezwij, jak chcesz i skąd chcesz... daj jakiś znak... Jezu... komu i co zawiniłeś i komu ja zawiniłam... po tylu latach mniej jesteś do siebie dawnego podobny niż ja do tamtej siebie z naszej jedynej wspólnej fotografii, jaką mam... Jezu, nie wierzę, że jesteś martwy, że cię zabili... nie wierzę... ale wierzę, Jezu... wierzę, że nawet jeśli umarłeś, zmartwychwstaniesz... czyjakolwiek ręka cię dosięgła, naszych czy ich...

Nie wiedziałem wtedy, kim byli nasi ani kim byli ich. Dla kogo nasi byli naprawdę nasi, a ci ich - naprawdę ich, ani dla kogo nasi byli ich, a ich - nasi.

Często słyszałem też, jak babcia - popijając z rana prawdziwą rosyjską herbatę, jeśli tak się jeszcze wtedy nazywała, z filiżanek w drobne kwiatki z najlepszej czeskiej porcelany, jedynych, które ocalały z zastawy wniesionej przez jej babkę w posagu - mówi do swojej przyjaciółki Kristiny, że w nocy do niej przyszedł. Pochylając głowę do jej głowy, mówiła to wystarczająco cicho, żebym ja nie usłyszał, i wystarczająco głośno, żeby przygłucha pani Kristina jednak ją usłyszała. A wtedy także pani Kristina, drobna, mocno już posiwiała sześćdziesięciolatka, która - jak to się wtedy mówiło - dbała o siebie i białym sypkim pudrem pudrowała policzki, malując jednocześnie usta krzykliwym karminem, a której mąż podobnie jak mąż babci przepadł bez śladu, tyle że nie w czasie drugiej, ale pierwszej wojny światowej, otóż pani Kristina przysuwała wtedy wargi do jej ucha i cichym, drżącym głosem, nawet nie słysząc sama siebie, opowiadała, że ostatniej nocy do niej też przyszedł. I tym razem, jak zawsze, na białym koniu, z wyciągniętą szablą... Otwierała lekką torebkę, którą trzymała na podołku, i wyciągała z niej okrągłe lusterko, grzebyk, puderniczkę oraz szminkę. A kiedy przejrzała się już w lusterku, poprawiła trochę włosy, wyjmując i wpinając z powrotem szpilkę w kok, po czym musnęła twarz puszkiem, z którego wzbijał się w powietrze biały obłoczek pudru, i raz jeszcze zaznaczyła krawędź ust - wszystko to z powrotem chowała do torebki, by wyjąć z niej wyblakłą już i na rogach wystrzępioną fotografię młodego oficera z wyciągniętą szablą w wysoko uniesionej ręce, na białym stojącym dęba koniu...

Kiedy babcia wychodziła z domu, do kościoła albo na targ, a ja zostawałem sam, przekopywałem każdy kąt w nadziei, że znajdę jakieś ślady Jezusa. Szukałem na próżno. Na podłodze nie było śladów jego stóp. Na cienkiej warstewce kurzu zalegającego na politurze orzechowych mebli nie było śladów jego palców. W lustrach trójdzielnej psychy, w którą się zagłębiałem, jakbym błądził po kryształowym lesie, nie było śladu jego twarzy ani jego cienia... Tylko każdego dnia zmieniały się zapachy, wpadające z zewnątrz przez okno sypialni, które babka każdego wieczora, czy to latem, czy zimą, zostawiała uchylone, i to one utwierdzały mnie w przekonaniu, że każdej nocy dzieje się tu coś niezwykłego. Czasem poczuć można było zapach powietrza oczyszczonego po długim, potężnym deszczu. Czasem zapach przekwitłej lipy. To znów świeżego śniegu. Prażonej kawy. A niekiedy, kto wie skąd dolatujący, zapach białych lilii...

Każdego wieczora, kiedy już umyłem zęby i nogi, a jeszcze nie położyłem się na dobre do łóżka i babcia zmuszała mnie, bym zmówił Ojczenasz, zamykałem oczy, spowalniałem oddech i udawałem, że zapadam w mocny sen. A przecież wsłuchiwałem się w każdy szelest i uważnie patrzyłem przez lekko uniesione powieki i zasłonę rzęs, w nadziei, że usłyszę albo zobaczę Jezusa. Rozpoznawałem ślizganie się babcinych kapci po linoleum w kuchni, po drewnianej podłodze przedpokoju i starym perskim dywanie rozpostartym na podłodze salonu. Szelest jej czarnej taftowej sukni, którą najpierw rozpinała, zsuwała z siebie i nim włożyła białą bawełnianą koszulę nocną, otulała nią bezgłowy drewniany model krawiecki stojący w kącie obok starej maszyny Singera, który nie raz porządnie mnie wystraszył. Skrzypienie zeschniętego małżeńskiego łoża, kiedy się kładła. Kartkowanie Pisma Świętego, które czytała do późna w nocy i często zasypiała z nim w ręce i w okularach na nosie... Nawet kiedy rozlegało się krótkie szczęknięcie wyłącznika światła u jej wezgłowia, długo, bardzo długo wpatrywałem się w ciemność, zdobywając się wtedy na odwagę, by chociaż niezbyt szeroko, to jednak otworzyć oczy. Obserwowałem grę cieni na ścianie, na którą kładły się promienie mętnego światła ulicznej lampy, monstrualnie wyolbrzymione, drgające kontury karbowanych liści kasztana rosnącego przed domem i pajęczynowatych, spienionych koronek okiennych zasłon... Ale Jezusa nigdy nie słyszałem ani nie widziałem.

Uświadamiałem sobie, że zasnąłem, dopiero gdy się budziłem. Babcia, jak każdego ranka, była już na nogach. Ogień rozpalony, mleko ugotowane... I wszystko, jak każdego dnia, zaczynało się od nowa. Wszystko się powtarzało.

Często słyszałem, jak babcia, klęcząc wieczorem w kącie pokoju przed krucyfiksem i zapaloną lampką oliwną, z różańcem z fasolowych paciorków, które wprawnie przesuwała między palcami, składając dłonie, unosząc je do piersi i pochylając ku nim głowę, zaklinała Jezusa, żeby przyszedł.

Ale z Jezusem było tak jak z ziarnem fasoli zalanym wodą. Kiedy wkładałem fasolę do wody w naczyniu, naczynie zaś stawiałem w ciągu dnia na zalanym słońcem parapecie jednego z okien naszego mieszkania w suterenie, zwróconego na południe, a w nocy pośrodku stołu, nad którym paliła się lampa - nie mogłem jej spuścić z oka. Obserwowałem ją bez ruchu. Nawet nie mrugnąłem powieką, choćby oczy wypełniały się łzami, doprowadzając mnie do płaczu. Jednak ziarno fasoli wciąż było takie samo. Nie zmieniało się. Dopiero kiedy budziłem się z krótszego bądź dłuższego snu, po tym jak zmęczony czuwaniem i długim wpatrywaniem się w ziarno pozwalałem, by głowa mi opadła, i zasypiałem - dostrzegałem na ziarnku fasoli nie takie znów małe zmiany. Fasola pęczniała. Powiększała się dwukrotnie. Przestawała być biała. Robiła się różowawa. Traciła blask i gładkość. Marszczyła się niczym opuszki babcinych palców po praniu pościeli ługiem w drewnianym korycie. Nadpękała. Pękała. Wstydliwie wysuwał się mały biały kiełek. Z ziarna złuszczała się przezroczysta skórka, jak koszula zaskrońca. Kiełek rósł. Ziarno się otwierało. Na białym pędzie pojawiały się pierwsze żółtozielone listki...

A zatem cuda zdarzały się, kiedy ja spałem.

I tak jak, mimo całej mojej uwagi, niezauważalnie dla mnie z ziarna fasoli wyrastała nowa roślinka, którą potem sadziłem w ogrodzie, a ona wzdłuż wysokiej tyczki coraz wyżej pięła się ku niebu, tak też zapewne kiedy spałem, Jezus niezauważalnie przychodził do naszego domu. W to nie wątpiłem. Bo dla kogo babcia, od rana do wieczora, pucowała nasze mieszkanie? Wciąż od nowa szorowała ledwo co wyschniętą podłogę. Przepędzała z domu najmniejszy nawet pyłek. Całymi dniami polerowała sidolem mosiężne zamki. Chuchała na szyby i długo przecierała je zgniecioną gazetą. Usuwała każdą zostawioną przez muchę plamkę z powiększonej fotografii wiszącej na ścianie nad małżeńskim łożem, w którym spała sama, a na której to fotografii ona i jej mąż, mój dziadek, wessany przez mroki wojny, uśmiechają się do siebie. Nie mogłem w to wątpić, bo moja babcia, która miała coraz słabszy wzrok i którą coraz częściej bolały nogi, nie mogła przecież sama z siebie być tak mocnym filarem naszego domu, jakim była.

Odtąd wierzę też w to, czego nie widziałem, tak jak wielu nie wierzy w to, co ja słyszałem. A leżąc na łące, nieraz słyszałem na własne uszy, jak trawa rośnie.

1995

Przeł. Dorota Jovanka Cirlić

Josip Osti, poeta, prozaik, eseista, krytyk literacki, autor wielu antologii, tłumacz ze słoweńskiego oraz redaktor, urodził się w Sarajewie w 1945 roku. W czasie wojny w Bośni i Hercegowinie wyjechał do Słowenii, gdzie tłumaczył i wydawał to, co pisali jego koledzy z oblężonego miasta. Obecnie mieszka w Lublanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2004