I gorzko, i słodko

Rozpoczynając życie w nowym ustroju nie byliśmy wyłącznie materialistycznie nastawieni do rzeczywistości, ale tak się jakoś stało, że postawiliśmy większy nacisk na kapitalizm niż demokrację. Może łatwiejsze wydawało się nauczenie przedsiębiorczości niż obywatelskości?.
 /
/

ANNA MATEJA: - Przed wyborami prezydenckimi w 1990 r., pierwszymi w pełni demokratycznymi, badała Pani, czego się obawiają i jakimi nadziejami żyją Polacy. Baliśmy się zubożenia, bezrobocia, niebezpiecznych ulic, ale wielu z nas nie wierzyło w demokratyzację kraju. Czy strajki górników, zapowiadany strajk generalny kolejarzy i odczuwane w wielu dziedzinach życia niezadowolenie społeczne to efekt rozczarowania demokracją, na zasadzie “nie wierzyliśmy, że będziemy mieli na cokolwiek wpływ i proszę - sprawdziło się"?

KRYSTYNA SKARŻYŃSKA: - Ostrożnie z ferowaniem tak zdecydowanych diagnoz! Niezadowolenie społeczne, narzekanie i frustracje nie są wynikiem niezgody Polaków na demokrację. To normalny efekt zmian społecznych, kiedy w ludziach budzą się nie tylko nadzieje, ale i lęki.

W 1990 r. byliśmy społeczeństwem raczej pełnym obaw, ale można było wyróżnić trzy grupy Polaków. Pesymisci bali się wszystkiego i nie spodziewali się niczego dobrego. Realni optymiści, świadomi trudności związanych przede wszystkim z dostosowywaniem się do rynku pracy, uważali jednak, że to konieczne koszty, jakie godzi się ponieść dla życia w “wolności i demokracji". Globalni optymiści w ogóle nie widzieli zagrożeń: bezrobocia nie będzie, wszystko się ułoży, nastaną czasy zasobności, wolności, równości i braterstwa.

Tej ostatniej grupy wcale nie tworzyły osoby najlepiej do nowych warunków przygotowane (np. najlepiej wykształcone), za to silnie emocjonalnie związane z nową władzą. A jak wiadomo, bliskość władzy działa jak środek przeciwbólowy. Najpowszechniej reprezentował takie poglądy elektorat Lecha Wałęsy oraz Leszka Moczulskiego i to ci ludzie rozczarowali się do nowej rzeczywistości najszybciej. Ich oczekiwania przewyższały jednak realne możliwości, więc nie mogło być inaczej.

- A więc na ulicach protestują ówcześni pesymiści i niepoprawni optymiści?

- To nie jest takie jednoznaczne. Transformacja jest dla Polaków trudna, także psychologicznie, ponieważ burzy nasze przywiązanie do wartości odświętnych. Wielu analityków społeczeństwa realnego socjalizmu powtarzało, że Polacy są pełni haseł: godności, sprawiedliwości, równości. A dobra materialne są dla nich drugoplanowe. Tymczasem propozycja ideologiczna po 1989 r. brzmiała de facto: “bogaćcie się!". Rozpoczynając życie w nowym ustroju nie byliśmy wyłącznie materialistycznie nastawieni do rzeczywistości, ale tak się jakoś stało, że postawiliśmy większy nacisk na kapitalizm niż demokrację. Może łatwiejsze wydawało się nauczenie przedsiębiorczości niż obywatelskości?

Nowe czasy naruszyły też nasze przywiązanie do równości, w tym materialnej. Są badania nad wartościami i poczuciem sprawiedliwości, przez lata prowadzone przez prof. Stefana Nowaka. Wynika z nich, że Polacy niewiele z socjalizmu “kupili". Zaakceptowali jednak przywiązanie do równości. Zresztą pierwsza rewolucja solidarnościowa dokonywała się pod hasłami przywrócenia równości: władza była niesprawiedliwa między innymi dlatego, że dostęp do dóbr ograniczyła do kręgu “swoich ludzi". Według badań z początku lat 80. ludzie pytani o proporcje różnic materialnych, jakie mogliby zaakceptować, godzili się na, maksymalnie, 1:3! Na Zachodzie akceptowano różnice o wiele większe. Polacy jednak nie lubią zróżnicowania, więc zauważany, co i rusz, podział na bardzo bogatych i bardzo biednych też zwiększa ich niezadowolenie.

- Czy zależy nam na równości podziału dóbr, czy na równości dostępu do nich?

- Nie chodzi o to, że mamy takie same brzuchy i wszyscy mamy mieć po równo. W nowym ustroju szybko przekonaliśmy się, że nie ma równości szans: odtwarza się poziom wykształcenia w rodzinach (coraz większe inwestycje edukacyjne w dzieci rodzin wykształconych, mniejsze tam, gdzie i dotychczas nie było na to szans); pojawiło się dziedziczone bezrobocie (dzieci bezrobotnych z dużym prawdopodobieństwem powtórzą ich losy na rynku pracy). Zmiany naruszyły ważny element polskiej mentalności: przywiązanie do względnej równości.

Źródłem niezadowolenia stało się też postępowanie demokratycznie wybranej władzy. W poprzednim ustroju wyraźny był podział na władzę i społeczeństwo. Dystansowaliśmy się od rządzących i działalności politycznej, uznając, że władze w PRL to kasta ludzi z innej gliny, dbających wyłącznie o swoje interesy, ludzi, których los współobywateli nie obchodzi. Taki był sąd potoczny, nie zawsze sprawiedliwy. Oczekiwaliśmy za to, że nowa władza, którą wybierzemy w demokratycznych wyborach, będzie lepsza: mniej polityczna, bo pochodząca nie z politycznego, ale naszego, społeczeństwa, nadania; będzie “ludzka" - rozumiejąca i reprezentująca (to ważne w demokracji słowo) nasze obywatelskie interesy i potrzeby; będzie liczyła się z naszym zdaniem, a jeśli nie - odwołamy ją. W wywiadach z ludźmi z Sejmu kontraktowego uderzają częste z ich strony zapewnienia, że nie są politykami, ale działaczami, społecznikami. Badania z początku lat 90. pokazują, że ludzie nie oczekiwali od polityka reprezentacji interesów partii, tylko zrozumienia potrzeb ludzi. Wszystkich, oczywiście.

Co nam z tego zostało? Polacy, szczególnie ci, którym się udało, stali się indywidualistami - uważają, że sami kształtują swój los. Ci, którym się gorzej wiedzie, co naturalne, przypisują niepowodzenia władzy, a ona de facto ułatwia zrzucanie na nią odpowiedzialności za to, co złe, ponieważ też jest niesłychanie indywidualistyczna. W badaniach psychospołecznych wśród ludzi aktywnych politycznie łatwo dostrzec ich silnie indywidualistyczną motywację - zorientowanie na własny sukces. Nawet w deklaracjach nie mówią o tym, że celem ich aktywności jest dobro wspólne. Przeciwnie - nieukrywanym celem jest zdobywanie kolejnych stanowisk, znaczenia, poparcia. Oczywiście można to osiągać, przy okazji robiąc coś dla ludzi. Ale celem większości polityków jest jednak tylko stanowisko. Co dla ludzi? Może zbudują jakiś most. Pod warunkiem jednak, że nie zaszkodzi to ich osobistej karierze.

- Wszyscy więc w pewnym sensie okazaliśmy się niepoprawnymi optymistami, bo do powstania frustracji mogło doprowadzić zbyt idealistyczne podejście do polityków i zbyt duże oczekiwania wobec ustroju.

- Ale to jest naturalne! Przecież bardzo chcieliśmy, żeby było lepiej i początkowo darzyliśmy dość dużym zaufaniem nową władzę. Szybko okazało się, że ona nie spełnia naszych oczekiwań, chyba zresztą niezbyt wygórowanych.

Zapytaliśmy kiedyś działaczy samorządów lokalnych, czyli polityków średniego szczebla, o definicję demokracji. Potem porównywaliśmy ich wypowiedzi z opiniami ludzi o podobnym typie wykształcenia, ale nie działających w żadnej partii. Okazywało się, że dla zwykłych ludzi stwierdzenie, że ktoś, kto sprawuje władzę, reprezentuje potrzeby obywateli, było istotą demokracji. Dla samorządowców z kolei idea reprezentacji nie była tak istotna. Podobnie było z politykami wyższych szczebli, którzy szybko doszli do wniosku, że reprezentują siebie i własną partię, a nie wyborców.

W uprawianie polityki angażują się ludzie, którzy chcą osiągnąć coś niezwykłego, chcą się pokazać. Gdybyśmy myśleli, że politykami stają się tylko święci, którzy zapominają o miłości własnej, poświęcając się realizacji misji społecznej, bylibyśmy naiwni. Mamy jednak prawo oczekiwać, i przyjmują to teorie polityki, że jest to działalność, łącząca realizację własnych aspiracji z działaniem na rzecz dobra wspólnego. W Polsce ta druga aktywność polityków jest coś za mało widoczna i za mało odczuwana. To dlatego, choć ludziom obiektywnie żyje się lepiej, jesteśmy sfrustrowani.

- Ludziom żyje się lepiej i są niezadowoleni?!

- Właśnie. Raport “Diagnoza społeczna 2003" wskazuje, że obiektywne wskaźniki życia są wyższe niż były trzy lata temu: żyjemy dłużej, mamy lepiej wyposażone gospodarstwa domowe, coraz więcej ludzi rozpoczyna kształcenie na wyższym poziomie. W badaniach pytano Polaków, jak oceniają swoje życie. I tak: 24,7 proc. - odpowiadało, że dość dobrze, 31,3 - że udanie, 3 - wspaniale, czyli 69 proc. pytanych było zadowolonych z życia. Dla porównania, w 2000 r. zadowolonych było 68,6 proc., a w 1997 r. - 61,6 proc.

Niewykluczone jednak, że na wyniki wpływa coś jeszcze. Prawie 70 proc. Polaków niekoniecznie uważa swoje życie za udane, ale już wie, że nie wypada mówić: “moje życie jest kiepskie, jestem nieszczęśliwy i żyje mi się okropnie". W dyskursie publicznym co i rusz podkreśla się, że jesteśmy okropnie marudni, tworzymy “kulturę narzekania", a to nie wpływa dobrze na społeczne morale. Niewykluczone, że właśnie ta nowa norma społeczna nie pozwoliła się ujawnić części frustracji.

Pytanie z “Diagnozy" dotyczyło jednak satysfakcji z własnego życia, nie z działania państwa, a to z niego Polacy są coraz bardziej niezadowoleni, co widać nie tylko w wynikach kolejnych badań opinii społecznej, ale także na ulicach i w zapowiedziach akcji protestacyjnych. Ludzie uważają, że w Polsce jest źle, reformy są nieudane i będzie jeszcze gorzej.

- Czy troskę o dobro państwa, a nie interes grupowy, można przypisać np. manifestującym górnikom?

- Tego nie powiedziałam. Większość Polaków na poziomie subiektywnych deklaracji mówi, że jest zadowolona, ale gdy pytamy, jak czują się w różnych sferach życia, np. w pracy, okazuje się, że już nie jest tak słodko. Protest ma zapobiec pogorszeniu się sytuacji w przyszłości. To przejaw braku zaufania wobec władzy i, co chyba nie jest złe, przypomnienie jej o paru nie załatwionych sprawach społecznych, np. nierentownym górnictwie czy niereformowanym PKP.

Jest jednak sfera, której nie pomoże ukryć żadna nowa norma “nie narzekaj" - nasza fizjologia. Ludzie deklarują, że nie przeżywają wielkiego stresu, ale coraz częściej mówią o uczuciu zmęczenia. W 2003 r. było to prawie 9 proc., w 1997 - 7 proc. Inny objaw to bóle brzucha: 6 proc. w 2003 r., 4,5 proc. w 1997 r. W psychologii zdrowia nazywa się to somatyzacją - problemy życiowe zaczynają skutkować gorszym samopoczuciem fizycznym. Niewykluczone, że te niegroźne z pozoru dolegliwości są przejawem życia w stresie od dłuższego czasu.

- A może atmosferę sprzeciwu podgrzewają media i politycy?

- Coś w tym jest. Znane jest zjawisko asymetrii negatywno-pozytywnej: przyciąga uwagę to, co jest negatywne. Mniej widać zadowolonych i średnio zadowolonych, bardziej tych, którzy wyrażają niezadowolenie w protestach. Czy to są ludzie w najgorszym położeniu - wątpię. Być może jest to sygnalizowanie problemów, być może ludzie, których sytuacja wcale nie jest najgorsza, oczekują, że państwo zajmie się ich indywidualnym losem. A przecież w demokratycznym kapitalizmie państwa jest mało. Staraliśmy się wręcz, żeby było go jak najmniej, a teraz mamy pretensje, że jest słabe i nie potrafi nam pomagać.

Protesty są też na rękę niektórym politykom. Gdy ludzie boją się o przyszłość, a sytuacja staje się w ich oczach niebezpieczna, potrzebują uspokojenia. Łatwo zdobywają wówczas wpływy populiści - jednostki, które wiele obiecują, proponują proste rozwiązania i wydają się silne. Rządy silnej ręki wcale nie muszą być skuteczne, ale dają takie złudzenie - przyjdzie silny ojciec narodu i wreszcie zrobi porządek.

- Na początku transformacji pojawiła się opozycja: “zły" Leszek Balcerowicz, odpowiedzialny za zmiany gospodarcze, i “dobry" Jacek Kuroń od kwestii socjalnych. Teraz obie funkcje, ministra gospodarki i spraw socjalnych, skupił Jerzy Hausner. Jak psychologicznie może oddziaływać takie połączenie?

- Ludzie mogą to odbierać z nadzieją: skoro za pozyskiwanie środków i ich podział odpowiedzialna jest jedna osoba, nie będzie konfliktu czy posądzeń: “to ministerstwo zarabia, a tamto tylko rozdaje". Ten program i ta postać raczej budzi nadzieje. Ludzie zaczynają protestować, gdy uważają, że władza jest słaba i można więcej od niej wyrwać. Masowe protesty nie pojawiają się wtedy, gdy sytuacja jest beznadziejna (brak perspektyw rodziłby apatię), ale wtedy, gdy są przesłanki rokujące zmiany na lepsze. Być może niepewność rządu i jego odbiór jako siły, która chciałaby się utrzymać przy władzy za wszelką cenę, powoduje, że ludzie bardziej na rząd napierają.

Protesty nasilają się także wtedy, gdy silna jest tzw. relatywna deprywacja: nie jest beznadziejnie, ale widzimy, bo lubimy się porównywać, że inni mają lepiej. Dostrzegamy też nadzieję na poprawę swojego statusu, więc chcielibyśmy zrealizować jak najszybciej swoje aspiracje społeczne.

- A może Polacy lubią konflikty?

- Wręcz przeciwnie. Nie umiemy sobie z nimi radzić. Boimy się swojej nadmiernej ekspresyjności i eskalacji agresji, boimy się, że gdy zaczniemy się kłócić, doprowadzimy do walki zamiast do rozwiązania problemu.

Nie lubimy protestów, chociaż powinniśmy pogodzić się z tym, że w demokratycznym świecie są one codziennością. Nie ułatwiają życia, ale jeśli są legalne i rejestrowane - stanowią element demokracji. Nasza instytucjonalna demokracja jest dość krucha, ma zaledwie 14 lat, więc boimy się protestów, które mogą przerodzić się w trwały konflikt: władza versus społeczeństwo.

Drugi powód niechęci do protestów jest chyba ważniejszy - ich brutalny przebieg. Brakuje sprawnych liderów, którzy panowaliby nad zachowaniem dużych zbiorowości. Nawet jednak gdyby się pojawili, pewnych problemów raczej nie udałoby się uniknąć. Protestujący Polacy gwałtownie wyrażają emocje, nie licząc się z emocjami innych. To zresztą nasza cecha narodowa: łatwo okazujemy emocje negatywne, z pozytywnymi tak nie przesadzamy. Nie tańczyliśmy przecież z radości na ulicach ani po wyborach do sejmu “kontraktowego" w 1989 r., ani po sukcesie referendum unijnego.

I ostatnie, ale nie mniej ważne: jesteśmy egocentryczni, a nawet egoistyczni w wyrażaniu własnych interesów, co dobrze widać podczas akcji protestacyjnych w Warszawie. Organizatorzy akcji nie myślą o uzgadnianiu czegokolwiek z innymi grupami ludzi, choć mogłoby to im zyskać większe poparcie. Podczas manifestacji nie ma szacunku ani dla policjanta, ani dla przedstawiciela władzy, ani dla przypadkowego świadka, któremu utrudnia się załatwienie jakiejś ważnej sprawy. Protesty nam się nie podobają, bo pomiata się podczas nich każdym, zgodnie z zasadą: “kto nie z nami, ten przeciwko nam".

- W opracowaniu “Polski wyborca’ 90" napisano o grupie realnych optymistów, że powinni być podporą nowego systemu. Nie musi ich być wielu, ale władza powinna brać pod uwagę ich zdanie. Czy tak się stało?

- Realnie optymistyczny był przede wszystkim elektorat Tadeusza Mazowieckiego i Włodzimierza Cimoszewicza.

W “Diagnozie społecznej 2003" widać, że rozczarowani reformami są nawet ci, którzy najbardziej na nich skorzystali. Niewiele zrobiono dla utrzymania poparcia tych, którzy widząc trudności zmian, zdawali sobie sprawę, że nie ma innej drogi rozwoju niż umocnienie ducha wolności i przedsiębiorczości. Władza nie potrafiła więc współpracować nawet z nimi.

Dociekając przyczyn niezadowolenia, mówimy tylko o ostatnich 14 latach, zapominając o wcześniejszych traumatycznych przejściach polskiego społeczeństwa (o czym na świecie pisze się dość dużo). Sporo zachowań niespołecznych i świadczących o nieprzystosowaniu bierze się stąd, że kolejne generacje cierpią z powodu wielkich stresów związanych z zagrożeniem życia własnego i najbliższych.

Pokolenie strajkujących nie przeszło przez wojnę, ale tworzą je dzieci i wnuki ludzi, którzy co najmniej 5 lat żyli w terrorze, codziennie doświadczając zagrożenia życia. Brak zaufania do każdego, kto nie jest naszym przyjacielem, obawa przed wyrażeniem radości, w rezultacie - niechęć do społecznej aktywności - to przecież podstawowe objawy ciężkich doświadczeń, z którymi nie potrafiliśmy sobie psychologicznie poradzić. To, że jednak czasem uśmiechamy się albo robimy coś dla innych, bronimy palmy w środku Warszawy i ciężko, ale z radością i zapałem, pracujemy (widzę to zwłaszcza wśród studentów) - dowodzi, że znajdujemy jednak sposób na życie.

PROF. KRYSTYNA SKARŻYŃSKA jest autorką wielu artykułów i książek z psychologii społecznej oraz politycznej (“Spostrzeganie ludzi", “Konformizm i samokierowanie jako wartości", “Podstawy psychologii politycznej", red.). Kieruje Katedrą Psychologii Społecznej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Pracownią Psychologii Polityki w Instytucie Psychologii PAN.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2003