Godność faktów

Mieszkaniec Timbuktu (Mali) /fot. R. Kapuściński

01.02.2007

Czyta się kilka minut

Wraz z Ryszardem Kapuścińskim odchodzi jeden z ostatnich pisarzy, który uczył tolerancji, szacunku i ciekawości wobec Innego. "Ten Inny" (Znak 2006) to tytuł ostatniej, niewielkiej objętościowo książki, którą dzisiaj można uznać za jego testament. Po raz kolejny wzywał w niej do szacunku i tolerancji, równości i wolności.

Rzymskie wakacje

Kapuściński nienawidził cynizmu: wyznawał gorzki optymizm, który skłaniał go do poszukiwania prawdy w każdej ludzkiej istocie. Dlatego też łatwo było się z nim zaprzyjaźnić, chociaż nie miał z pewnością łatwego charakteru. Poznałem go osobiście na początku lat 90., kiedy zacząłem pracować nad jego książkami w wydawnictwie Feltrinelli, gdzie byłem zatrudniony jako redaktor. Zaprosiliśmy go do Mediolanu na promocję "Imperium" (moim zdaniem, najpiękniejszej z jego książek). Podbił wszystkich swoim urokiem i skromnością. Okazało się, że należymy obaj do dziwacznego klubu miłośników Witolda Gombrowicza. Spędziliśmy wiele godzin w kawiarni, wymieniając wrażenia na temat filozoficznych aspektów "Kosmosu", powieści, która, jak miałem z czasem się przekonać, pomaga bardzo w zrozumieniu stylu myślenia i pisania Kapuścińskiego.

Licznie zgromadzonej publiczności, która sądziła, że ma przed sobą kogoś w rodzaju sobowtóra Bruce'a Chatwina, Kapuściński oświadczył już na wstępie, że kocha Włochy, ponieważ są one pierwszym krajem zachodnim, który odwiedził pod koniec lat 50., wybierając się do Trzeciego Świata na swoją pierwszą misję. Pamiętał wrażenie, jakie zrobił na nim widziany w nocy z okna samolotu Rzym, cały oświetlony i przypominający morze świeczek. "Wydawało mi się, że trafiłem do filmu Felliniego", powiedział ze śmiechem. Narodził się wówczas pewien zwyczaj, którego mieliśmy przestrzegać za każdym jego pobytem we Włoszech. Kapuściński był przekonany, że włoskie koszule są najlepsze i najtańsze na świecie. A zatem od tamtego pierwszego spotkania dyskutowaliśmy na tematy wydawnicze, wchodząc i wychodząc ze sklepów, w których, wciąż niezadowolony, oglądał dziesiątki koszul. Kupował w końcu jedną z nich, lecz w ciągu piętnastu lat naszej znajomości widziałem go zawsze w tej samej. Powiedział mi kiedyś, że żałuje, iż nie może nosić owych pięknych, wielobarwnych afrykańskich szat. Szczerze mówiąc, nie bardzo mogę go sobie w czymś takim wyobrazić.

Z czasem stał się we Włoszech bardzo popularny. Trudno zliczyć nagrody i doktoraty honoris causa, które otrzymał. Za każdym razem twierdził, że to już ostatni raz, ale kiedy zapraszało go choćby jakieś miasteczko na południu Włoch, nigdy nie odmawiał. Cieszyła go serdeczność ludzi i podziw, jaki żywili wobec niego młodzi. Często porównywano go do dziennikarza--antropologa Tiziana Terzaniego, zmarłego kilka lat temu, którego wspaniałe reportaże pozwoliły poznać Włochom Daleki Wschód. Zawarli znajomość i łatwo się porozumieli. Trzy lata temu Kapuściński zgodził się wejść w skład jury nagrody imienia Terzaniego, przeznaczonej dla najlepszego korespondenta roku. To on zasugerował niedawno, aby pośmiertnie przyznać tę nagrodę bohaterskiej rosyjskiej dziennikarce Annie Politkowskiej.

Zawsze fragmenty

W ostatnich latach Kapuściński czuł się trochę patriarchą korespondentów z całego świata. Wielu jego słynnych kolegów już nie żyło. Czasami mówił, że czuje się ostatnim przedstawicielem profesji, której praktyka i etyka zawodowa uległy daleko idącym zmianom. Solidaryzował się jednak głęboko z podobnymi sobie i cierpiał, kiedy któryś z nich zginął. Z pewnością nie omieszkałby w tych dniach potępić zabójstwa tureckiego dziennikarza Dinka. Coraz częstsze na świecie ataki na wolność prasy i na dziennikarzy bardzo go martwiły. Starał się, aby jego świadectwo i jego rady docierały wszędzie, gdzie żyją młodzi, którzy chcą wybrać ten trudny zawód. Poparł entuzjastycznie propozycję Garcii Marqueza, aby otworzyć w kolumbijskiej Cartagenie szkołę dla przyszłych dziennikarzy z Ameryki Łacińskiej.

Cztery lata temu w Buenos Aires, gdzie pojechaliśmy na otwarcie wystawy zdjęć Kapuścińskiego z Afryki, wysłuchałem jego "wykładów na temat nowego dziennikarstwa", wygłoszonych dla czterdziestki młodych ludzi, przybyłych z całego kontynentu, którzy słuchali go przejęci i kiedy zadawali mu pytania, nazywali go Mistrzem. Świetnie potrafił wytłumaczyć, z pasją i wyczuciem rzeczywistości, co znaczy być dziennikarzem w świecie, w którym żyją, i jak wielka spoczywa na nich odpowiedzialność wobec ich własnych społeczeństw.

Zawsze jednak podejrzewałem, że niezależnie od swojej wielkiej pasji Kapuściński traktował w gruncie rzeczy dziennikarstwo jako zawód, który należy wykonywać solidnie i z zaangażowaniem, ale który jest przecież pracą dostarczającą środków do życia. Powiedział mi kiedyś, podczas spaceru po ulicach Mediolanu, że chciałby być pamiętany jako poeta i autor aforyzmów: ktoś, kto w kilku słowach opisuje świat. Wraz z upływem czasu coraz mniej wierzył w linearność i ciągłość sekwencji faktów, jej szybkość i oczywistość. Chciał zatrzymać się i rozmyślać nad fragmentem.

Pracując przez wiele lat jako korespondent agencji prasowej, przyzwyczaił się do precyzji krótkiej i wyczerpującej wiadomości. Potem jednak zauważył, że zbyt dużo materiału zostaje w jego notesach. Dlatego zaczął pisać swoje książki, które należą do bardzo szczególnego gatunku literackiego. Łączą one jego zainteresowanie historią (lubił wspominać, że studiował w Warszawie, w szkole wielkiego historyka feudalizmu Witolda Kuli) z pasją do fotografii. Na rzeczywistość, o której opowiada, składa się wiele ujęć, wzbogaconych o obserwacje i wiadomości z pierwszej ręki lub będące owocem licznych lektur. Uporządkowywał chaos faktów w sekwencję wiele mówiących zdjęć, często tylko pozornie o drugorzędnym znaczeniu.

Którejś niedzieli w Buenos Aires postanowiliśmy wyruszyć na poszukiwanie miejsc, gdzie żył Gombrowicz. Każdy z nas notował w swoim zeszyciku to, co widział. Wieczorem, w restauracji, kazał mi przeczytać to, co zapisałem. Potem przeczytał mi swoje notatki: wydawało się, że byliśmy w dwóch różnych miejscach. On zwrócił uwagę na stłuczoną butelkę leżącą koło kałuży, na kulawego pieska, na okno w granatowych ramach, z którego wychylała się dziewczyna w dziwnych różowych rękawiczkach... Nie ufał swojej bezpośredniej intuicji, dlatego gromadził wszystko, z wielkim szacunkiem dla osób, ale i dla rzeczy. Nadawał im sens, przypisując im godność faktów (czyż nie to właśnie robią dwaj bohaterowie "Kosmosu"?).

Światło, twarze i kurz

Kapuściński lubił też bardzo dyskutować o polityce. Na temat sytuacji we Włoszech był zawsze doskonale poinformowany. Ale o jakimkolwiek narodzie by się mówiło, wykazywał się nadzwyczajną rozległością lektur i informacji. Potrafił na przykład wymienić premierów i ministrów wszystkich krajów afrykańskich, zupełnie jak gdyby rozmawiał o piłkarzach z drużyny swojego miasta. Za młodu wierzył szczerze w rewolucyjny zryw ruchów antykolonialnych. Być może na początku lat 60. znalazł w Trzecim Świecie lekarstwo na polskie rozczarowanie Październikiem 1956 roku. Rozumiem taki mechanizm, ponieważ zadziałał on też w wypadku mojego ojca, profesora historii współczesnej, partyzanta, komunisty, który w tych samych latach dostrzegał w ruchach wyzwoleńczych Afryki i Azji nadzieję, że ich polityczne utopie mają sens mniej nędzny i opresywny niż rzeczywistość tak zwanego "realnego socjalizmu". Wkrótce jednak dla nich obu (pewnego razu poznałem ich z sobą i polubili się w trakcie rozmowy prowadzonej w dziwacznej hiszpańszczyźnie) rozczarowanie okazało się bolesne: po wypędzeniu potęg kolonialnych, niemal wszędzie w Trzecim Świecie pojawiły się okrutne i skorumpowane dyktatury. Kapuściński doskonale opisuje je w swoich książkach. A jednak, pewien rodzaj wrażliwości (i odrobinę sceptycznej sympatii) wobec rewolucji mu pozostał. Dzięki niej w czasie rewolucji irańskiej, podróżując i rozmawiając z ludźmi, zdołał opisać to, czego jego koledzy nie zauważyli. W "Szachinszachu" Kapuściński pokazuje jako pierwszy, że Historia przybiera tam nową i dramatyczną postać, łącząc z sobą religię i politykę.

W stylu tej książki, jak i w przypadku pozostałych, jeden aspekt rzuca się w oczy: Kapuściński nigdy nie osądzał. Prywatnie tak, i również w dyskusjach (chociaż z większą ostrożnością), ale w jego tekstach widoczne pozostaje powstrzymywanie się od sądu, godne klasyka (Tytusa Liwiusza lub Machiavellego). Kiedy mu o tym powiedziałem, sprawiłem mu wielką przyjemność. Wyznał mi, że stanowiło to dla niego zawsze imperatyw zawodowy. Nie należy wpływać na sąd czytelnika za pomocą własnych opinii. Słyszałem, jak mówił do studentów pewnej szkoły koło Turynu: "Dziennikarstwo nie jest środkiem politycznej propagandy, lecz informacją i poszukiwaniem prawdy".

Był człowiekiem bardzo niespokojnym: nie potrafił tkwić w jednym miejscu. Po kilku dniach spędzonych w swoim domu, w Warszawie, znajdował zawsze jakiś pretekst, żeby wyjechać. Zawsze myślałem, że jego żona jest świętą osobą. Kiedy początkowo próbowaliśmy się do niego dodzwonić z wydawnictwa, odpowiadała nam, że nie wie dokładnie, gdzie jest, i że może zadzwoni do niej za kilka tygodni. Przepadał w świecie. Zresztą aby pisać, potrzebował ruchu. I również ponaglania ze strony redaktorów. Rozdziały jego książek są odcinkami reportażu.

W Afryce, jak wyjaśniał mi wielokrotnie, kochał przede wszystkim światło, twarze ludzi, przestrzenie i - nigdy nie udało mi się zrozumieć, dlaczego - kurz. Zwierzęta nie robiły na nim szczególnego wrażenia (chyba że same go odnajdywały, jak na przykład wąż, który dostał się do jego śpiwora). Na zdjęciach i w jego tekstach czuć wielki szacunek, a także miłość. Tęsknił za Afryką, ale może tęsknił za swoją niepowtarzalną i pełną przygód młodością.

***

Kiedy spotkałem go po raz ostatni, w październiku, w Rzymie, korzystając z wolnego przedpołudnia poszliśmy na wystawę rysunków Paula Klee. W całkowicie ciemnej sali snop światła padał na obraz przedstawiający śmiesznego człowieczka utrzymującego równowagę za pomocą długiej tyczki, na linie przeciągniętej między lekkimi rusztowaniami z belek. Kapuściński przyglądał mu się w zachwycie i powiedział cicho: "Umieram". Na moje protesty i zwyczajowo wypowiadane w takich okazjach zdania (jak na przykład "ależ przecież miewasz się świetnie") odparł: "Nie myślmy już o tym".

Przełożyła Joanna Ugniewska

Francesco M. Cataluccio (ur. 1955) jest krytykiem, eseistą, tłumaczem literatury polskiej (przetłumaczył na włoski m.in. prozę Schulza, Herlinga-Grudzińskiego, Gombrowicza, Kapuścińskiego) i wydawcą. Ostatnio opublikował "Niedojrzałość. Choroba naszych czasów" (Znak 2006).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (05/2007)