Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Coraz większa przepaść dzieli chadeków i socjaldemokratów rządzących wspólnie od 2005 r. Wprawdzie zawsze było to "małżeństwo z rozsądku", ale współpraca jakoś się układała - raz lepiej, raz gorzej. Dziś jest inaczej: spór, który się właśnie zaczyna, zwiastuje początek kampanii wyborczej - mimo że wybory do Bundestagu planowane są na jesień 2009 r.
Kością niezgody stały się inne wybory - prezydenckie. Choć one także odbędą się dopiero w przyszłym roku, wiosną, to już teraz socjaldemokraci podjęli decyzję, że ich kandydatką będzie prof. Gesine Schwan, rektor Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Rzucając tym samym rękawicę chadekom i prezydentowi Horstowi Köhlerowi (z CDU).
Do wybuchu otwartej wojny być może by nie doszło, gdyby nie nerwowość z obu stron. Coraz więcej sygnałów pokazuje, że od jesieni 2009 r. Niemcy mogą być rządzone przez koalicję "czerwono-czerwoną": przez sojusz SPD i postkomunistów z Partii Lewicy, z Zielonymi na okrasę.
Taka wizja przeraża nie tylko chadeków, ale też wielu socjaldemokratów.
Precedens za precedensem
Nie jest to jedyny precedens. Po raz pierwszy w prawie 60-letniej historii Republiki Federalnej urzędujący prezydent musi stawać do wyborów, których wynik jest otwarty. W Niemczech głowę państwa wybiera nie naród, lecz tzw. Zgromadzenie Federalne, składające się z posłów do Bundestagu i przedstawicieli landów. Dotąd głosowano "obozami"; ostatnio był to "obóz mieszczański" (chadecy i liberałowie) kontra "obóz lewicowy" (SPD i Zieloni). Wynik głosowania był przesądzony. Gdy cztery lata temu wybierano chadeka Köhlera, "obóz mieszczański" miał klarowną większość i "czerwono-zieloni" wystawili wprawdzie kandydata - także panią Schwan - ale tylko z powodów prestiżowych.
Dziś jest inaczej. Wprawdzie Köhler cieszy się w społeczeństwie wielką popularnością - gdyby prezydenta wybierano w głosowaniu powszechnym, mógłby liczyć na 74 proc. głosów, a Schwan na 19 proc. - ale to nie ma znaczenia, bo liczy się większość w Zgromadzeniu Federalnym. Gdyby zebrało się ono teraz, "obóz mieszczański" miałby niewielką przewagę. Nie na długo jednak: jeśli bawarska chadecja straci w jesiennych wyborach do tamtejszego landtagu absolutną większość, jak przewidują wszelkie sondaże - i będzie musiała zawiązać koalicję np. z Zielonymi (co jest prawdopodobne) - wtedy nieznaczną większość w Zgromadzeniu będzie mieć cała lewica. Cała - to znaczy: wliczając postkomunistów.
Gesine Schwan, politolożka i znawczyni spraw polskich, miałaby zatem szansę na zostanie prezydentem. Ale za cenę poparcia nie tylko Zielonych (ci od dawna są częścią politycznego establishmentu; niedawno w Hamburgu zawiązali nawet koalicję z CDU - rzecz jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia), ale też coraz silniejszych postkomunistów. Pytanie, czy ona sama i SPD są gotowe taką cenę zapłacić?
"Zerwana koalicja"
Byłoby to złamanie tabu, istniejącego od zjednoczenia Niemiec: w ciągu tych 18 lat w niemieckiej polityce obowiązywał niepisany zakaz zawierania sojuszy z postkomunistami na szczeblu federalnym. Owszem, zawierano lokalne koalicje - w landach lub samorządowe w byłej NRD (bywało, że w tamtejszych miastach czy gminach zawierała je z postkomunistami nawet chadecja).
W Berlinie jednak, w rządzie federalnym, udziału mieć postkomuniści nie mogli; to było oczywiste.
Dziś jednak Partia Lewicy - bo pod taką nazwą występują obecnie postkomuniści z dawnej NRD wzmocnieni przez środowiska lewackie z Niemiec Zachodnich - wzrosła w siłę na tyle, że w rywalizacji Köhler-Schwan może być kingmakerem. Jeden z jej liderów już zapowiedział, że głosy Partii Lewicy "nie są do wzięcia za darmo". Ceny nie podał. Ale jest jasne, że aby zostać prezydentem, Gesine Schwan - kiedyś wykluczona z SPD za antykomunizm (krytykowała kierownictwo swej partii za zbyt ugodową politykę wobec Moskwy i brak poparcia dla opozycji w "bloku wschodnim"), a potem "zrehabilitowana" - musiałaby zdecydować się na flirt z niemieckimi pogrobowcami komunizmu.
Tym bardziej emocjonalny był gniew chadeków. Mowa jest o "zerwaniu koalicji", o "czerwono-czerwono-zielonym zagrożeniu", a pani Schwan zarzuca się, że zdradziła "swoje własne dawne ideały". Przewodniczący SPD Kurt Beck dorobił się określenia "marionetka ekstremistów"; chadecy powiadają o nim, że "łamanie słowa to już u niego tradycja".
Zarzuty przeciw SPD mogą być uzasadnione. Co nie zmienia faktu, że chadecy nie mają wyjścia - nie mogą sobie pozwolić na zerwanie koalicji. CDU i SPD sprawiają wrażenie partnerów, którzy trwają w rozbitym małżeństwie tylko dlatego, że nie mogą się porozumieć w sprawie podziału majątku - czyli, w tym przypadku, władzy. Za zerwanie koalicji i przedterminowe wybory obie formacje mogłyby zostać ukarane przez wyborców. Efekt: niemiecka polityka jest w impasie, Wielka Koalicja wyczerpała wspólne cele.
SPD na równi pochyłej
Winna temu paraliżowi jest w pierwszym rzędzie słabość SPD. Nominację Schwan interpretować można jako krok wymuszony alternatywą: albo katastrofa, albo ucieczka do przodu. Beck gra va banque w sytuacji, gdy coraz mniej wiarygodny jest i on sam, i jego formacja, której elektorat ucieka - do Partii Lewicy. Postrzegany jako zbawca SPD dwa lata temu, gdy zostawał jej liderem, dziś Beck jest dla swej partii obciążeniem.
Prowincjuszowi z Nadrenii-Palatynatu brakuje charyzmy i autorytetu we własnych szeregach. Jest niewiarygodny dla CDU po tym, jak złamał słowo, że SPD nie będzie uprawiać flirtu z Partią Lewicy np. w Hesji. Mimo że teraz Beck co chwila zarzeka się, że nie podejmie koalicyjnej współpracy z postkomunistami - ostatnio kilka dni temu, na programowym konwencie SPD w Norymberdze - to w sondażach 77 proc. Niemców twierdzi, że już w jego zapewnienia nie wierzy. W stupunktowej skali popularności polityków Beck zbiera 30 punktów, a jego konkurent, kanclerz Angela Merkel - 76.
Dumna niegdyś SPD, partia Willy’ego Brandta, utraciła w minionym ćwierćwieczu sporo krwi. W latach 80. wyborców odbierali jej Zieloni, teraz robi to Partia Lewicy kierowana przez byłego lidera SPD Oskara Lafontaine’a i eks-komunistę Gregora Gysiego, oskarżanego o to, że w NRD jako adwokat donosił na swych klientów.
Gdyby wybory do Bundestagu odbyły się dziś, SPD dostałaby najwyżej 27 proc. albo wręcz 20 proc. Ten ostatni wynik, w sondażu instytutu Forsa, wywołał w centrali SPD panikę.
A Partia Lewicy ze średnim wynikiem 13 proc. znalazłaby się na trzecim miejscu, wyprzedzając liberałów i Zielonych.
***
Jeszcze niedawno koalicja socjaldemokratów z postkomunistami na szczeblu federalnym wydawała się nie do pomyślenia. Teraz już można ją sobie wyobrazić. Coraz więcej młodszych polityków SPD pracuje nad tym, by z dyskursu wokół Partii Lewicy wyłączyć kategorie moralne. Dziś, za sprawą kandydatury pani Schwan, dyskusja o politycznej moralności staje się także kwestią politycznego smaku. Sama Gesine Schwan wydaje się rozdarta tą niezbyt komfortową dla niej sytuacją. Z jednej strony nazywa w rozmowie z tygodnikiem "Der Spiegel" Oskara Lafontaine’a "demagogiem", z drugiej jednak w rozmowie z innymi liderami Partii Lewicy szuka jakiegoś zbliżenia z nimi, deklarując, że dzisiaj zagrożeniem nie jest komunizm, ale kapitalizm.
Czy zatem już wszystko jest możliwe? Nawet to, że w 20 lat po upadku muru berlińskiego nowy rząd w Berlinie stworzą eks-komuniści?
Przełożył WP