Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To, co zastanawia mnie w całej tej burzy wokół kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju”, to konieczność tłumaczenia się środowisk katolickich z motywacji patronatu jej udzielonego, jak i ze swoich chrześcijańskich intencji. Nauka Kościoła jest nauką, którą przyjmujemy z rozwagą, według której kształtujemy własne sumienia, ale w definicję nauki wpisany jest rozwój, zmiana, jak i ciągłe poszukiwanie, zbliżanie się do prawdy. Czeka nas – jak piszą w „TP” Artur Sporniak i Marcin Żyła – „debata, której uniknąć się nie da”, i której raczej nie podejmowaliśmy do tej pory z obawy przed trudnościami otwarcia się na innych, koniecznością ich wysłuchania i potrzebą zastanowienia. Łatwiej jest wyciągać różne króliki z kapelusza niechęci, niezrozumienia i ksenofobii…
Pytanie osoby homoseksualnej, czy chciałaby zalegalizować w Kościele swój związek, jest absurdalne: oczywiście, że by chciała, nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że jest to niemożliwe. Ma prawo „chcieć”, bo to jest jej życie, jej miłość, jej dramat, i ma prawo, byśmy ją z tym pragnieniem uszanowali. Nie lubię protekcjonalnego języka, którym my, katolicy, posługujemy się w stosunku do osób homoseksualnych, nawet tego ostatnio „złagodzonego”: opiekuńczego, współczującego, wybaczającego, przyzwalającego na istnienie, języka ludzi wspaniałomyślnych, gotowych przygarnąć zagubionego, jeśli się podporządkuje. Nie uznaję takiego traktowania innych i uważam je za niewłaściwe.
„Inny” wyciąga do nas rękę jak do brata i pragnie rozpocząć dialog. A my mamy się zastanawiać, czy tę rękę przyjąć?!