Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Znalazłem grot z brązu. Leżał na parapecie przywalony szpargałami. Trójgraniasty z trzpieniem do osadzania w drzewcu. Grot od strzały. Kupiłem go minionego lata w Karakorum. A potem, prawdopodobnie nielegalnie, wywiozłem w kieszeni koszuli. A potem zapomniałem i teraz go odnalazłem. Piękny, z zielonkawym nalotem, z matową złocistością na krawędziach, surowo, masywnie wykuty. Nie wiem, może to oszustwo dla turystów. Miejscami jakby pociągnięty pilnikiem. No ale każdy żołnierz Czyngis-chana obowiązkowo w wyposażeniu miał mieć ostrzałkę do strzał. Ale co tam Czyngis – epoka brązu skończyła się chyba tysiąc lat przed nim, więc może nawet z początków ery to rzecz. W takiej suszy, jak tam dinozaur się przechowa, to co dopiero tysiącletni grot.
Gorąco i dość pochmurno było w tym Karakorum. Stragany, budy, handel jak w Częstochowie. Zbroję nową lamelkową można było nabyć na przykład. Potem wchodziło się za niski mur i tam byli turyści, zabudowania klasztorne i ten duszny upał. W sumie niewiele zostało z tych najdawniejszych czasów. W murze była furteczka mizerna, że trzeba się było schylić, i wiodła w szczere pole. To znaczy w step po horyzont, który znajdował się niezmiernie daleko. I tam stał ten słynny kamienny żółw pamiętający czasy jeśli nie samego Czyngis-chana, to w każdym razie czasy Ugedeja. Tylko on pozostał. Reszta była wstydliwie nowa, szesnastowieczna, siedemnastowieczna. Wyglądał jak porzucony. Jakby go wynieśli i postawili, żeby nie przeszkadzał. Taki biedny. Pysk miał wysmarowany ofiarnym tłuszczem, ale poza tym nic. Wszyscy chodzili tam w środku, robili zdjęcia, w szortach, klapkach, w klasztorze. Żal mi było. Pogłaskałem go po tłustej mordce. Stał jakoś krzywo, w suchej trawie, samotny, ale przecież dumny. Pamiętał Ugedeja i Batu. Pamiętał srebrną fontannę, z której tryskał kumys, wino i czego tam sobie wielcy chanowie życzyli. Jakiś Francuz im to zrobił. No ale teraz stał i patrzył kamiennymi oczami w przeszłość, a ja głaskałem go po pysku.
Nieopodal trzy kobiety pod foliowym daszkiem handlowały starociami. Niektóre były zrobione całkiem niedawno, ale inne wyglądały jak wygrzebane przed chwilą z piasku. Skorupy, zetlałe blaszki, rdza, skórzane, zeschnięte na kamień etui na jakieś przybory, szkiełka, nóż z wyżartym ostrzem. No ten grot tam był. Nawet kilka, ale wybrałem ten, bo był ani za duży, ani za mały. Był taki akurat, żeby go zamknąć w dłoni i poczuć graniastość i niedoskonałą gładź pomiędzy potrójnym żebrem. „Bronz! Bronz!” – wołały z angielska. Zapytałem ile. Powiedziały, że dwadzieścia. Powiedziałem dziesięć, najstarsza skwapliwie się zgodziła. Była chuda, spalona słońcem i sama przypominała figurkę z brązu. Pomyślałem, że mogłem powiedzieć, że pięć. Ale bez żalu pozbyłem się europejskiego banknotu. W tym otoczeniu, obok żółwia, który widział i Ugedeja, i Batu, w tym pejzażu bez końca wyglądał kompletnie niepoważnie.
Nic więcej nie przywiozłem. Przemierzyłem ten kraj wielokrotnie wzdłuż i wszerz i nigdy nie przyszło mi do głowy, by cokolwiek z niego zabrać. Co najwyżej trochę drobnych pieniędzy z wizerunkami koni i chańskich wozów ciągnionych przez zaprzęgi wołów złożone z dziesiątek zwierząt i z obrazami fontann tryskających trunkami. Tak jakbym nie wierzył, że można stamtąd uwieźć cokolwiek, co zachowałoby swój sens poza tamtą przestrzenią. Może tylko raz, na początku, kilka modlitewnych szarf w kolorze błękitu, czerwieni, złota i zieleni, czyli wschodu, zachodu, południa i północy. A potem patrzyłem, jak słońce, wiatr, deszcz i śnieg zamieniają je w nicość wśród nagich gałęzi olch rosnących przy moim domu. Tylko to. I teraz ten grot jak chłopacki sen. Ciężki, przyjemny w dotyku i niezniszczalny. Leży na parapecie okna wychodzącego na wschód i wyobrażam sobie, że przeżyje mnie, przeżyje nasz dom i któregoś dnia ktoś go znów odnajdzie. ©