Jaki jest, nikt nie widzi

Jak to w końcu jest z tym koniem? Mądry jest czy jednak głupi? I dlaczego pozwolił się ujeździć? Czy w ogóle wiecie, co mówią jego uszy?

27.08.2018

Czyta się kilka minut

 / THOMAS SHANAHAN / GETTY IMAGES
/ THOMAS SHANAHAN / GETTY IMAGES

Był sobie koń – nazywał się Kluger Hans, czyli Mądry Jan. Jego właściciel Wilhelm von Osten – z zawodu nauczyciel matematyki, z upodobań frenolog i miłośnik kłusaków orłowskich – kupił go w roku 1900 i nauczył porozumiewać się z ludźmi stukaniem kopyta.

Kluger Hans rozwiązywał najrozmaitsze zadania matematyczne: dodawał, odejmował, mnożył, dzielił, wykonywał działania na ułamkach. Wynik podawał, stukając w specjalnie przygotowaną tablicę. Umiał też rozpoznawać bezwzględną wysokość dźwięków oraz poprawiać błędy ortograficzne w tekstach niemieckich. W 1904 r. powołano komisję weryfikacji jego uzdolnień, w której skład weszło 13 osób, m.in. oficer kawalerii, dyrektor cyrku i weterynarz. Na czele komisji stanął Carl Stumpf, niemiecki muzykolog i psycholog, uczeń i współzałożyciel szkoły filozoficznej Franza Brentano. Zespół nie wykrył oszustwa, powstrzymał się jednak od komentarza i zlecił dalsze badania Oskarowi Pfungstowi, który był asystentem Stumpfa w berlińskim Instytucie Psychologii Eksperymentalnej.

Trzy lata później Pfungst orzekł, że Mądry Jan jest w gruncie rzeczy Głupim Jasiem i nie potrafi nawet zliczyć do pięciu. Zamiast rachować, bacznie obserwuje otaczających go ludzi i stuka kopytem dopóty, dopóki publiczność wyśle mu podświadomie sygnał, żeby już przestał. Wniosek Pfungsta, że konie są durne, przypomina jednak wniosek radzieckiego zoologa z dowcipu o tresowanej pchle, która po wyrwaniu szóstej nogi traci słuch. Technika stosowana przez Mądrego Jana przypomina przecież metodę zimnego odczytu, czyli analizy osobowości na podstawie zachowań – używanej m.in. w profilowaniu przestępców.

W historii było więcej takich końskich geniuszy. Gniady Morocco – własność Williama Bankesa, stajennego Roberta Devereux – umiał nie tylko tańczyć i udawać martwego, ale też odróżniać dziewice od kobiet lekkich obyczajów i odmawiać złożenia honorów królowi Hiszpanii. Niewiele brakowało, by sztuczki Morocca zaprowadziły jego pana na stos. Na szczęście ogier pokłonił się przed krzyżem orleańskiego księdza i wybawił Bankesa z opresji. Amerykańskim odpowiednikiem Mądrego Jana był Piękny Jim Key, który talenty matematyczne łączył z całkiem ponoć niezłą znajomością Pisma Świętego, a przynajmniej tych fragmentów, w których jest mowa o koniach.

W latach 20. ubiegłego wieku klacz Lady Wonder pomagała policji stanu Massachusetts w szukaniu zaginionych, typowała wyniki walk bokserskich i lokalizowała źródła ropy naftowej. Pięć lat temu zmarł Cholla, malarz abstrakcjonista, pierwszy koń w dziejach, któremu zorganizowano wystawę indywidualną – i to nie byle gdzie, bo w prestiżowej weneckiej galerii Giudecca 795.

Otwarte przestrzenie

Życiorysy tych wszystkich koni więcej mówią o ludziach, którzy pewnie jeszcze długo nie wyzbędą się pokusy antropomorfizowania zwierząt. Ich niewątpliwe końskie talenty rozkwitały jednak pod opieką właścicieli, którzy traktowali je jak żywe, czujące istoty – towarzyszy codziennych doli i niedoli, równorzędnych partnerów własnych, często szalonych przedsięwzięć.

Von Osten widział w swoim Mądrym Janie dowód na mistyczny porządek wszechświata. Czarnoskóry William Key, opiekun Pięknego Jima, był wyzwolonym niewolnikiem i weterynarzem samoukiem: pomny na doświadczenia swoich przodków, trenował ogiera łagodnie i cierpliwie, nie uciekając się nigdy do użycia bata. Pani Fonda odchowała osieroconą Lady Wonder na butelce z mlekiem. Katowany przez kowbojów Cholla trafił w ręce Renee Chambers, byłej tancerki, która długo zdobywała zaufanie zwierzęcia i odkryła jego zapał do malowania przypadkiem – kiedy podkradł jej pędzel przy remoncie ogrodzenia pastwiska.

Obrońcy praw zwierząt domagają się uznawania przedstawicieli kolejnych gatunków za „osoby niebędące ludźmi”, którym należy zagwarantować własne, odrębne prawa. Rząd Indii już w 2014 r. zabronił trzymania delfinów w niewoli.

W Polsce trwa walka o bezwzględny zakaz uwiązywania psów na łańcuchu, delegalizację występów cyrkowych z udziałem zwierząt, zlikwidowanie ferm futrzarskich, nowelizację prawa łowieckiego.

Na razie z mizernym skutkiem, bo pracę należy zacząć u podstaw – od stopniowej zmiany ludzkiej mentalności w podejściu do czworonogów. Dobrymi chęciami wybrukowane jest także piekło naszych podopiecznych. Wśród nich koni: od wielkiego dzwonu bohaterów spektakularnych akcji interwencyjnych w gospodarstwach zwyrodnialców, na co dzień – pokornych zwierzęcych niewolników, tyrających od świtu do nocy w szkółkach jeździeckich, wożonych po całej Polsce na kolejne zawody, cierpiących w samotności, bo tatuś kupił córce konika w prezencie na komunię.

Nawet rozkochani w swoich rumakach adepci jeździectwa rzadko znajdują czas, by zostać z nimi dłużej po treningu. A kiedy koń przestanie być grzeczny – kopnie, skubnie zębami, nie zagalopuje w narożniku albo poniesie w terenie – zwalają wszystko na końską głupotę.

To jak w końcu jest z tym koniem? Mądry on jak ten Hans czy jednak głupi jak Jasio? Dlaczego koń w ogóle pozwolił się ujeździć?

Większość naszych międzygatunkowych nieporozumień bierze się z faktu, że mózg człowieka funkcjonuje zupełnie inaczej niż mózg roślinożercy. Koń ma silnie zakodowany instynkt ucieczki przed napastnikiem – dlatego najpierw daje dyla, a dopiero później sprawdza, czego się przestraszył. Koń widzi inaczej niż człowiek – ma zaskakująco szerokie pole widzenia, sięgające blisko 360 stopni, okupione przez to mnóstwem kłopotów z oceną głębi ostrości i dystansu, jaki dzieli go od obserwowanych przedmiotów.

Jest zwierzęciem otwartych przestrzeni, fatalnie się czuje w zamknięciu i znacznie trudniej niż ludzie oswaja się z niedostatkiem światła. Nie znosi hałasu – kilkudniowe przebywanie w pobliżu pracującej kosiarki może u niego wywołać nieodwracalny ubytek słuchu. Za to szelest przemykającego w zaroślach drapieżnika potrafi wychwycić z odległości pół kilometra. Węch też ma znakomity i nie gustuje w zapachach uważanych przez ludzi za powabne. Wyczuwa też strach niedoświadczonego jeźdźca, na który potrafi zareagować agresją, ucieczką do stajni albo próbą zrzucenia kłopotliwego balastu z grzbietu.

Więcej mówi uszami, ogonem i postawą całego ciała niż głosem. A kiedy się odezwie – parsknie, chrapnie, kwiknie, zarży, czasem nawet ryknie – jego słowa rzadko znajdują zrozumienie w uszach dwunogów. Uwielbia się bawić, ale jest stadnym roślinożercą i przeważnie się bawi, jak na stadnego roślinożercę przystało, w wyścigi, w kto silniejszy albo w tatę i mamę. Człowiek zaś odpowiada czasem na końskie figle panicznym strachem.

Nasze prawa

W 2016 r. ponad 20 tys. polskich internautów podpisało się pod apelem o wykreślenie koni z listy zwierząt rzeźnych oraz nadanie im statusu zwierzęcia towarzyszącego człowiekowi. Taki status przewidziano już w obowiązującej ustawie o ochronie zwierząt – dla czworonogów przebywających z człowiekiem w domu lub innym pomieszczeniu i utrzymywanych przez niego w charakterze towarzysza. Zresztą nie tylko czworonogów: w myśl prawa polskiego w codziennych zmaganiach z rzeczywistością mogą nam towarzyszyć także papugi, gupiki i karaczany madagaskarskie. To samo prawo przewiduje łączenie kilku funkcji w obrębie jednego gatunku. Czyli nie tylko pies i kot, ale także koń mogą odgrywać role zwierzęcia hodowlanego, użytkowego i towarzyszącego – wszystkie razem lub każdą z osobna.

Nie ma zatem potrzeby wyważać drzwi, skoro są otwarte. Koń może i powinien zostać ludzkim towarzyszem. W pełni zasłużył, żeby człowiek traktował go jako członka rodzinnego stada. Mało kogo stać na utrzymywanie własnej stajni, nic jednak nie stoi na przeszkodzie, żeby dwunożna końska rodzina – choćby jednoosobowa – wykorzystywała każdą wolną chwilę na odwiedziny u własnego wierzchowca w pensjonacie, u podopiecznego jakiejś fundacji albo u kobyłki w zaprzyjaźnionym gospodarstwie agroturystycznym.

Możliwości jest znacznie więcej: z końmi można też obcować w ramach wolontariatu w stadninach, klubach jeździeckich i ośrodkach treningowych. Oczywiście nie zawsze i nie wszędzie: miarą naszego prawdziwego stosunku do tych wspaniałych zwierząt jest liczba stajni, gdzie koniom brakuje nie tylko pastwisk, ale nawet porządnie ogrodzonych padoków. Dla tych nieszczęśników jedyną szansą rozprostowania zastałych kości jest praca pod siodłem albo w zaprzęgu.

Nie mam zamiaru nikogo zniechęcać do nauki jazdy konnej i uprawiania jeździectwa – choćby tylko w wymiarze rekreacyjnym. Trwam jednak w mocnym zamiarze pozyskania jak największej liczby zwolenników innej kampanii: apeluję o nadanie człowiekowi statusu zwierzęcia towarzyszącego koniowi. Niech końskie stado przyzna mu prawo przebywania w swoim otoczeniu, niech uzna go za ozdobę stajni i pastwiska, niech dzięki niemu zaspokoi własne, od stuleci zaniedbywane potrzeby emocjonalne.

Sens konia

Zanim ktokolwiek wdrapie się na grzbiet konia, powinien spędzić długie godziny na nauce mowy końskich uszu (postawione na sztorc – „dzieje się coś ciekawego, ale trochę się tego boję”; lekko odstawione na boki – „mów, mów, odpoczywam sobie, ale cię słucham”; oklapłe jak u owcy – „padam na twarz, poza tym strasznie nudzisz”; przypłaszczone do czaszki – „zaraz cię rąbnę”). Powinien oduczyć się gwałtownego wymachiwania rękami („oj, człowiek stanął dęba i może mnie zaatakować”), nagłego zachodzenia konia od przodu i od tyłu („co to jest i dlaczego ja tego nie widzę?”) oraz wrzeszczenia w jego obecności.

Najlepiej byłoby, gdyby przebywał z nim w ciszy i spokoju, odwzajemniał jego pieszczoty, zamiast narzucać się ze swoimi, a przede wszystkim obserwował. Uczył się, że ciche rżenie może oznaczać radość na widok końskiego przyjaciela, początek flirtu między ogierem a klaczą albo matczyną troskę o źrebaka, który zawieruszył się gdzieś w wysokiej trawie. Że konie pomagają sobie nawzajem w codziennej toalecie, czochrając kolegę zębami po tych częściach ciała, do których najtrudniej sięgnąć samemu: po grzywie, bokach szyi, łopatkach i grzbiecie, aż po nasadę ogona.

Żeby zinterpretować układy panujące w stadzie, trzeba przypatrzyć się koniom tuż po wyprowadzeniu ich ze stajni na padok lub pastwisko. Zwierzęta najpierw „spuszczają parę”: biegają w kółko, strzelają z zadu, zarzucają ogony na grzbiet, okrążają się nawzajem, po czym zaczynają szykować się do tarzania. Koń przywódca znajduje odpowiednie miejsce i tarza się pierwszy. Pozostałe czekają na swoją kolej i tarzają się w tym samym dołku albo tuż obok, zawsze jednak zgodnie z miejscem w hierarchii. Kolejność dotyczy wszystkich wspólnie wykonywanych czynności: koń dominant pierwszy podchodzi do wody, pierwszy rozgarnia pyskiem świeżą belę siana, prowadzi konie na łąkę i dyscyplinuje niesfornych podopiecznych.

Ten układ zależności jest uzasadniony z biologicznego punktu widzenia. Porządek w stadzie jest gwarancją czujności – przepychanki nad strumieniem i wałęsanie się samopas mogłyby ściągnąć niebezpieczeństwo na całą grupę. Zasady są tyleż czytelne, co niewzruszone: źrebaki ustępują dorosłym, młode klacze ulegają starszej samicy, słabsze osobniki podporządkowują się zdrowszym i mocniej zbudowanym. Koń niżej postawiony w hierarchii trzyma się zawsze o pół kroku za „dowódcą” i stara się nie unosić łba ponad linię jego grzbietu. Klacz alfa może bezkarnie spuścić łomot każdemu z podopiecznych – nawet i bez powodu.

Niewykluczone, że po wielu dniach takich obserwacji człowiek-towarzysz zupełnie straci ochotę na dosiadanie jakiegokolwiek rumaka. Nic w tym złego, jeśli koń może spożytkować nadmiar energii inaczej. Znam pewnego wałacha, który potrafił ganiać się do upadłego ze swoim właścicielem, aportując mu pusty worek po cemencie. W młodości miałam do czynienia z końskim dowcipnisiem, którego przed każdą jazdą odławiałam z łąki co najmniej trzy kwadranse. On wiedział, że po takiej zabawie w berka kucanego nie będę zbyt wiele od niego wymagać, ja wiedziałam, że dzięki wstępnej rozgrzewce tym szybciej wybierzemy się razem na wycieczkę do lasu. Ze swoich stajennych doświadczeń znacznie milej wspominam wspólne wylegiwanie się w świeżo wyściełanym boksie niż żmudne i często stresujące dla obu stron treningi na czworoboku.

Człowiek towarzyszący koniowi w jego codziennej rutynie przestaje uważać go za przyrząd do ćwiczeń, maszynę do bicia rekordów i materiał na czempiona pokazów hodowlanych. Wchodzi z nim w związek, który przywodzi na myśl skojarzenia ze starym dobrym małżeństwem. Po pierwszym etapie namiętnej fascynacji emocje opadają i zaczyna się mozolny proces wzajemnego poznania. Później rodzi się zobowiązanie – świadomość, że konia nie można zawieść, opuścić w chorobie, pozbyć się z dnia na dzień, bo nie sprawdził się w sporcie albo w hodowli. Kiedy poczucie obowiązku przestanie doskwierać, przyjdzie pora na normalność, czyli skrupulatne wywiązywanie się z danych koniowi obietnic. Prawdziwa końsko-ludzka miłość nie wypali się nigdy: z czasem trzeba będzie zapewnić czworonogowi spokojną starość (co często wiąże się z koniecznością zmiany stajni), towarzyszyć mu wiernie w jego ostatniej drodze i zapewnić godną śmierć – bez bólu, strachu ani poczucia, że zostało się w tyle za stadem.

Po drodze

Rasowi koniarze łapią bakcyla na zawsze i przechodzą czasem długą drogę, zanim zrozumieją, że największe szczęście w świecie nie leży na końskim grzbiecie, tylko trochę niżej. Niewiele jest zwierząt, które w prawidłowej relacji z człowiekiem dają mu takie poczucie wolności, intensywnego obcowania z naturą i porozumienia z istotą myślącą zupełnie innymi kategoriami. Koń żyje długo. Starzeje się pięknie. Potrafi tworzyć długo- trwałe wspomnienia ludzi na podstawie mimiki ich twarzy i rozpoznać znajomego człowieka na zdjęciu. Wie, komu wybaczyć krzywdę, a kto nie rokuje poprawy.

Wacław Potocki w swojej „Historii o Argenidzie, królewnie sycylijskiej”, wydanej w 1697 r. „powieści wierszem naśladowanej z utworu pisarza szkockiego Johna Barclaya”, napisał, że „trzeba i poddanych fantazye wiedzieć, pierwej konia zrozumieć, niżli na nim siedzieć”. Miał wprawdzie na myśli sprawny model rządzenia państwem, ale ten cytat powinien zapaść w pamięć przede wszystkim miłośnikom koni. ©

Czytaj także: Dorota Kozińska: Hippokryzja

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018