Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nic nie smakuje tak dobrze jak poczucie bezpieczeństwa” – dopisała do ankiety jedna z lekarek. Ile osób i kogo na dziękczynienie zaprosić, to dylemat, który zawsze należał do wyzwań w sferze dyplomacji rodzinnej i logistyki. Ale sięgał też samego rdzenia duchowego tego święta, jak wiemy, ważniejszego w horyzoncie przeżyć przeciętnego Amerykanina niż Boże Narodzenie.
Nie przesadzam? Popatrzcie na wszystko tak jak ja zwykle: od strony stołu. Wiele religii przewiduje, że dopiero pewna określona liczba wiernych tworzy warunki do spełnienia obrzędu lub liturgii. Bez dziesięciu dorosłych Żydów nie można rozwijać Tory ani odmówić kadyszu za zmarłych. A co jest potrzebne, by prawowierny Amerykanin spełnił rytuał, który go wyróżnia na tle innych nacji i wspólnot szeroko pojętego Zachodu? Indyk. W całości. Dawni koloniści w Wirginii czy Massachussets nie kupowali porcjowanego drobiu na tackach. Wielki, rumiany, dobrze spieczony, lśniący od tłuszczyku indyk. Takiego cuda nie da się zjeść w dwie osoby. Nawet cztery osoby przy stole to byłaby obraza dumnego ptaka, jego krwawej ofiary oraz trudu kucharza. Nie ma sensu się spierać o dokładną granicę, ale w tym sposobie świętowania jest potrzebny tłum. Dopiero widok oskubanego doszczętnie szkieletu z pięknie wysklepioną klatką piersiową na półmisku daje poczucie spełnionego obowiązku.
Czy można poczuć wielką wspólnotę jedząc klopsiki? Albo nawet pieczone jabłko z żurawiną? Jeszcze na długo przed pandemią i przygnębiającymi utrudnieniami w byciu razem pojawiały się w listopadzie alternatywne potrawy na Dziękczynienie, nie tylko dla wegetarian. Odwołujące się do tradycji osadników albo całkiem nowoczesne „fuzje” azjatyckie i podobne. W małych porcjach, na zimno i na ciepło, do jedzenia na stojąco i łatwe do zamówienia przez telefon. W tym roku wszystkie te porady i koncepcje obrodziły ze zdwojoną siłą, bo święto bez indyka przestało być tylko opcją dla tych, którzy lubią się wyłamać z tradycji, ale jedynym wyjściem, jeśli tak jak cytowana lekarka ceni się smak bezpieczeństwa.
Patrzę na to wszystko trochę jak na poligon ćwiczebny przed czekającymi nas za miesiąc zmianami rytuałów w Europie. I tyle wiem na razie, że na szczęście polski sposób na święta bazuje na potrawach przeważnie modularnych, które mają sens, nawet jeśli do wieczerzy siada para ludzi: wszystkie te pierogi i rybki, te kasze i sałatki dają się zgrabnie podać w małych porcjach, może tylko barszczu nie ma sensu robić w rondelku, jak już zasmradzać dom parującym burakiem, to niech go będą trzy litry, ale potem można nadmiar spokojnie zamrozić. A spora część wigilijnej tradycji to rzeczy, które da się zamówić na mieście, robiąc w ten sposób świąteczny dobry uczynek dla przyduszonych zamknięciem restauracji.
„W miarę jak rośnie nasza potęga, płynie z niej dla nas niebezpieczeństwo. Składajmy zatem podziękę za ideały honoru i wiary, jakie dziedziczymy po przodkach. Za cnotliwość ich zamiarów, wytrwałość i siłę woli, za odwagę i pokorę, którą posiadali i którą każdego dnia powinniśmy naśladować. Kiedy wyrażamy wdzięczność, pamiętajmy, że najwyższą jej formą nie są wypowiadane słowa, ale życie zgodne z ich przesłaniem” – pisał na początku listopada 1963 r. prezydent JFK w dekrecie proklamującym, w myśl przyjętego obyczaju, święto na ostatni czwartek tego miesiąca (czyli 26 listopada). Cztery dni przed tą datą został zabity przez spiskowców, przy czym lista tych, którzy mieli interes, by go zgładzić, a potem poplątać tropy, jest przygnębiająco długa. Żaden indyk nie zastąpił dziś Amerykanom skłonności do pojednania, jakiej im chyba trochę ostatnio zabrakło, ale życzmy im, żeby cokolwiek los położy w to święto na talerzu, znaleźli wokół stołu cnotę, wytrwałość i siłę woli. I żeby za rok znów siedli w kupie i szarpali indyka. ©℗
Nigdy nie próbowałem piec całego indora i zostawiam tę trudną, wspaniałą sztukę tym, którzy mogą zaprosić do domu tuzin gości – oby i o mnie pamiętali! Ale skoro o tym ptaku mowa, zwracam wam uwagę na luzowane mięso z udźca, które moim zdaniem świetnie w wielu potrawach zastępuje wieprzowinę. Robię z niego np. bardzo pożywny gulasz w stylu włoskiego spezzatino. Kroimy na talarki 1 cebulę (albo pora), marchew i łodygę selera naciowego, oraz małą paprykę na wąskie paski. Rzucamy do głębokiego garnka na rozgrzaną oliwę, dusimy pomalutku przez kilka minut. Dodajemy dwa spore ziemniaki krojone w kostkę. Zwiększamy ogień i wrzucamy ok. 500-600 g indyczego mięsa pokrojonego w kostkę ok. 2 cm. Mieszamy energicznie, starając się obsmażyć całe mięso. Wlewamy 100 ml białego wina, chwilę gotujemy bez przykrycia, podlewamy wodą tak, aby prawie przykryła wszystko, dodajemy sól, gałązkę rozmarynu, pieprz w ziarnach i gotujemy na jak najmniejszym ogniu 2 godziny, co jakiś czas mieszając. Jeśli zacznie zbyt gęstnieć, dolewamy wody. Pod koniec dodajemy łyżkę koncentratu pomidorowego, zaczynamy intensywnie mieszać, tak aby już bardzo miękkie mięso zaczęło się rozpadać niemal na pojedyncze włókna, a ziemniaki stworzyły gęsty krem. Przy odgrzewaniu uważajmy: bardzo łatwo się przypala.