Historia nie ma końca

Gdy w jednej z polskich rozgłośni radiowych usłyszał od prowadzącego polityczną deklarację, wstał i wyszedł ze studia. A potem zadzwonił do Ryszarda Kapuścińskiego. Chciał, żeby Polska miała przychylną twarz.

24.05.2021

Czyta się kilka minut

Luis Sepúlveda, Barcelona, kwiecień 2009 r. /  / EAST NEWS
Luis Sepúlveda, Barcelona, kwiecień 2009 r. / / EAST NEWS

Poznali się nad stosem latynoamerykańskich gazet w pijalni piwa w Bonn. Ryszard Kapuściński dosiadł się do stolika, a potem po hiszpańsku poprosił o jeden z tytułów. Był rok 1986, a więc czas, kiedy w stolicy Republiki Federalnej Niemiec, niedużym nadreńskim mieście, napotykany cudzoziemiec zwykle okazywał się korespondentem prasowym. W tym gronie, w tym czasie Kapuściński nie musiał już, poza nazwiskiem, dodawać nic więcej: nazwy redakcji czy nawet narodowości. Tego wieczoru to głównie Luis Sepúlveda odpowiadał na pytania Polaka.

Rozmawiali o Chile i tamtejszych mediach, by na koniec wymienić się adresami i numerami faksów. Potem spotkali się jeszcze parokrotnie. Za każdym razem kończyło się na winie i długich rozmowach o świecie. Tak to przynajmniej zapamiętał Sepúlveda, pisząc w 2008 r. na łamach „Le Monde Diplomatique” wspomnienie o koledze po fachu.

Kiedy w kwietniu ubiegłego roku Sepúlveda umarł w szpitalu w Oviedo – jako jedna z pierwszych ofiar COVID-19 w hiszpańskiej Asturii – nie tylko polskie, ale również anglojęzyczne media ograniczyły się do zacytowania suchych agencyjnych depesz. Wymieniono w nich parę dat, parę tytułów – przede wszystkim „O starym człowieku, co czytał romanse” – i kilka faktów z życia Chilijczyka. W tysiącu znaków anonimowy depeszowiec zmieścił informację o człowieku, którego życiorysem – proszę wybaczyć truizm – można by szczodrze obdzielić co najmniej tuzin osób. Sepúlveda był dzieckiem drugiej połowy XX wieku w Ameryce Południowej, więźniem bolesnych dziejów swojej ojczyzny. Również aktywnym uczestnikiem jej historii. Europa miała w tamtych czasach swoje dramaty, krew przelewana po drugiej stronie Atlantyku była z jej punktu widzenia marginesem zimnowojennej narracji. Bez głębszej refleksji szufladkowanym według linii amerykańsko-radzieckich podziałów.

Choć Sepúlveda parał się przede wszystkim literacką fikcją, to dla jego czytelniczek i czytelników – w 40 językach! – jasne było, jak wiele z tej twórczości wyrosło na gruncie osobistych doświadczeń autora. Dlatego gdy kilkanaście lat temu na wstępie wywiadu w jednej z polskich rozgłośni radiowych usłyszał od prowadzącego deklarację: „My tu, w Polsce, inaczej zapatrujemy się na reżim Pinocheta, uważamy, że uratował on Chile przed komunizmem i że Chilijczycy powinni okazać mu wdzięczność”, po prostu wstał i wyszedł ze studia. A potem zadzwonił do Kapuścińskiego. Chciał, żeby Polska miała przychylną twarz.

Durna młodość

Urodził się w 1949 r. w Ovalle w środkowym Chile, w regionie Limarí (gdyby porównać równoleżniki, jego odpowiednikami na północnej półkuli byłyby Egipt i Arabia Saudyjska). W jego żyłach płynęła – po matce, z zawodu pielęgniarce – krew Mapuczów. Po ojcu, członku Komunistycznej Partii Chile, przejął z kolei rewolucyjny zapał. Studiował produkcję teatralną w Santiago i już wtedy zaangażował się politycznie. Miał pewne doświadczenie – kiedy był dzieckiem, dziadek, emerytowany anarchista, zwykł jeździć z nim do stolicy i poić go słodkimi napojami. Potem, pod pretekstem nagłej potrzeby, chłopak obsikiwał przedsionki kolejnych kościołów.

Działalności w komunistycznej młodzieżówce Sepúlveda poświęcił tom opowiadań „Niemy Uzbek”. Wspomnienia trącą humoreską, młodzi rewolucjoniści zajmują się w nich organizowaniem mityngów solidarności z Wietnamem, pałaszowaniem nadludzkich ilości sandwiczy z polędwicą i awokado oraz marzeniami o piwie, gdyż jako bojownicy o sprawiedliwość nie mogą go publicznie pić. Organizują też efektowne akcje dywersyjne, których połowa budżetu idzie na pokrycie strat osób postronnych i nieprzewidziane wydatki. Takie jak mleko w proszku i smoczki dla syna właścicielki pensjonatu, z którego włamują się na teren Włoskiego Arsenału Broni w Santiago.

Zamachy są więc zawsze szlachetne i pokojowe, a młodość durna i chmurna. „Proszę sobie nie psuć krwi, te rewolucje są bardzo skomplikowane” – mówi jeden z bohaterów Sepúlvedy. Być może również do czytelnika gdzieś tam w Europie, któremu rzeczownik „towarzysz” niesie zupełnie inne konotacje. Głosy z Ameryki Południowej docierają do nas tak rzadko, że tych, którym się to udaje, chyba warto słuchać.

Kiedy w 1970 r. władzę w Chile obejmuje koalicja lewicowych partii, a na prezydenta wybrany zostaje Salvador Allende, Sepúlveda wchodzi w krąg jego najbliższych współpracowników. Nadzoruje działalność wydawniczą, mediuje między rządem a chilijskim biznesem. Marzenie o rozlaniu socjalizmu na cały długi na cztery i pół tysiąca kilometrów kraj i jego archipelagi pryska w 1973 r., gdy w wyniku wojskowego puczu panowanie przejmuje reżim Augusta Pinocheta. Zachód oddycha z ulgą, bo Chile zostało „uratowane przed komunizmem”.

Allende popełnia samobójstwo, a dla jego zwolenników rozpoczyna się czas bolesnych represji. Sepúlveda trafia do więzienia, które po interwencji Amnesty International zostaje zamienione na areszt domowy. Ucieka z niego, zostaje ponownie aresztowany i skazany na dożywocie, ale kolejne wstawiennictwo organizacji międzynarodowych pozwala zamienić karę na wieloletnie wygnanie z ojczyzny. Późniejsza żona pisarza, poetka, ląduje z kolei w Villi Grimaldi, miejscu kaźni i tortur więźniów politycznych Pinocheta. Carmen Yáñez, więźniarka nr 824.

Rezolutna pchła

Sepúlveda-pisarz rodzi się więc na emigracji. Mieszka w Szwecji, Argentynie, Urugwaju, Brazylii, Paragwaju. W 1979 r. angażuje się w rewolucję w Nikaragui i dopiero po jej zwycięstwie na stałe przenosi się do Europy i zaczyna pisać. Najpierw jako dziennikarz, potem – autor książek. Ale – jak pokaże kilkanaście z nich, z czego ponad połowa została przetłumaczona na polski – nie jest tylko nostalgicznym głosem wskrzeszającym młodzieńczą karierę bojownika.

Literacką rozpoznawalność dają mu zmagania na zupełnie innych frontach, związanych z działalnością w organizacjach proekologicznych i broniących praw człowieka. Wydana w 1989 r. „Podróż do świata na końcu świata” opowiada o śledztwie hamburskiego dziennikarza w Patagonii, który stara się wyjaśnić tajemniczy wypadek, jakiemu w Cieśninie Magellana uległ japoński statek wielorybniczy. „Nishin Maru” to prawdziwa jednostka, którą kojarzyć mogą widzowie serialu dokumentalnego „Whale Wars” telewizji Animal Planet – ośmio­gigatonowa przetwórnia, która pod pretekstem badań naukowych co roku zabija na Oceanie Południowym kilkaset waleni. Bohater to alter ego autora, który część emigracji przemieszkał w Hamburgu, pracując dla Green­peace’u.

Ale bywał też Sepúlveda po prostu gawędziarzem. „Express Patagonia”, owoc jego krótkiej znajomości z Brytyjczykiem Bruce’em Chatwinem, to czuły opis dalekiego południa, do którego Chilijczyk wzdychał z perspektywy wygnańca. Kiedy już mógł tam wrócić, pokazał miejsce na wpół zmyślone. Krainę, w której organizowane są mistrzostwa w kłamaniu, a zwycięstwo daje opowieść o skłonnej do poświęceń pchle; krainie „bezkresnej i pełnej przygód, której nie można zamknąć w pospolitych granicach, oddzielających życie od śmierci”. A więc takiej, w której jego zmarły na AIDS towarzysz pióra ma się dobrze, wiodąc spokojny żywot anonimowego gaucza. Bycie stamtąd to przysięga milczenia, która może tłumaczyć lakoniczność prozy Sepúlvedy. To jest zawsze sto, sto pięćdziesiąt stron, które mają tę przewagę nad snami, że można do nich na zawołanie wracać.

Kiedy pisał wydany właśnie po polsku „Koniec historii” (wydany przez Noir sur Blanc, jak wszystkie nadwiślańskie przekłady Chilijczyka), nie mógł się oczywiście spodziewać, że będzie to jego ostatnia książka. Tytuł to wyraźna aluzja do tekstu Francisa Fukuyamy, w latach 90. branego przez wielu za dogmat, dziś przez wielu wyszydzanego. Ale emerytowani rewolucjoniści nie są skłonni do zaznawania spokoju. Tak jest też z Juanem Belmontem, jeszcze jednym literackim wcieleniem Sepúlvedy. Dawny nikaraguański partyzant i ochroniarz Allendego zmuszony jest pracować dla rosyjskiego wywiadu, by uniemożliwić ucieczkę z więzienia Miguela Krasnoffa, kata z czasów dyktatury Pinocheta. Ścigany przez duchy przeszłości powtarza sobie, że po tym ostatnim zleceniu historia się domknie, a on będzie mógł wreszcie wrócić do swojej kobiety, zachodów słońca, wina i kanapek z polędwicą.

To oczywiście ułuda – dyktatura kładzie się długim cieniem na życiu paru pokoleń Chilijczyków, a Sepúlveda, jego bohaterowie i ojczyzna wciąż mimowolnie rozdrapują rany. Kończy się wyłącznie jednostkowa opowieść o człowieku – pisarzu, partyzancie, rewolucjoniście i ekologu, który gotów był nadstawiać kark dla grindwali. I to na przemilczanym Południu, gdzie nie idą za tym poklask i sława.

Indiana Jones

Jeśli czegoś poza talentem należałoby mu zazdrościć, to niezwykłej umiejętności maskowania tych ran. Być może człowiek jest jak winorośl i wszystko przychodzi mu łatwiej, gdy korzeniami tkwi w krainie dopieszczanej przez słońce. Wtedy, zamiast bolesnych wspomnień, z pamięci łowi raczej zbyt dobre anegdoty. Jak ta z „Niemego Uzbeka” o nawiązywaniu relacji dyplomatycznych między Chile a Koreą Północną.

Jest 1971 r. lub, jak kto woli, 59. rok dżucze. Pjongjang otwiera w Santiago ambasadę, a wśród jej pierwszych gości jest para działaczy komunistycznej młodzieżówki, którzy akurat tamtędy przechodzili. Spotkania z egzotycznym ambasadorem to dobry sposób na studencką nudę. Wysłuchują więc kazań o Czcigodnym i Ukochanym Wodzu, oglądają filmy o bohaterach północno­koreańskiego ludu, wreszcie proszą o kurs taekwondo, dzięki któremu mogliby zyskać przewagę nad dybiącymi na nich siłami kontrrewolucji. Zbiera się grupa ochotników, a z Pjongjangu przylatuje towarzysz instruktor. Koreańczyk prosi kolejne osoby na matę i szybko rozkłada je na łopatki. Wreszcie przed mistrzem staje ostatni z kursantów, szaleniec Tuco, który zwykł z pięściami rzucać się na szwadrony policji. Gdy pada komenda ataku, zamiast wyprowadzić cios, Chilijczyk sięga za pasek, wyciąga rewolwer i strzela Koreańczykowi w nogę.

Nie wiem, pisze Sepúlveda, „czy scenarzyści filmów z Indianą Jonesem znali ten epizod z historii rewolucji chilijskiej, lecz w jednej ze swych przygód archeolog-poszukiwacz przygód ­Harrison Ford czyni dokładnie tak samo. Nigdy więcej nie pojawiliśmy się w chilijskiej ambasadzie Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Historię, która rozpoczęła się 11 września 1973 roku, wszyscy znają aż za dobrze. Świat się zmienił, Chile się zmieniło, my także, na dobre i na złe”. ©

Luis Sepúlveda, KONIEC HISTORII, przełożyła Joanna Branicka, Oficyna Literacka Noir Sur Blanc, Warszawa 2021

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2021