Jak się czujesz? Nowa mapa polskich emocji

MARCIN DUMA, badacz opinii publicznej: Boimy się dziś, że naszą przyszłością będzie bieda. Już nie chcemy pomagać ukraińskim uchodźcom. Nie widzimy wokół siebie niczego dobrego. Ale trochę się też oszukujemy.

01.08.2022

Czyta się kilka minut

Warszawa, Śródmieście /  / fot. Adam Burakowski / REPORTER
Warszawa, Śródmieście / / fot. Adam Burakowski / REPORTER

MAREK KĘSKRAWIEC: Postanowiliście namówić Polaków do szczerej rozmowy o ich stanie ducha. Z tego, co wiem, wyniki tych spotkań są przygnębiające.

MARCIN DUMA: Raz na kwartał IBRiS przeprowadza serię wywiadów badawczych z Polakami, dobranymi według klucza zapewniającego jak najszerszą reprezentację opinii. To jest pomiar jakościowy, a nie ilościowy. Nie odczytujemy im pytań i kilku odpowiedzi, z których muszą wybrać właściwą dla siebie. Tu mamy do czynienia z długą swobodną rozmową, której jedynym ograniczeniem jest prowadzenie jej przez moderatora.

Domyślam się, że ta metoda pozwala lepiej wczuć się w emocje, które nam dziś towarzyszą?

Wszystkie badania mające charakter ilościowy, oparte na ankietach, mówią o konkretnych opiniach i postawach. W naszych pogłębionych rozmowach udaje się zeskrobać trochę lakieru, zauważyć zjawiska i emocje, które często wyprzedzają to, co później wychodzi nam w badaniach ankietowych, prowadzonych na dużo większej grupie osób. Nie mamy oczywiście szklanej kuli, w której widzimy przyszłość, ale dostrzegamy wyraźnie, jakie nastroje kiełkują w społeczeństwie i w jakie postawy mogą się przerodzić. Nie pytamy, „co sądzisz o...”, ale oddajemy głos badanym, staramy się dowiedzieć, jakie są źródła określonych postaw.

Kogo wzięliście pod lupę w czerwcu?

Cztery grupy. Pierwszą byli ludzie ze wschodniej Polski, z małych miast i wsi, można ich określić jako zawiedzionych wyborców PiS-u, którzy zapewniali tej partii zwycięstwo w poprzednich wyborach. Twardego elektoratu nie pytaliśmy, gdyż zbyt mocno ulega on komunikatom partii – tak samo zresztą, jak twardy elektorat Platformy – i ciężko z nim nawiązać dialog. Miękki elektorat ma podobne poglądy, ale nie jest tak sztywny, dostrzega różne warianty zjawisk, nie jest doktrynerski.

Do pozostałych grup również wybraliśmy miękki elektorat: wyborców PO oraz Szymona Hołowni z dużych i średnich miast kilku regionów kraju, a także zwolenników Lewicy z małych i średnich miast zachodniej Polski. W przypadku elektoratu opozycji badaliśmy osoby w wieku 30 plus, w przypadku PiS wyborcy są starsi, więc przyjęliśmy kryterium 40 plus.

Zdziwiły Pana wyniki?

Niektóre tak. Radykalnie pogorszył się stosunek do uchodźców w porównaniu z badaniem z przełomu lutego oraz marca. To nie znaczy, że Ukraińcy mają wyjechać z Polski, ale uważamy, że dość już wypłat z programu 500 plus, że mają zabrać się do roboty i usamodzielnić.

Czyli opowieści o dozgonnej przyjaźni, która się między naszymi narodami zrodziła, i która rozwiąże wszystkie spory na czele z Wołyniem, to mit?

W części rozmów ujawnił się wręcz pogardliwy stosunek do Ukraińców, którzy jako figura retoryczna zastąpili tzw. patologię albo ludzi wożących się na zasiłkach i pijących krew ciężko pracującego podatnika. Wielu z nas zaczęło uważać, że uchodźcy nas doją, sami nic z siebie nie dając. Powtarzającym się motywem jest spostrzeżenie, jak dobrymi autami jeździ część z nich. To bardzo ludzi kłuje. Miały być same stare łady i volkswageny, a tu widać nawet mercedesy i lexusy. Uważamy, że Ukraińcy powinni być dużo biedniejsi od nas, w końcu wielu z nich przyjeżdżało wcześniej do Polski się dorobić i brali prace, których my nie chcieliśmy. Nie mają więc prawa być bogatsi. Zrodziła się w nas zawiść i zazdrość.

Czy dotyczy to w równym stopniu wyborców PiS, Lewicy i PO?

Tak, nasi rozmówcy śpiewali unisono. W grupie miękkiego elektoratu PiS-u usłyszeliśmy co najwyżej łaskawsze oceny działań rządu. Nie chodzi nawet o to, że Polacy stracili empatię wobec Ukrainek i Ukraińców, po prostu uważamy, że czas naszego wysiłku minął. Powinni się ogarnąć, wyrazić wdzięczność za to, że wzięliśmy ich pod swój dach i nakarmiliśmy. A potem pojechać tym lexusem do polskiego rolnika, łubianka w rękę i zbierajcie owoce. Sporo z nas uważa, że nawet jeśli uchodźcy są dobrze wykształceni, powinni brać te „gorsze” prace. Nie mają się swobodnie wpisywać w społeczną strukturę, ale być na jej dole.

Nie mam pewności, czybyśmy to już wykryli jako przeważającą tendencję w badaniach ilościowych, bo poprawność polityczna wielu Polakom jeszcze nie pozwoliłaby oświadczyć tego wprost, ale w swobodnej wypowiedzi takie odczucia są już częste i na pewno jest to emocja, która silnie się rozwija. Możemy deklarować narrację zgodną z oficjalną, ale za chwilę reagować z niechęcią na ukraiński język w kolejce.

Znaczenie dla tych postaw ma zapewne fakt, że wojna nie przyszła w czasach spokoju i bezpieczeństwa.

Badani mówią nam, że jeszcze nie zdążyliśmy wyjść z trwającej dwa lata pandemii, a już dotknęła nas druga „plaga”, wojenna, a na to wszystko nakłada się lęk przed rosnącymi cenami. I to jest trzecie nieszczęście, które wydaje nam się najbardziej przerażające. Tu nawet nie do końca chodzi o galopującą inflację i raty kredytów, ale o obawę, że straci się wszystko, co udało się zdobyć podczas ostatniej dekady, kiedy nieustannie się bogaciliśmy i prowadziliśmy coraz atrakcyjniejszy tryb życia. Dzisiaj rysuje się w Polakach obawa, że ci „trzej jeźdźcy Apokalipsy”, czyli zaraza, wojna i kryzys, zdemolują nam życie.

Oby nie pojawił się czwarty jeździec, bo trzy wspomniane przez Pana plagi zaburzają już bardzo mocno poczucie bezpieczeństwa.

Nasze ostatnie badanie było prowadzone tuż przed ujawnieniem problemu z dostawami węgla i jego cenami, zakładam więc, że nastroje są dziś gorsze. Gdybyśmy mieli się sobie wyobrazić jako człowieka pierwotnego, to najpierw przeszła przez naszą okolicę ciężka choroba, potem konflikt plemienny kazał nam się schować w jaskini i jeszcze gościć w niej sąsiadów-uciekinierów, a teraz na dodatek nie wiemy, czy zimą nie będziemy w niej marznąć, głodni, w mroku.

Taki jest nasz stan ducha? Nic dobrego Polacy nie widzą wokół siebie?

O to też zapytaliśmy, dodając, że to nie musi być skala makro, to może być coś pozytywnego z życia osobistego, nawet jedna rzecz. Nic. Zero…

Nie wierzę.

Naprawdę. Ludzie nie są w stanie wykrzesać z siebie jednej pozytywnej myśli. Choćby takiej, że „moja córka dziś namalowała piękny obrazek”. To nie powinno być trudne, a jednak jest dziś poza ­możliwościami wielu rodaków, bo nasze życie zostało zdominowane przez negatywne emocje. Nazwaliśmy to zjawisko „letnią depresją Polaków”. Co ciekawe, jest to stan dość szczególny, bo wakacje 2020 i 2021 r., mimo pandemii, były okresem głębokiego oddechu. Covid wtedy znikał, znoszono obostrzenia, mogliśmy wreszcie poczuć wolność, stać nas było na wakacje, także dlatego, że w pandemii wydawaliśmy mniej, pomógł również bon turystyczny


CZYTAJ TAKŻE
LEPSZE JUTRO BYŁO WCZORAJ. Pod naporem fatalnych nastrojów społecznych padają kolejne bastiony propagandy partii rządzącej. Ale polityczne konsekwencje inflacji odczuje też opozycja >>>


Dziś trudno byłoby uznać, że mamy w Polsce wakacyjną atmosferę.

Tego lata nie odetchnęliśmy głęboko, a szkoda, gdyż poprzednie wakacje były właściwie wentylem bezpieczeństwa. Z obecnych już nie wrócimy wypoczęci. Co prawda stać nas jeszcze na wyjazdy, ale przytłacza nas myśl, że kolejnych już może nie być, bo finanse nie pozwolą. Poza tym widzimy, że wojna się nie kończy, a i covid nie dał o sobie zapomnieć i powrócił szybciej. Stale towarzyszy nam więc długi cień niepokoju, który nie pozwala się zrelaksować i utrzymuje nas w stanie alarmu. To jest bardzo obciążające. Wcześniej, w łagodniejszej formie, widzieliśmy to samo napięcie pod koniec 2020 r., kiedy Polacy nie radzili sobie ze świadomością, że ich wysiłek oraz wyrzeczenia w walce z wirusem nie zostały nagrodzone zwycięstwem, choć same władze to ogłaszały.

Stawiam jednak tezę, że tąpnięcie nastrojów byłoby wtedy dużo mocniejsze, gdyby nie zbiegło się z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy aborcyjnej. Paradoksalnie tamte protesty pozwoliły rozładować spory ładunek covidowej frustracji. Zresztą naszym ówczesnym obawom dotyczącym covidu też warto się przyjrzeć, bo mogą zaciekawić.

Czego wtedy się najbardziej baliśmy?

Widać było ciekawe zjawisko: nie więcej niż jedna trzecia Polaków martwiła się o swe życie i zdrowie. Bardziej nas denerwowało to, że covid odebrał nam styl życia, a tym samym ograniczył wolność, której potem miesiącami nie oddawał. Dzisiaj też bardziej niż zachorowania boimy się, że ktoś nas znowu pozamyka w domach, nie pozwoli iść do restauracji. Wtórne jest, czy w ogóle do nich chodzimy – ważne, że moglibyśmy. Wracając jednak do końcówki 2020 r., tamten spadek nastrojów jakoś zdołaliśmy w końcu oswoić, urządzić się w tej rzeczywistości. Nie było jeszcze rosyjskiej inwazji i galopady cen, mieliśmy więc nadzieję, że sytuacja się zmieni. Liczyliśmy na szczepionki, które miały – dziś to widać – w nieco czarodziejski sposób zakończyć pandemię, ale nie zrobiły tego w stopniu, którego sobie życzyliśmy.

A potem nadeszła inflacja.

I nastąpiło kolejne tąpnięcie, choć trzeba przyznać, że Polacy już w kilku poprzednich badaniach spodziewali się kryzysu, aż w końcu znaleźli smutne potwierdzenie swych przypuszczeń. Ale, uwaga, to wcale nie oznacza, że zwolniliśmy z odpowiedzialności rząd. Fajnie, że wymyślił różne tarcze antykryzysowe, ale to było wcześniej. Dziś widać, że władza sobie nie radzi. A jeszcze na wzrost cen i kryzys energetyczny nałożyła się wojna, skutkująca ogromnym zaangażowaniem naszego państwa, więc coraz więcej Polaków zaczęło się zastanawiać w rozmowach z nami, ile to będzie kosztować i kto za to wszystko zapłaci. Te dyskusje o ukraińskich uchodźcach i inflacji mają wspólny mianownik. Boimy się utracić swój obecny status. Słyszeliśmy to od większości osób – niezależnie jaki elektorat reprezentowały, używały nawet podobnych słów

A czy były różnice między poszczególnymi regionami kraju?

Badaliśmy to w kontekście wojny, i to nie raz, bo przecież najazd Rosji na Ukrainę trwa od 2014 r. Wiemy więc, że im bardziej na zachód Polski, tym chęć do czynnej walki jest mniejsza. Poszukiwaliśmy odpowiedzi, dlaczego tak jest. Czy zachód Polski jest bardziej tchórzliwy, czy może to wynikać z napływowego charakteru tamtejszej ludności? Odpowiedź okazała się dużo bardziej prozaiczna. Na zachodzie ludzie mówili, że mają blisko do granicy i dadzą radę uciec, ale już mieszkańcy Podlasia twierdzili, że na pewno nie zdążą, więc poza obroną nic im nie zostaje.

Bardzo mnie Pan zaskoczył.

Zrobię to znowu. Kiedy wybuchł kryzys imigracyjny na granicy białoruskiej, również zaczęliśmy badać postawy ­Polaków i początkowo notowaliśmy narracje o muzułmanach, którzy nas zaleją i będą się nam na ulicach wysadzać. Co ciekawe, łatwiej było to zaobserwować na centrowym zachodzie niż na wschodzie związanym bardziej z prawicą. Sam rozmawiałem z grupą respondentów z Podlasia i usłyszałem, że oni nie boją się terrorystów. Dla nich to w ogóle nie było nowe zjawisko, tylko większa skala. Od lat, choćby podczas grzybobrania, widywali w lasach migrantów albo ich porzucone rzeczy, niektórych częstowali batonami lub wodą. Nie bali się ich, bo wyglądali na umęczonych ludzi, a poza tym wszyscy jechali do Niemiec. To doświadczenie jest w regionie tak powszechne, że strach przed terrorystami w zasadzie tam nie istnieje.

Wywraca to różne stereotypowe, „bańkowe” przekonania o Polakach ze ściany wschodniej.

Mieszkańcy tamtych terenów w żadnym naszym badaniu nie wykazywali wrogości do migrantów ani się ich nie bali, bo byli z nimi oswojeni. Szybko zresztą i w innych częściach Polski zniknęła figura islamskiego dżihadysty, dybiącego na nasz styl życia. Ludzie przyjęli do wiadomości, że za kryzys odpowiada Łukaszenka, natomiast migranci są tylko jego bronią. To wcale jednak nie zmniejszyło lęku. W świadomości Polaków zostaliśmy zaatakowani przez Białoruś i Rosję, i to one tak naprawdę naruszyły polską granicę. Dziś wysłały nam migrantów, a jutro mogą się pojawić zielone ludziki, jak na Krymie.

Prawdopodobnie rząd szybko zidentyfikował te lęki i wysłał na granicę masę służb, manifestując siłę oraz wolę obrony wschodniej rubieży. I to nie była opowieść o tym, że żadnego muzułmanina nie wpuścimy do domu, ale że nie wpuścimy Moskala. W porównaniu z nim obawy przed Al-Kaidą są u nas marginesem.

Powiedział Pan wcześniej, że straciliśmy sympatię do uchodźców z Ukrainy. Czy nie mamy świadomości, że oni walczą odważnie także za nas? Przeciwko naszemu największemu wrogowi?

Właśnie, że mamy. To, co myślimy o uchodźcach, nie przekłada się na to, co sądzimy o Ukrainie jako państwie i Ukraińcach, którzy tam walczą. Mamy pełną świadomość, że robią to także za nas, i w związku z tym w badaniach wychodzi nam słabnący strach przed bezpośrednim atakiem Moskwy na Polskę. Wiemy, że Ukraińcy skutecznie bronią Europy, ale równocześnie uważamy, że robimy dla Ukrainy bardzo dużo i zdecydowanie więcej niż inni.

Czy rozmowy IBRiS-u z Polakami o inflacji też przyniosły podobne zaskoczenia?

Tak, wyszło, że trochę się oszukujemy. Mówimy dużo o rosnących cenach oraz o oszczędzaniu, jednak wciąż nas stać na utrzymanie podobnego poziomu życia. Ale ponieważ spodziewamy się, że będzie dużo gorzej, to nastroje fatalne mamy już dziś. W efekcie mówimy bardziej o ograniczeniu tych wydatków, których i tak nie poniesiemy. Opowiadamy, że nie stać nas na nową pralkę, choć wcale tego zakupu nie planowaliśmy. Łatwo też deklarujemy mniejsze wydatki na kulturę, np. rezygnację z wyjścia do teatru, do którego i tak nie chodziliśmy. Pewnie gdybyśmy byli na ścieżce wzrostu o 10 lat dłużej, potrzeb kulturalnych realizowalibyśmy więcej, ale dziś tylko o nich mówimy.

Ale chyba nie jest tak, że mamy złe nastroje na pokaz? Wzrost cen jest przecież realny.

Oczywiście, chodzi mi tylko o pewną przesadę wyrażanych nastrojów. Ciekawe jest jeszcze jedno. Kiedy pytamy o przykłady faktycznego ograniczenia wydatków, mówią o tym najczęściej osoby najlepiej zarabiające, powyżej 7 tys. zł na rękę, wykształcone, z dużych miast. Najrzadziej oszczędności deklarują mieszkańcy wsi i ludzie najmniej zarabiający.

Nie rozumiem.

Może być tak, że osoby najbiedniejsze nie mają z czego rezygnować, bo realizują tylko podstawowe potrzeby i co najwyżej kupią tańsze towary, a jeśli kupią ich mniej, to np. nie będą marnować jedzenia jak dotychczas. A marnują je wszystkie grupy społeczne. Pamiętajmy też o wspomnianych już silnych obawach Polaków, dotyczących utraty swojego statusu, a tu więcej do stracenia mają ci lepiej sytuowani i szybciej to zauważają. Bo np. nie mogą już co tydzień pójść z całą rodziną do dobrej restauracji na obiad kosztujący ich 500 zł. Można to zbyć ironią, ale to jest realny spadek poziomu życia i spadek nastroju. Zresztą granica między realnym doświadczeniem a obawą jest cienka. Silny lęk może się zmaterializować jako część rzeczywistości.

Zauważyłem w tym kontekście ciekawe zjawisko. Kilka starszych osób powiedziało mi, że złoty sen się skończył, gospodarka szoruje po dnie, Rosja znowu jest tuż-tuż. Padały nawiązania do tego, że wracamy do przeszłości, że będzie jak za PRL-u. Byłem tym zdziwiony, ale teraz widzę, jak kolejne sklepy wprowadzają ograniczenia w zakupie cukru, choć jesteśmy jego potężnym producentem. To jakiś polski atawizm? Degrengolada PRL-u też symbolicznie zaczęła się od cukru.

Nasze społeczeństwo mimo 33 lat od upadku komunizmu jest wciąż na dorobku. Nawet sukces PiS-u jest z tym związany, bo ludziom obiecano, że już nie będziemy się musieli tylko dorabiać, ale wreszcie z tego wysiłku skorzystamy – zaczniemy konsumować nasz sukces. I kiedy zaczęliśmy to robić, świat się załamał. Nie zdążyliśmy nabrać pewności siebie, nasz świat okazał się kruchy, znika poczucie trwałości. Dziś wielu z nas boi się, że to, co osiągnęliśmy, po prostu się rozpadnie, a naszym losem będzie to, co kiedyś, czyli bieda. To ogromne polskie rozczarowanie, bo obietnicą współczesnego świata miało być wyjście z ubóstwa. Nie mieliśmy być wszyscy bogaci, ale mieliśmy już nie cierpieć z powodu biedy. Teraz część Polaków zaczyna się ­zastanawiać, czy ostatnie dobre lata nie były odstępstwem od smutnej reguły.

Polaków fatalistyczne widzenie dziejów?

Nasze doświadczenie biedy jest bardzo mocno osadzone w przeszłości, sięga dalej w przeszłość niż komunizm, ale też nie znikło z upadkiem ­PRL-u. Nasz czas prosperity, wzrostu płac, braku bezrobocia – jest dużo krótszy. Jeszcze w 2004 r. Polakom zostawało w miesiącu średnio 35 zł oszczędności. Mocne przyśpieszenie nastąpiło dopiero w ostatnich ośmiu latach i w 2020 r. tych oszczędności zostawało nam już ponad 700 zł, mimo że jednocześnie więcej wydawaliśmy. Jeśliby upatrywać przyczyny, dla której PiS miało przez lata ponad 40 proc. poparcia mimo afer z sądami i konstytucją w tle, to było nią ogólne zadowolenie Polaków z sytuacji materialnej, w mniejszym stopniu z otrzymania 500 plus. Z każdym rokiem PiS-u u władzy przeciętnemu Polakowi zostawało więcej pieniędzy w portfelu. To jest fakt. A potem nadeszła pierwsza plaga: pandemia.

Analitycy internetu zauważają w ostatnich tygodniach wzrost agresji. Czego to dowodzi?

To reakcja na frustrację oraz brak nadziei, że będzie lepiej. Nie widzimy, byśmy mieli na coś wpływ. Mało tego, gdy pytaliśmy Polaków, jaka partia najlepiej umiałaby sobie poradzić ze wzrostem cen, aż 53 proc. odpowiedziało, że nie wie albo że żadna partia sobie z inflacją nie poradzi. Nie mamy nadziei na załatwienie problemów własnymi siłami. Liczymy bardziej na świat.

Gdy ludzie nie znajdują swojej reprezentacji politycznej, to albo popadają w apatię, albo wychodzą na ulicę; pojawia się ślepy bunt lub rewolucja.

Spodziewam się apatii, która przyniesie znaczne koszty społeczne – być może mniej z nas będzie np. uczestniczyć w wyborach. Mamy jednak wciąż zbyt wiele do stracenia, by rzucić się w wir rewolucyjnego szaleństwa i ryzykować utratę dorobku życia. Tego Polacy nie chcą. Widzi pan? Na koniec udało mi się powiedzieć coś pozytywnego.©℗

MARCIN DUMA jest badaczem opinii i rynku, prezesem Instytutu Badań Rynkowych i Społecznych IBRiS.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Nowa mapa polskich emocji