Jesienna apokalipsa

Dzielnica, w której mieszkam, donikąd się nie spieszy. Zwłaszcza jesienią. Siedzi tylko na ławkach. Albo przycupnięta w tutejszych kafejkach sączy koniaczek. Rozmawia się tu nie o banialukach, ale o rzeczach ważnych.

20.09.2015

Czyta się kilka minut

Paweł Reszka / Fot. Grażyna Makara
Paweł Reszka / Fot. Grażyna Makara

– Że też nikt nie ma odwagi krzyknąć.
– Otóż to!
– Przerwać ten europejski marsz w kierunku spodlenia!
– Bardzo pięknie powiedziane, panie mecenasie.
– Dziękuję, ale to Słonimski.
– Ależ to nic nie szkodzi.

Słońce niby ciepłe, ale przecież to już nie to. Za chwilę liście zaczną żółknąć masowo. Ulice węższe niż zazwyczaj. Wśród białych domków snują się samotni ludzie. Tutejszych samotnych rozpoznaję bezbłędnie. Mężczyźni mają źle uprasowane koszule. Kobiety inaczej układają sobie włosy. Starannie, ale z niknącą każdego dnia nadzieją.

Jesień jest małą apokalipsą roku. Wszystko zaraz utonie w smutku. To jest ponadgeograficzne. W Jałcie np. jesienią Czechow skończył „Wiśniowy sad”. Miała to być komedia, której rękopis z niepokojem posłał do Moskwy. Gdy nadeszła odpowiedź, niepokój zmienił się w przerażenie. Konstanty Stanisławski: „Płakałem jak baba, chciałem, ale nie mogłem się powstrzymać”.

Tak więc moja część miasta jest zupełnie różna od zbudowanego z metalu i szkła centrum. Centrum liczy pieniądze. Pije kawę w papierowych kubkach. Chodzi w garniturach i krawatach. Marzy o jeszcze większym samochodzie. A moja dzielnica ten samochód już ma albo już go nie potrzebuje.
Dzielnica nie przypomina również blokowisk, które ciągną się za rzeką. Tam faceci w dresach, z ogolonymi głowami, siedzą na oparciach ławek. Jest im źle, ale tu nie przyjeżdżają. Nudno, nie ma zabawy.

Ten rejon miasta jest też inny od nowych przedmieść, pełnych młodych przybyszów z prowincji. Rankiem ich niewielkie auta zapełniają ulice. Każde z nich ma fotelik albo i dwa na tylnym siedzeniu. Małe autka wiozą dzieci do przedszkola. Potem pędzą do pracy. Na parkingi przed blokami zjeżdżają się bardzo późnym popołudniem. Ich właściciele wieczorami siedzą w kuchni. Rozmawiają o kredycie hipotecznym. Odcinają miesiące i lata, które będą musieli spędzić w bankowej niewoli.

A moja dzielnica nie musi brać kredytów. Jest po swojemu szczęśliwa. Nie chce mieć więcej ani mniej. Osiągnęła stan błogiej równowagi. Każda potencjalna nowość – sklep, most, osiedle – wywołuje paniczną obawę.

– Ależ po co tu sklep? Czyż mało jest sklepów wokoło? A most? Zaroi się tu od małych aut. Osiedle? I tak jest tu tłoczno.

Tak mówi moja dzielnica. Choć wie, że sklep by nie zaszkodził i że most potrzebny. Ale wszak nie o sklep, most czy osiedle tu idzie. Idzie tu o małe szczęście. Niewielkie, bo ograniczone kilkunastoma ulicami, wypielęgnowanymi klombami, zacisznymi parkami.

– Ach, to tak niewiele! Nie mówcie, że jesteśmy egoistami. My przecież nie chcemy nic dla siebie, oprócz tego, by na jakiś czas o nas zapomniano.

– Pięknie powiedziane, panie mecenasie.

Dzielnicę zapełniły płoty. Każda kamienica zazdrośnie strzeże swojego podwórza. Swojej ławki. Swojego trawnika. A jest coraz trudniej, bo płotów już nie ma gdzie stawiać.

Tymczasem wózków z rozkrzyczanymi dzieciakami znów jakby więcej niż w zeszłym roku. I te małe autka. Dosłownie wszędzie. Po ulicach wałęsają się robotnicy. Nieestetyczni. W zachlapanych farbą ciuchach. Budują, remontują bez ustanku. Ale co tu u nas budować, remontować? Wszystko już dawno zostało zbudowane. Nic nam nie trzeba.

A może jest już za późno? Rozmyślamy o samotności i jesieni. A licytacja się już skończyła! Cham Jermołaj Łopachin kupił wiśniowy sad! Zaraz każe go rąbać siekierami! Zniknie nasze szczęście, zadepczą je… tamci!

Cóż poczniemy? Chyba tylko uciec do Paryża. Tam, wiadomo, wielki świat, a tu „morale narodu wątpliwe, ogólny brak kultury, no i karmią obrzydliwie”.

Rzecz w tym, że Jermołaj Łopachin dociągnął już i do Paryża. Nie ma nadziei.

Gdy już wszystko się zawali, uznamy, że tak właśnie być musiało. Wiśniowy sad był tylko pięknym snem. Przecież handel wiśniami nigdy się nie opłacał, nikt więc nie sadził hektarów wiśniowych drzewek. Czechow nie wychowywał się w majątku ziemskim, nie był nawet szlachetnie urodzony.

Wszystko wymyślił. Falsyfikator i prostak! A gdy uznamy, że już po wszystkim…

– Będziemy spokojniejsi, nawet może weseli!
– Pięknie powiedziane, panie mecenasie.
– Dziękuję, ale to Czechow.
– Ależ to nic nie szkodzi. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2015