Jedzenie do czytania

„Nie ma gazety ani czasopisma bez celebryty ględzącego, jak gotować” – stwierdza poradnik. Celebrytą nie jestem, ale też czasem mam dosyć swojego ględzenia. Dzisiaj odpoczywamy.

23.11.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. pngimg.com
/ Fot. pngimg.com

Vlamingstraat 40-42. Delft. Trzeba wyjść z rynku wzdłuż kościoła, susem przez kanał i w lewo, potem znów mostek i w prawo. To tutaj mieściły się domy uwiecznione przez Vermeera w „Uliczce”, przy czym ten po prawej należał do jego ciotki, znanej w całym mieście sprzedawczyni flaków. Ustalili to niedawno holenderscy historycy. Opis, jak przeczesywali XVII-wieczne katastry, by odnaleźć konfigurację parceli pasującą co do centymetra do tej na obrazie, jest pieśnią na cześć bezinteresowności nauki. Pasji dociekania prawdy nieuwikłanej w żadne względy praktyczne, pożyteczne i przekładalne na brzęczącą monetę.

Bezruch, nabrzmiała istnieniem materialność świata przedstawionego u Vermeera działa jak antynarkotyk: nie służy ucieczce od rzeczywistości, lecz pomaga umysłowi opętanemu nadmiarem bodźców jej na powrót dotknąć. Patrząc na przetarte wapnem ściany, kobietę płuczącą coś w beczce, dzieci zastygłe nad czymś wydłubanym z bruku, przez moment odzyskujemy dostęp do sfery określanej nieporadnie metaforami z rodzaju „kamiennych”, wiecznotrwałych, choć przenika ją przecież czas, nasze podążanie do kresu. Zmienność w niezmienności, chwila w trwaniu – te sprawy niewątpliwie lepiej powierzyć malarzom, nie wyrobnikom słowa. Chociaż ostatnio w Sejmie szef partii rządzącej raczył zapędzić się w rejony fenomenologii. Obiecywał zerwanie „kurtyny, na której wyświetla się film dla maluczkich, ale rzeczywistości nie widać”. Zapowiadał, że skończy z „potężnym nurtem filozoficznym, który uzasadnia nieistnienie prawdy”. Czekamy zatem na projekt ustawy o gwarantowanym, bezpłatnym dostępie do prawdy materialnej. Kto wie, może w trakcie prac w komisjach dojdzie do kompromisu: będzie nim momentalne odsłanianie kurtyny, stawiające obywateli w świetle prawdy tylko na ściśle wyznaczone chwile, co zbliżałoby nas do koncepcji prawdy jako nieskrytości, wywiedzionej z sensu greckiego słowa aletheia. Pachnie to mocno Heideggerem, ale cóż, w PiS rzucano już nie takie, wzięte z sufitu, skojarzenia z Weimarem i wszelką brunatnością.

Różne są zresztą drogi, jakimi aletheia może zawędrować pod strzechy. Wydawnictwo o tej nazwie, cenione od ćwierćwiecza za wytrwałe drukowanie klasyków XX-wiecznej krytyki kultury, wypuściło właśnie serię „poradników dla hipsterów”. Tłumacz, który wtłaczał mnie 20 lat temu w fotel zdaniami: „dobieganie-swego-kresu przez to, co nie-będące-jeszcze-u-kresu ma charakter niebycia-już-tu-oto” („Bycie i czas”, par. 48), dziś biegnie do kresu zbiorem konwersacyjnych sztuczek o seksie. Tuż obok tomik o blefowaniu w kuchni, po który sięgnąłem pełen obaw przed demaskacją. Na szczęście jedzeniowe mody i szaleństwa gnają tak szybko, że autor w rozdziale o żonglowaniu mitami poprzestał na kwestii GMO i nie zdążył uwzględnić bezglutenowej ortoreksji i zadziwiającej kariery weganizmu. Książeczka jednak zabawna i w trosce o stan filozofii powinniśmy ją zbiorowo wykupić, w nadziei, że zyski wydawnictwo przeznaczy na publikacje ściślej związane z aletheią.

Kartkując skromne graficznie poradniki, odpoczywałem od oczopląsu, o jaki przyprawiło mnie przekopywanie księgarskich nowości kulinarnych. Na razie natrafiłem na dwie godne polecenia. O pierwszej już tu wspominałem. Wreszcie „Plenty” Yotama Ottolenghiego wyszło po polsku jako „Obfitość”. Zawdzięczam jej wiele, nie tylko przepisy. Podoba mi się podejście autora do wegetarianizmu; podobnie jak on, jadam mięso tylko czasami, jako coś odświętnego i wyjątkowego – bo tylko wtedy można nadal mieć nadzieję, że zjadamy zwierzęta hodowane i zabijane w miarę humanitarnie. W powszednie dni warzywa i zboża muszą stworzyć pełnię posiłku i dać jedzącemu moc. Moc i pełnia to wyróżniki stylu Ottolenghiego, Izraelczyka o włoskich korzeniach, który łączy lewantyńskie „gorąco” smaków z europejską substancjalnością potraw, niezbędną w zimnej porze roku.

Nigella Lawson – mimo mojej organicznej niechęci do buzi z telewizora – niezmiennie ujmuje swoim kuchennym hedonizmem, przefiltrowanym przez zdrowy rozsądek, co powoduje, że nie wciska kitu, jakoby droga do zbawienia wiodła przez kuchnię. Może jestem naiwny, ale w napisanej po wyjściu z ciężkiego życiowego dołka książce „Po prostu Nigella” widzę nieudawany wysiłek odnalezienia poczucia równowagi w gotowaniu traktowanym jako połączenie przyjemności z koniecznością. Rzadko trzymam się ściśle jej litery, ale bardzo cenię za uważność w pisaniu o szczegółach, mam wrażenie, że jej przepisy są jak te nagryzmolone długopisem przez doświadczoną ciotkę, która wie, że nieważne czy sól jest morska, ale jak złapać moment, gdy skorupka z sera zacznie się rumienić.

Obie książki, niestety, są dostępne na razie tylko w Empiku. To haniebna praktyka, a wzmacnianie dominującego gracza na rynku nie leży w interesie kulturalnych ludzi. Lepiej poczekać z zakupem, a ja tymczasem obiecuję dalszy rekonesans wśród polskich autorów.

„Nie ma gazety ani czasopisma bez celebryty ględzącego, jak gotować” – stwierdza wspomniany wyżej poradnik. Celebrytą nie jestem, ale też czasem mam dosyć swojego ględzenia. Dzisiaj odpoczywamy. Po zamachach w Paryżu Francję opanowała chwalebna fala inicjatyw balowania na złość ponurym fundamentalistom. Proponuję zrobić to samo: biesiadujmy i pijmy za zdrowie Marianny, oczywiście francuskie wino. Kilka etykiet z obecnej oferty Lidla (od, o dziwo, bardzo poważnego importera z Francji) pozwala to zrobić przyjemnie i bez prucia kieszeni. Malbec „Les Terasses” jest bezproblemowy, przyjemnie gładki i ciepły, a zarazem nie ma w sobie nic z wulgarnego kompociku. Dwa wina bordoskie, skoncentrowane, wymagają większej uwagi, za to pozwolą poczuć stuprocentową galijską mieszankę zadziorności i wdzięku: w wersji ekonomicznej Chateau Cablanc, dla klasy średniej Chateau de Carles z apelacji Fronsac. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2015