Gatunek ludzki

W pięć lat opłynął Ziemię. Wyruszył w rejs jako geolog, ale późnym plonem tej wyprawy była jego teoria, która zrewolucjonizowała wiedzę o pochodzeniu człowieka.

02.03.2020

Czyta się kilka minut

Karol Darwin na portrecie George’a Richmonda, 1840 r. / domena publiczna
Karol Darwin na portrecie George’a Richmonda, 1840 r. / domena publiczna

Najsłynniejsza wyprawa naukowa świata – przynajmniej do czasu lotu na Księżyc – opóźniła się o jeden dzień z powodu pijaństwa załogi. HMS „Beagle” już kilka tygodni wcześniej zaliczył dwa falstarty i musiał zawracać do portu w Plymouth ze względu na załamanie pogody. Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia 1831 r. morze nareszcie było spokojne, ale kapitan Robert FitzRoy postanowił najpierw ukarać najbardziej niezdyscyplinowanych marynarzy. Kilku wychłostano – odmierzono im po 30–40 razów – i zakuto w kajdany na kilka godzin. Dopiero 27 grudnia „Beagle” podniósł kotwicę i postawił żagle.

Niespełna 23-letniego Karola Darwina „dręczyły smutne myśli” z powodu losu „tak bezmyślnych istot, jakimi są marynarze”, jak zanotował w pamiętniku w pierwszym dniu wyprawy. Wkrótce poczuł się jednak znacznie gorzej – choroba morska zwaliła go z nóg na wiele dni.

Cierpiał podwójnie, ponieważ wsiadał na pokład z postanowieniem przeznaczenia każdej wolnej chwili na naukę. Zamierzał ćwiczyć się we wszystkich dziedzinach „historii naturalnej”, a także francuskim, hiszpańskim, matematyce i klasykach (lekturę Nowego Testamentu po grecku zostawiał na niedzielę). Wszystko po to, by nadrobić czas, jaki zmarnował na Uniwersytecie w Cambridge. On i jego kompani wiedli wówczas zwyczajne życie studenckie, „pili za dużo, podśpiewywali wesoło i grali w karty” – jak przyznał w przygotowanej pod koniec życia autobiografii.

Czytanie na statku zwykle w ogóle nie wchodziło w grę, na szczęście nawet w najgorszych dla siebie dniach Darwin był w stanie zanotować w diariuszu kilka zdań. Na podstawie tych zapisków krótko po powrocie z wyprawy przygotował książkę, najbardziej znaną pod tytułem „Podróż na okręcie Beagle” (niedawno ukazała się po polsku w Marginesach, w przekładzie Kazimierza Witalisa Szarskiego), która przyniosła mu szerokie uznanie. Niemal pięcioletnia wyprawa dookoła świata naprowadziła go na trop koncepcji ewolucji gatunków drogą naturalnej selekcji, a już w tej pierwszej książce widać zalążki tej idei. Nad jej dopracowaniem Darwin będzie jednak jeszcze pracował ponad 20 lat, zanim zdecyduje się ogłosić ją drukiem.

Guz Czcigodności

Początkowo studiował medycynę w Edynburgu, ale porzucił ją po dwóch latach. Jego ojciec bał się, żeby nie został „rozpróżniaczonym sportowcem”, wysłał go więc do Cambridge. Tam Karol Darwin zaczął kształcić się na pastora. Być może miał pewne predyspozycje do stanu duchownego. Gdy już zdobył światowy rozgłos, niemieccy frenolodzy odbyli publiczną debatę nad kształtem jego czaszki. Dla tej pseudonauki, jaką była frenologia, była to podstawa do wnioskowania o cechach osobowości człowieka. U Darwina stwierdzono rozrośnięty „guz Czcigodności” – podobno wystarczyłoby jej nawet dla dziesięciu księży.

Inna jego cecha fizyczna omal nie przekreśliła szansy na udział w wyprawie „Beagle’a”. W Cambridge jego mentorem został profesor botaniki John Stevens Henslow. Namówił Darwina, by zainteresował się geologią, a po zakończonych studiach wystarał się dla niego o miejsce na „Beagle’u”.

Kapitan FitzRoy, który poszukiwał właśnie dodatkowego przyrodnika na swoją wyprawę, wyznawał kolejną dziwaczną teorię pseudonaukową – fizjonomikę. Tak jak frenologia próbowała odczytać cechy umysłu człowieka z kształtu jego czaszki, tak fizjonomika wnioskowała o tym samym na podstawie wyglądu twarzy. Kapitanowi nie przypadł do gustu nos Darwina – obawiał się, że zwiastuje on braki w energii i stanowczości. Wsparcie Henslowa jednak przeważyło. Sam FitzRoy miał być potem bardzo zadowolony, że nos Darwina w istocie fałszywie o nim zaświadczył.

HMS „Beagle” był z konstrukcji okrętem wojennym (dwumasztowym, wyposażonym w dziesięć dział), ale brał udział wyłącznie w misjach badawczych. W tych czasach pływało po morzach sporo takich jednostek. Udział w wyprawie był przepustką do kariery naukowej, przynajmniej w dziedzinach historii naturalnej, jako że podczas podróży najłatwiej było o oryginalne odkrycie.

Na pokładzie „Beagle’a” znajdowało się ponad 70 osób. Poza Darwinem było wśród nich jeszcze kilku badaczy. Najważniejszym był sam kapitan, który opracowywał raporty naukowe z wyprawy, a także osobiście dokonywał rozmaitych pomiarów. Około połowy czasu całej wyprawy statek spędził na morzu, resztę w portach. Sam Darwin podróżował po lądzie znacznie więcej.

Nie rozstawał się z młotkiem geologicznym i strzelbą, oba te przyrządy służyły mu do zbierania okazów – skał, zwierząt i skamieniałości. Zdobiły one potem rozmaite muzea. Były wśród nich najróżniejsze cuda natury – kości mastodonta, tropikalne ptaki, chrząszcze, pająki i żaby, m.in. jedna osobliwej urody, niestety już wcześniej sklasyfikowana, którą miał ochotę nazwać diabolicus – „gdyż jest to gad godny, by szeptał do ucha Ewie”. Nawet w przypadku większych zwierząt nie zawsze potrzebował broni palnej. Pewnego lisa, który zapatrzył się na geologów przy pracy, zaskoczył uderzeniem młotkiem.

Najbardziej niezwykłą grupę pasażerów „Beagle’a” stanowiła trójka rodzimych mieszkańców Ziemi Ognistej: Jemmy Button, York Minster i Fuegia Basket (takie imiona nadano im już na statku). Trafili na „Beagle’a” kilka lat wcześniej, podczas jego pierwszej wyprawy badawczej. FitzRoy uprowadził ich, by nauczyć języka angielskiego i „ucywilizować”. W czasie drugiej wyprawy „Beagle’a” – tej, w której brał udział Darwin – zamierzał odstawić ich w rodzinne strony.

Była to prywatna inicjatywa kapitana. Na swoich „gości” wydał znaczną sumę 1500 funtów z własnej kieszeni (budowa „Beagle’a” kosztowała około pięciokrotnie więcej), nie licząc perłowego guzika, za który wykupił z niewoli Buttona. FitzRoy zadbał o to, by cała trójka została zaszczepiona, zorganizował im nauczycieli oraz spotkania z brytyjskimi uczonymi, a nawet królem Williamem IV. Nie wszystko poszło jednak dokładnie tak, jak to kapitan zaplanował. „Beagle” dotarł w lutym 1834 r. do Ziemi Ognistej na południu dzisiejszej Argentyny i Chile, a Jemmy Button odnalazł matkę i braci – i dołączył do nich, mimo raczej chłodnego przyjęcia. W ich wiosce osiedlili się także Fuegia i York, gdyż kapitan uznał, że poszukiwanie ich rodzimych plemion byłoby zbyt ryzykowne. Jednak w okresie spędzonym w anglojęzycznym świecie Jemmy Button w większości zapomniał ojczystej mowy. Nie było mu łatwo poukładać sobie na nowo stosunki z rodakami.

Luki w boskim planie

Jako początkujący geolog Darwin zainteresował się nowością wydawniczą – książką „Principles of Geology” Charlesa Lyella, którą zabrał na statek. Odegrała ona potem szczególną rolę w narodzinach teorii ewolucji, ponieważ wyrobiła w Darwinie przekonanie, że o procesach przyrodniczych należy myśleć w bardzo długich – geologicznych – skalach czasu.

Lyell krytykował rozwijaną zwłaszcza przez francuskich przyrodników tzw. teorię katastrof. Według niej spotykane na Ziemi formacje geologiczne – wszystkie skały i gleby, a także sposób ich rozmieszczenia – miałyby być efektem szalejących w przeszłości gwałtownych zjawisk – wulkanizmu, globalnych powodzi czy uderzeń meteorytów. Lyell nie przeczył oczywiście, że takie zjawiska zdarzały się okazjonalnie i miały wpływ na ukształtowanie terenu. Nie wierzył jednak w epokę katastrof. Sądził, że to raczej procesy działające nieustannie – takie jak erozja czy sedymentacja – w największym stopniu odpowiadają za ukształtowanie powierzchni Ziemi. Zachodziły one stopniowo i wymagały bardzo długiego czasu.

Spór „katastrofistów” z „uniformitarystami” – jak nazywano pogląd Lyella – był głośny, ponieważ geologia przeżywała swój złoty wiek, a jej ustalenia rzutowały na całą dziedzinę historii naturalnej. Jednym z najważniejszych problemów nauki było wówczas wyjaśnienie, co takiego przydarzyło się setkom gatunków, w tym takim olbrzymom jak megalozaury, których skamieniałości odkrywano w wielu miejscach na świecie. Kilkadziesiąt lat wcześniej Georges Cuvier udowodnił, że skamieniałości należały do gatunków, które nie mają już żywych przedstawicieli. A globalne katastrofy wydały mu się najlepszym wyjaśnieniem faktu wymarcia tych stworzeń. Spór rodził także napięcia ­teologiczne. Z ­jednej strony katastrofizm inspirowany był biblijnym mitem o potopie. Z drugiej części przyrodników nie mieściło się w głowach, że Bóg mógłby chcieć unicestwiać tak wielką liczbę gatunków w wywołanych przez siebie katastrofach. Czy nie oznaczałoby to luki w Jego doskonałym stwórczym planie?

Na tropie doboru

Jeszcze sto lat wcześniej, zanotował pewnego dnia z satysfakcją Darwin, większość ludzi zadowoliłaby się wyjaśnieniem, że świat wygląda tak, jak wygląda, ponieważ w takiej właśnie postaci został stworzony. XVIII- i XIX-wieczne postępy nauki, odkrycia rozmaitych procesów naturalnych, prowadzących do stopniowych zmian ekologicznych czy geologicznych, odbierały jednak Stwórcy przynajmniej część zasług.

Darwin zdawał sobie sprawę ze stopniowego podnoszenia się rozmaitych lądów, dlatego nie dziwił go widok skamieniałości morskich skorupiaków – i powstałych z nich skał wapiennych – odnajdywanych na wyżynach czy w górach. Największym jego ówczesnym osiągnięciem było opisanie dokładnych mechanizmów tworzenia się wysp koralowych, które przy okazji odarł nieco z mitu. „Ów często powtarzany opis – pisał – jak to zrazu wyniosłe palmy i inne tropikalne drzewa, potem ptaki, a wreszcie człowiek biorą kolejno w posiadanie wyspy koralowe w miarę ich tworzenia się na Pacyfiku, nie jest ścisły. Obawiam się, że fakt, iż pierwszymi mieszkańcami nowo powstałych wysp oceanicznych były prawdopodobnie owady pasożytnicze i owady żywiące się piórami i guanem, pozbawia poezji te historie”.

Pod koniec podróży „Beagle” zatrzymał się na Wyspie Świętej Heleny. Niegdyś jej sporą część porastały gęste lasy – zniknęły one jednak po sprowadzeniu tam kóz, które rozmnożyły się i zjadły wszystkie młode drzewka. Gdy pozostałe rozsypały się ze starości – wyspa spustynniała. Razem z drzewami wyginęły chrząszcze, pozbawione leśnego schronienia i pożywienia.

Na Falklandach występowało stado koni, które wymknęły się hodowcom i z czasem zdziczały. Zmieniło się nie tylko ich zachowanie, ale także wygląd – stały się znacznie mniejsze i słabsze. Darwin przewidywał wręcz, że niedługo mogą z nich zrobić się kuce. Taki proces „degeneracji” gatunku łatwo było powiązać z trudnymi warunkami klimatycznymi panującymi na danym terenie (zresztą wcześniej na pomysł ten wpadł Francuz, hrabia de Buffon).

Rozważanie takich scenariuszy ekologicznych mogło już naprowadzić na trop doboru naturalnego i ewolucji gatunków. Dla Darwina kluczowa okazała się wizyta na archipelagu Galapagos. Wyspy te zamieszkiwały rozmaite gatunki żółwi czy ptaków, które przypominały gatunki amerykańskie, ale jednak różniły się od nich pojedynczymi cechami. Co więcej, endemiczne gatunki spotykano właściwie na każdej wyspie, choć na wszystkich panowały jednakowe warunki. Obraz ten nie pasował zbytnio do historii o stworzeniu wszystkich gatunków w gotowej postaci. Już wcześniej Darwin mówił o „spokrewnionych” gatunkach – mając na myśli ich anatomiczne podobieństwa – jednak dopiero po wizycie na Galapagos zaczęła mu w głowie świtać myśl, jaka jest faktyczna natura tego pokrewieństwa.

Najgorszy naród świata

Większość miejsc, do których Darwin przybył, zaskakiwała go gościnnością mieszkańców – często bezinteresowną. Czasem drzwi domów otwierała przed nim aura naukowca. W Argentynie sensację wzbudzał kompas i opowieści o tym, że Ziemia jest okrągła. Niekiedy spoglądano jednak na niego podejrzliwie. W Chile, którego ekonomia opierała się na górnictwie (i pracy wolnych ludzi w nieludzkich warunkach), pewien hiszpański adwokat podejrzewał, że Darwin potajemnie szuka złóż cennych metali. Nie mógł sobie wyobrazić, by brytyjski król miał wysłać kogoś na drugi koniec świata tylko po to, by zbierał jaszczurki i odłupywał nic niewarte skały.

W różnych miejscach napotykał obyczaje „zbyt obrzydliwe, by o nich wspomnieć”. Trudno sobie nawet je wyobrazić, skoro w Santa Fe zanotował, że „jeden z najmniej paskudnych zabiegów przy złamaniu kości polega na tym, że należy zabić dwa szczeniaki i rozciąwszy je, przyłożyć po obu stronach złamanej kończyny”.

Urugwaj nie przypadł Darwinowi do gustu. Korupcja w kraju była gigantyczna. Naczelnik urzędu pocztowego sprzedawał fałszywe znaczki, a adwokaci otwarcie doradzali klientom, by po prostu przekupywali sędziów sądu najwyższego. Wśród mieszkańców „nieoszukanie przyjaciela przy nadarzającej się okazji uważano za słabość”. Mało kto najmował się do pracy, bo o żywność było łatwo, wszyscy za to chodzili z nożami, co chwilę wybuchały więc awantury. „Ani honor, ani żadne wspaniałomyślne uczucie nie przetrzymało długiej drogi przez Atlantyk” – pisał o tym miejscu Darwin.

Ze wszystkich odwiedzonych miejsc najgorzej wspominał jednak Brazylię. W kraju kwitło niewolnictwo, a życie czarnoskórych ludzi miało dla ich właścicieli znikomą wartość. Na własne uszy słyszał Darwin jęki torturowanych niewolników czy opowieści o bezceremonialnym rozdzielaniu rodzin. Przekonał się, jak bardzo złamany był duch tych ludzi, żyjących w ciągłym lęku przed swoimi panami. Los niewolników stał się powodem jednej z wielu straszliwych kłótni z Fitz­Royem, z którym Darwin współdzielił na statku kajutę. Kapitan – człowiek o „wielu cechach szlachetnych”, ale równocześnie „o wysoce nieszczęśliwym usposobieniu” – był przekonany, że niewolnicy wiodą w istocie całkiem znośne życie.

Z niezrozumieniem spotykały się także refleksje Darwina dotyczące losu Indian w Argentynie. Był to niespokojny czas dla tego kraju: miasta przeżywały „śmiechu warte rewolucje” nawet kilkanaście razy do roku, ale śmiertelnie poważna była wojna z okolicznymi plemionami, które nie chciały się podporządkować kolonizatorom. Ich członków wybijano niemal do nogi – nie oszczędzano nawet kobiet, jeśli wyglądały przynajmniej na 20 lat. „Cóż innego można zrobić? Oni tak się mnożą!” – przekonywał pewien Hiszpan.

Ład Nowego Świata wykuwał się powoli. Nie pomagało mu to, że znaczna część mieszkańców – po obu stronach Pacyfiku – wywodziła się z najcięższych przestępców odsyłanych z Europy. Wśród nich była m.in. pewna staruszka, donna Clara, która niegdyś wznieciła bunt na statku i własnoręcznie zamordowała kapitana. Potem wyszła za mąż i odziedziczyła w Buenos Aires wielki majątek. Powtarzała najczęściej: „Wszystkich bym powiesiła, mój panie, wszystkich bym zabiła” – i sprawiała wrażenie, jak zanotował Darwin, że „wolałaby to wykonać, niż mówić”.

Stopnie cywilizacji

Jednak bardziej niż kolonizatorzy interesowali Darwina autochtoni. W „Podróży” klasyfikował napotykane ludy na kolejnych szczeblach rozwoju cywilizacyjnego. Najniżej znajdowali się rdzenni mieszkańcy Ziemi Ognistej – w oczach Darwina niemal pozbawieni ludzkiego rozumu, a przynajmniej jego produktów. Na drugim biegunie stali mieszkańcy Tahiti. Gospodarni, zaradni i zorganizowani. Z własnej woli zdelegalizowali na wyspie alkohol, zdając sobie sprawę ze społecznych kosztów pijaństwa.

Choć Darwin nie stronił od przytyków w stronę religii chrześcijańskiej – od której przez całe życie stopniowo odchodził – doceniał jej pozytywny wpływ. Wszyscy, którzy tak bardzo krytykują działalność misjonarzy – zauważył – gdyby tylko zostali rozbitkami, modliliby się, by morze wyrzuciło ich na wyspę, na którą dotarło już chrześcijaństwo.

W połowie XIX w. niewiele było już miejsc, w których nie słyszano Ewangelii. Europejscy kolonizatorzy docierali w każdy zakątek globu. Tubylcy często mówili choć trochę po angielsku i próbowali jakoś ułożyć sobie życie z nowymi sąsiadami.

W Nowej Zelandii, gdzie podobno zdarzał się jeszcze kanibalizm, wódz jednego z plemion napadł na dom angielskiego kolonisty, którego żona leżała w połogu. Wodzowie innych plemion uznali to za szczególny występek i sami postanowili, by w ramach rekompensaty majątek przestępcy przekazać brytyjskiej koronie. Z kolei świadectwem – jednej z najbardziej błahych – niegodziwości, których dopuszczali się kolonizatorzy na lokalnych mieszkańcach, był szczaw, który szeroko rozsiał się po Nowej Zelandii. „Na zawsze pozostanie jako dowód łajdactwa pewnego Anglika, który sprzedał jego nasiona jako nasiona tabaki”.

Trudno doprawdy zgodzić się z Darwinem, że różnica między człowiekiem „cywilizowanym” a „dzikim” jest jeszcze większa niż różnica między dzikim a udomowionym zwierzęciem.

„Beagle” dotarł do Anglii 2 października 1836 r. Wkrótce wziął udział w trzeciej wyprawie. W 1839 r. przepływał u północnego wybrzeża Australii, gdzie odkryto naturalną przystań. Budujący ją piaskowiec przypomniał załodze o pewnym młodym geologu. Miejscu nadano nazwę Port Darwin. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof i kognitywista z Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych oraz redaktor działu Nauka „Tygodnika”, zainteresowany dwiema najbardziej niezwykłymi cechami ludzkiej natury: językiem i moralnością (również ich neuronalnym podłożem i ewolucją). Lubi się… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2020