Bajkopisarka z Instagrama

Blanka Lipińska wyciska ze swoich 365 dni sławy tyle, ile się da. Weszła z impetem na zaniedbane terytorium powieściowej erotyki dla polskich kobiet. Komu to przeszkadza?

17.03.2020

Czyta się kilka minut

Blanka Lipińska podczas uroczystej premiery filmu „365 dni”, Warszawa, luty 2020 r./ MATEUSZ JAGIELSKI / EAST NEWS / MATEUSZ JAGIELSKI / EAST NEWS
Blanka Lipińska podczas uroczystej premiery filmu „365 dni”, Warszawa, luty 2020 r./ MATEUSZ JAGIELSKI / EAST NEWS / MATEUSZ JAGIELSKI / EAST NEWS

Gdziekolwiek by dziś wyściubić nos w stronę wielkiego świata, fleszy i cekinów, tam niechybnie porazi nas blask Blanki Lipińskiej. Stylizuje się i ocenia stylizacje innych, odsłania się dosłownie i metaforycznie, pomstując na wylewany na nią hektolitrami hejt oraz publicznie cierpi za miliony w butach milionerki. „Wystarczy być” nie jest jej dewizą, jest nią „trzeba nieustająco nadawać, aby być”. W jej przypadku mówienie o osobowości medialnej wydaje się przestarzałe, gdyż nie chodzi o postać, która wykrawa jakiś fragment swojego jestestwa, by w przyprawionej formie skonsumować go na ekranie, a resztę zostawić za kulisami.

Jest istotą medialną – kimś, kto myśli i oddycha medialnie, i nigdy nie dostaje zadyszki. Rzecz jest o tyle ciekawa, że ta gwiazda świecąca mocą jarzeniówki to nie pospolita celebrytka rozpoznawana wyłącznie dzięki wyczynom na bankietowej ściance, lecz osoba znana z tego, że pisze książki. I to jest najbardziej optymistyczny wątek tej opowieści. O reszcie należałoby milczeć, gdyby nie nauka, która płynie z historii o sławie pozbawionej chwały.

Baśń dla influencerek

Z bestsellerową trylogią E.L. James o Christianie Greyu łączy powieści Lipińskiej nie tylko tematyka, ale także sposób promocji książek wpływowymi kanałami nieformalnymi. Kiedy w 2013 r. Lipińska założyła profil na Instagramie, groziła jej mizerna satysfakcja z pozycji jednej z tysięcy instadziewcząt, które wyginają śmiało ciało w pięknych okolicznościach przyrody. Nawet soczyste od szczerości wyznania, jak „mam fajne cyce i dobrze mi z tym”, ani towarzystwo innych osób wyposażonych w ten cenny na Instagramie zasób, nie pomagały. Obserwujących nie przybywało.

Lawina ruszyła dopiero wraz z debiutancką książką Lipińskiej, którą chwaliła się od dnia podpisania umowy wydawniczej. W promocji pierwszej książki pomogły jej naczelne celebrytki kraju: Doda i Natalia Siwiec. Wreszcie w połowie 2018 r. dołączyła do elity influencerek, które dyktują agendę plotkarskich mediów. Jeden z jej ostatnich wpisów przed tym, gdy „365 dni” trafiło do księgarń, brzmiał proroczo: „ostatnie chwile spokoju”. Decydując się na rolę nie tylko autorki skandalizującej fabuły, ale przede wszystkim błagającej o egotyczną uwagę atencjuszki, stała się jednym z najbardziej gorących i znienawidzonych nazwisk na polskim targowisku próżności.

W listopadzie tygodnik „Wprost” opublikował ranking najlepiej zarabiających pisarzy w Polsce. Lipińską wyprzedził z dwukrotnie wyższymi dochodami tylko Remigiusz Mróz, lecz trudno się ścigać z Usainem Boltem powieści gatunkowej. Tuż za królową erotyków uplasowała się Olga Tokarczuk i autorki popularnych serii dla najmłodszych – o Puciu i Kici Koci. W ogóle pisarki i literatura dla kobiet małych i dużych przeważają w tym zestawieniu, co może wróżyć to, że gatunek, który wybrała Lipińska, ma przyszłość i rosną nowe czytelniczki.

Zanim urodzona w połowie lat 80. autorka złapała pisarską żyłkę, zbierała cenne doświadczenia na innych, ale wcale nie tak bardzo odległych polach. Pracowała jako terapeutka-hipnotyzerka, menedżerka nocnych klubów i promotorka KSW Ring Girls, czyli osoba wybierająca dwudziestolatki, które z uśmiechem i w negliżu upiększają brutalne gale mieszanych sztuk walki. A czym właściwie różni się pisanie erotyków od szukania praktycznych rozwiązań, jak zaspokoić ukryte i jawne pragnienia?

Bez wątpienia Lipińska jest osobą, która myśli strategicznie i długofalowo. Wokół swojej powieści od razu wytworzyła miejską legendę, powtarzając w licznych wywiadach, że napisała ją jako formę terapii, której samodzielnie poddawała swoją miłosną relację pozbawioną seksu. Związek się rozpadł, ale potencjał terapii słowem został w pełni wykorzystany. Historia Laury Biel (anagram inicjałów autorki pewnie nie jest przypadkowy) niemal od początku była zaplanowana jako trylogia. Tomy „365 dni”, „Ten dzień” oraz „Kolejne 365 dni”, które sprzedały się w blisko milionie egzemplarzy, ukazywały się w odstępie ledwie kilku miesięcy. Choć ostatni trafił do księgarń już trzy kwartały temu, to saga jeszcze długo nie zejdzie z afisza.

7 lutego premierę miała ekranizacja pierwszej części, a jej frekwencyjny sukces gwarantuje, że Walentynki 2021 i 2022 też zostaną skonsumowane w kinach przez perypetie polsko-włoskiego romansu Laury i Massima, skrojonego tak, że opowieść Brytyjki o Greyu wydaje się przy nich niewinną igraszką.

Baśń dla złośliwych krytyków

Poniższego subiektywnego bryku z trzech części erotycznej noweli Lipińskiej nie powinni czytać ci, którzy zbierają siły na tę lekturę lub jej filmową adaptację. Zdradzam bowiem wiele – łącznie z zakończeniem. Pozostali być może wykorzystają to skromne streszczenie jako asumpt do towarzyskich rozmów o modnych książkach, których czytać nie zamierzają, ale chętnie się o nich wypowiedzą.

Don Massimo Torricelli, szycha sycylijskiej mafii, bawi się w Pigmaliona. Po groźnym wypadku ma wizje idealnej wybranki, na którą czeka, zmuszając do seksu podwładne. Jego Galateą okazuje się wielbicielka ośmiorniczek i „­Vogue’a”, Polka piękna że aż strach, lecz zaniedbywana przez ślamazarnego partnera. Massimo porywa ją i daje 365 dni na zakochanie się w nim. W międzyczasie zabija kilku rywali i niemal pozbawia życia Laurę, której sierpowy też przy nim nie próżnuje. Kobieta jednak szybko urządza się w pałacu mafiosa i po dwóch miesiącach już go kocha, w czym wydatnie pomagają regularne dostawy ubrań i butów do jej garderoby. Do pełnego stosunku seksualnego dochodzi między tą parą na stronie 161 (w „Pięćdziesięciu twarzach Greya” była to strona 144), ale już wcześniej nie trzymali rąk przy sobie. Niewątpliwie u Lipińskiej jest więcej Greya w Greyu, repertuar pozycji i technik jest dość duży, choć bez eksplorowania sado­masochistycznych enklaw seksu. Na drugim planie mamy galerię kliszowych postaci, jak niegrzeczna przyjaciółka, wredna była flama, zły brat bliźniak i powiernik-gej, który ostatecznie okazuje się heterykiem, gdyż w tej konserwatywnej powieści (patrz niżej) dla homoseksualistów miejsca nie ma.

Mimo cielesnego nienasycenia bohaterowie nie są zwolennikami wolnej miłości, a do antykoncepcji podchodzą z nonszalancją żółtodziobów. Wszystko zmierza ku katolickiemu ślubowi z ciężarną panną młodą.

W drugim tomie do głosu dochodzi stylizacja na „Ojca chrzestnego”, a Laura nie raz musi obejść się smakiem, bo Massima zajmują mafijne porachunki. Rozrywki dostarcza jej nowe porwanie, sprawstwa ponętnego Hiszpana, który jest dziany, ma liczne dziary i trzęsie połową Wysp Kanaryjskich. Ciekawie robi się dopiero w tomie trzecim, kiedy postrzelona bohaterka traci ciążę i dochodzi do wniosku, że Massimo jest co nieco za brutalny i że ich seks czasem jest po prostu gwałtem. Rozwód po sycylijsku przebiega jednak z pewnymi komplikacjami i nasza bohaterka miota się przez 400 stron między łóżkami włoskiego i kanaryjskiego kochanka... bo dżumę planuje zwalczyć cholerą. Marcelo Nacho Matos, gangster, który płacze, kiedy zabija, to opakowany w romantyczną wstążeczkę klon Massima. Niezrażona Laura zakłada z nim jednak rodzinę, znowu przez nieuwagę z antykoncepcją, i po kilku latach wszyscy smażą się ze szczęścia w kanaryjskim żarze.

„Orgiastyczna kariera”, „Sławomir polskiej literatury”, „pornopisarka” – Lipińska w deprecjonujących etykietkach od krytyków może przebierać tak, jak jej bohaterka w markowych butach. Na portalach czytelniczych przeważają jednak pozytywne oceny. Powieści Lipińskiej wciągają, akcja jest wartka, a momentów jest więcej niż w przegadanej trylogii E.L. ­James. Czego chcieć więcej?

Krytycy kręcą nosem, bo pisarka nie zostawia im żadnego wyboru. „Patent na pisanie o seksie jest dla mnie tak samo prosty jak przepis na zupę pomidorową” – chwali się i zamiast „pisarka” mówi o sobie „wesoła grafomanka”. Otwarcie przyznaje, że na wyrafinowanej literaturze by nie zarobiła. Takich wyznań nie można puścić płazem. Krytycy, choć czynią z Lipińskiej łatwy obiekt wyzłośliwiania się, mają też swoje racje. Seks i targające bohaterami emocje są w jej powieściach oddawane jeden do jednego, za pomocą języka gwałtu przebierającego się za mowę zmysłów. Autorka nie mruga do krytyków okiem, nie stylizuje się na żadną z ugruntowanych manier pisania o seksie, ani nie bierze w nawias kulturowych ram obranego przez siebie gatunku. Po prostu zszywa grubymi nićmi opowieść, w której spotykają się postacie wyżęte z innych, niekoniecznie romantycznych bajek, a happy end spada na topornych bohaterów niczym meteoryt na dinozaury.

Nie da się tego dzieła obronić w kategoriach literackich i nawet najżyczliwsi dla Lipińskiej spadkobiercy Susan Sontag nie nazwaliby jej improwizowanego stylu kampem.

Baśń dla Matki Polki

Czy można obronić trylogię naszej gwiazdy w kategoriach kulturowych? Też nie bardzo. Świetnie, że autorka dowartościowuje kobiece fantazje erotyczne i nie stara się ich oceniać. Doskonale, że udany seks w jej książce to tylko taki, który obejmuje spektakularną i wielokrotną przyjemność bohaterki, a ta nie rumieni się przy każdej pieszczocie, tak jak Anastasia Steele z cyklu E.L. James. Niestety (a piszę to ze szczerym zawodem), podczas lektury książek Lipińskiej w uchu nieznośnie brzęczy melodia pochwały patriarchalnego ładu, wybijana niekiedy wręcz na werblach.

Oczywiście, podniecająca powieść erotyczna nie może być całkiem poprawna politycznie, gdyż z zakazanego owocu zmieniłaby się w mdły koktajl warzywny. To fakt, że napisanie buchającej seksem powieści o intelektualistce niemasochistce jest trudniejsze niż udzielanie wywiadów w sandałkach na kilkunastocentymetrowym obcasie (Lipińska stała w nich przez dwie godziny podczas kinowej premiery „365 dni” i utraciła czucie w dwóch palcach u stóp). Joanna Bator i Grażyna Plebanek próbowały takiego literackiego cudu dokonać, ale udało im się tylko zmiksować echa powieści Elfriede Jelinek i Philipa Rotha, zamiast stworzyć przepis na ożywczy seks mądrych ludzi. Czy to jednak oznacza, że jedyną receptą ma być bohaterka, której mężczyźni muszą tłumaczyć świat i wyznaczać jej miejsce także poza łóżkiem?

Popularne powieści erotyczne były i będą potrzebne. Lipińska słusznie odpowiada feministkom, że potrafi dotrzeć do tych Polek, do których one nie docierają. Socjolożka Eva Illouz w „Hardkorowym romansie”, błyskotliwym eseju sprzed kilku lat, doceniała kulturową wagę książek o Greyu, nazywając je fantazją na czasy kapitalistycznej niepewności uczuć. „Przyjemność z lektury powieści – pisała Illouz – wynika z faktu, że wyraża ona zarówno zbiór napięć nękających współczesne heteroseksualne związki, jak i współczesną utopię podszytej seksem miłości, która zostaje wskrzeszona z popiołów konwencji romantycznej namiętności, oksymoronicznie przedstawionej pod postacią sadomasochistycznego związku”.

Mówiąc prościej, saga E.L. James podejmowała problem utowarowienia seksualności i pułapek równouprawnienia w sferze intymnej, a równocześnie podsuwała konkretne, poradnikowe rozwiązania czerpane z praktyk BDSM w wersji soft. Przekraczała podział na fikcję i prawdę o kobiecej seksualności w sposób naiwny, lecz nieuwłaczający dla kobiet – choć jej czytelniczki wiele się nasłuchały od domorosłych ekspertów od seksu na temat swoich gustów i fantazji.

W przypadku Lipińskiej w tym cały jest ambaras, że w jej wizji ubezwłasnowolnienie kobiety to nie „mokra” fantazja, ale kamień węgielny świata przedstawionego, na którym budowana jest bajka o romantycznej miłości między prześladowcą a zadowoloną ze swojego położenia ofiarą. Czy u schyłku drugiej dekady XXI wieku Polki, szukając w „365 dniach” raczej relaksującej przyjemności niż thrillera psychologicznego, nie zasługują na bohaterkę, która nie będzie cierpieć na chroniczny syndrom sztokholmski, a męskiej przemocy nie będzie brać za oznakę miłości aż po grób? Czy nie kupiłyby protagonistki, która brak seksualnych zahamowań realizowałaby w odrobinę mniej dusznej i nieprzychylnej kobietom scenerii? Myślę, że taka powieść sprzedawałaby się jeszcze lepiej – ale na bezrybiu i rak ryba.

W nowej ekranizacji „Małych kobietek” Louisy May Alcott w reżyserii Grety Gerwig jest scena, w której niezależnie myśląca Jo March chce zainteresować swoją debiutancką powieścią wydawcę. Interesuje go tylko to, czy bohaterka książki na końcu wychodzi za mąż. Bo jeśli nie, to powinna umrzeć. Innych opcji dla moralnych kobiet wówczas nie było. Okazuje się, że wcale nie tak dużo zmieniło się od lat 60. XIX wieku. Sama Lipińska deklaruje, że partnerów zmienia co dwa lata, dziecka nie planuje, a jedyny ślub, jaki wzięła, został zainscenizowany na planie „365 dni” w celach promocyjnych. Zdaje się jednak uważać, że jej czytelniczki pochodzą z innej epoki i marzą o cierpiętniczym losie Matki ­Pol­ki. Czemuż każe Laurze Biel pędzić przed ołtarz na złamanie karku, gdzie czeka na nią oblubieniec całkowicie kontrolujący jej płodność? Czemuż, gdy bohaterka w czwartym miesiącu ciąży zostaje postrzelona, jej mąż waha się, kogo lekarze mają ratować: kobietę czy płód? Laurę ocaliło chyba tylko to, że w planach był jeszcze trzeci tom erotycznej powieści, który trudno byłoby wyobrazić sobie bez głównej heroiny.

Baśń dla macho znad Wisły

Teraz czas na obronę Blanki Lipińskiej. „Rzesza ludzi w Polsce wyobraża sobie, jak uprawiam seks” – skarży się na kanale Pudelek i tłumaczy to pruderyjnością polskiej kultury. „Ludzie personifikują tę książkę” – zauważa trafnie, że publiczność często traktuje jej powieść jako autobiograficzne wyznanie. Z wiatrakami nie walczy, ale je podpala. Dlatego na okładce drugiego tomu znajduje się nie kto inny jak sama autorka w roli... no właśnie, jeśli nie protagonistki fabuły, to przynajmniej spiritus movens całego erotycznego przedsięwzięcia. Nie dowiedzą się Państwo z tego tekstu szczegółów życia seksualnego samej pisarki. Ale nietrudno je znaleźć. W prasie plotkarskiej i mediach społecznościowych został przeanalizowany każdy jej związek i każdy partner – z wydatną pomocą dzielącej się szczegółami Lipińskiej, która jest zarazem produktem i „promotorką” społeczeństwa ludzi ocenianych i oceniających.

Czy ten wykalkulowany ekshibicjonizm powinien usprawiedliwiać seksis­towski hejt, który się wylał na autorkę „365 dni”? Absolutnie nie. Kiedy jeden z fotoreporterów głośno nazwał ją „dupą”, zwróciła mu uwagę, upubliczniła nagranie z tej sytuacji i nawet za to zebrała cięgi. Jeśli nazwać pisanie Lipińskiej miałkim i nienowoczesnym, to jakimi słowami opisać wynurzenia rodem z męskiej szatni, którymi dzielą się z nią rodzimi eksperci od zadowalania kobiet i obrońcy tych pierwszych? Może jako trzy razy zet: zaścianek, zawiść i zero refleksji?

Dużo za dużo złej energii wkładane jest w kąsanie „wesołej grafomanki”. Komu to przeszkadza, że Lipińska wywalczyła, jakkolwiek dość desperacko, swoje 365 dni sławy? Przymusu czytania jej trylogii i oglądania filmu nie ma, śledzenia Instragrama i portali plotkarskich też nie. Publiczna moralność również nie jest zagrożona. Ministerstwo Edukacji Narodowej nie jest zasypywane wnioskami, by wpisać jej książki na listę lektur, choć niektóre fragmenty mogłyby urozmaicić licealne lekcje wychowania seksualnego – jako pretekst do dyskusji nad zdrowymi granicami kobiecej uległości.

Sama autorka jest ostrożna w polecaniu swoich dzieł nieletnim. „Wiem, że dzieci sięgają po moją książkę, ale mam nadzieję, że nie będą uczyły się z moich książek, czym jest seks, tak samo jak nie chciałabym, by uczyły się seksu z pornografii. Ta książka pokazuje bardzo selektywne upodobania, dla ludzi dorosłych, którzy już z niejednego pieca chleb jedli” – mówi w rozmowie dla Radia Zet.

Nie uchyla się jednak od misji seksedukatorki. Na Instagramie prowadziła poradnictwo w sprawach intymnych, a na okładce ostatniej książki zachęca Polki do wykonywania cytologii, żeby „dalej żyć i cieszyć się seksem”. Na tym polu wciąż jest dużo do zrobienia i pewnie warto Lipińskiej kibicować. Na razie jednak celebrytka potrzebuje grubej skóry. Może dlatego na prezentację wiosennej ramówki Polsatu założyła kusą skórzaną sukienkę. Od 6 marca prowadzi w tej stacji reality show „Tylko jeden”. Odizolowani od świata zewnętrznego mężczyźni rywalizują przez osiem tygodni o profesjonalny kontrakt zawodnika MMA, a Blanka Lipińska komentuje ich wyczyny. To jest chyba jedyna realna zamiana ról, którą ma do zaoferowania nasza popkultura. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2020