Filmowcy: literaci

Filmowcom potrzeba literatury. Czy na jej podstawie zrobią filmy? Niekoniecznie, ale może napiszą mniej sztampowe scenariusze.

22.06.2010

Czyta się kilka minut

Na 35. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych zaproszono do Gdyni także pisarzy. Pomysł był taki: zderzyć piśmiennych z filmowcami, zadać pytanie, co możemy dać sobie nawzajem. Przestrzenią do zadawania tego pytania była trzygodzinna konferencja, która musiała pomieścić kino islandzkie, dwa referaty i panel z udziałem twórców pozostających w skonsumowanych związkach lit-filmowych ("Wojna polsko-ruska" i "Rewers"). Poza tym byliśmy podzieleni grupami zawodowymi między hotele, czyli cel nadrzędny - zapoznanie reżysera, a jak się okazało w trakcie konferencji: raczej producenta - z powodu braku przyległości przestrzennej nie mógł zostać osiągnięty. Poza tym było fantastycznie, morze i kino rekompensowały nawet poczucie podrzędności, jakiegoś dziadostwa bez mała, którego większość pisarek i pisarzy okazała się być wcieleniem. Bo gdzie nam do kreacji (ekranowych i konfekcyjnych), makijaży, widowni liczonych w..., funduszy i w ogóle. Mimo wszystko starałam się zadawać samej sobie pytania o ewentualną relację, w jaką może dziś wejść kino i literatura.

Nie idzie o rys historyczny czy o kwestie tak prozaiczne jak zawodowa specjalizacja, nie idzie nawet o faktyczne mechanizmy rządzące decyzjami o filmowaniu niektórych fabuł. Rodzą się pytania ogólniejsze. Pierwsze z nich: czy naprawdę pisarze chcą/muszą/powinni aspirować do filmu? Drugie: jak wygląda ten film w oczach kogoś, kto pisze i nie aspiruje?

Na pierwsze z tych pytań mogę odpowiedzieć za siebie. Marta Cuber, autorka bardzo interesującego referatu na temat widmowej historii kina, przedstawiającego niewykorzystane możliwości adaptacji, wymieniła i moje powieści. Bardzo to było przyjemne, ale sądzę, że nawet odwołanie do Altmanowskiej poetyki filmu nie wystarczyłoby, żeby przenieść na ekran coś, co u podstaw jest, nazwę to tak, niekonkludywne. Oczywiście, gdyby znalazł się czytelnik idealny, będący zarazem scenarzystą i reżyserem, dałby radę. Rzecz w tym, że mnie to po prostu nie interesuje z powodów, które nazwę systemowymi: nie uważam kina za medium "docelowe" i nie daję się zwieść magii pełnej widowni. Sama uwielbiam film nie za to, że jest lepszy od powieści, w dwójnasób nie za to, iż daje więcej władzy nad łatwiejszym do opanowania odbiorcą. Tak, żyjemy jeszcze w końcówce epoki filmowej, lecz wcale nie w epoce postgutenbergowskiej. Jedni czytają, inni wolą obrazy na ekranie. Są tacy, którzy potrzebują obu tych sztuk i pewnej dozy rozrywki.

Pójdę dalej i stwierdzę, że raczej filmowcy powinni przyjść do Canossy tekstu. Nie po to, by znaleźć kolejne historie, co przecież robią, na tym festiwalu obejrzeliśmy "Wenecję" wg opowiadania Włodzimierza Odojewskiego w reżyserii Jana Jakuba Kolskiego, więc wymiana fabuł trwa. Podczas festiwalu dużo podsłuchiwałam i starałam się rozmawiać z adeptami sztuki scenariusza. Większość ich uwag dotyczyła technicznej strony dobrego scenariusza, na przykład tego, czy ciągi przyczynowo-skutkowe są zachowane, czy autorzy respektują zasady prawdopodobieństwa, oczywiście wewnątrz wykreowanych przez siebie światów. Kwestie na pewno ważne, ale absolutnie wstępne. Obrazy pokazane w Gdyni, nawet te autorstwa doświadczonych reżyserów, świadczą o tym, że nie idą oni o wiele dalej - kino nie wychodzi od rewolucyjnego przesłania i nie dochodzi do przemodelowania świata. Oczywiście, wyraża wiele tez, w tym politycznych, historycznych; bywa krytyczne, demoluje jakieś elementy świata, jednak ostrożniutko, w kilku koleinach wyznaczonych przez mistrzów, szkoły. Czasem, zwłaszcza młodzi twórcy, sięgają obok - chętnie do teatru - ale i tak ślizgają się po powierzchni.

Filmowcy powinni więcej czytać, bo puls zmiany bije w świecie literatury, stawiającej śmiałe pytania, nie przede wszystkim formalne. Ostrożność, zachowawczość filmów pozostających w nurcie historycznym - tu i "Różyczka", i "Joanna", i "Wenecja" - ujawnia fakt, iż twórcy kina nie przerobili tej biblioteki narracji wojennych, holokaustowych, autobiograficznych, nowohistorycznej, która przyrasta od kilkudziesięciu lat, a w Polsce od dwudziestu stoi w centrum uwagi literaturoznawczej i literackiej. Nic tu nie ma do rzeczy to, że scenariusz rządzi się innymi prawami niż autobiografia posttraumatyczna w trzecim pokoleniu. Bez lektury nie ma nic poza banałami, kino oferuje nam banały. My, pisarze, mamy już inny zestaw pytań do historii - w kinie sensacją jest wprowadzenie wątku roku 1968 czy ujawnienie, że kobieta mogła być ofiarą podczas wojny. W powieściach perspektywa nostalgiczna bywa kwestionowana - w kinie święci triumfy.

Mogłabym nie wołać kina do biblioteki, bo w końcu niech każdy sobie snuje swoje historie, rzecz w tym, że faktycznie więcej ludzi ogląda filmy, niż czyta książki. Dajmy tym ludziom szanse mierzenia się z kulturą autorefleksyjną, niejednoznaczną, nietendencyjną. Do tego filmowcom potrzeba literatury. Czy na jej podstawie zrobią filmy? Niekoniecznie, może napiszą mniej sztampowe scenariusze.

Pisarce festiwal, czyli dawka dwudziestu jeden możliwych seansów, daje okazję konfrontacji z narracjami pisanymi w większości przypadków bez udziału pisarzy, przez fachowców od tekstu dla kina. W wielu miejscach narracje te blado odbijają ścieżki prozy ostatnich lat. Debiutanci podążają z nurtem krytycznym, opowiadają o blokowiskach, wykluczonych, kapitalizmie, rozczarowaniach egzystencjalnych swojego pokolenia. Przechodząc z seansu na seans można doznać uczucia oglądania tego samego - pociętego na kilka - filmu. Podobne kadry, dialogi, postaci (w dodatku ci sami aktorzy). Zawsze problem bohatera z ojcem, zawsze beznadziejna matka, zawsze szklane domy, zawsze kobiety-laski jako tło dla cierpiących na spleen mężczyzn. Niektóre filmy stanowią wyłom: wykluczeni stawiają się światu w  konwencji komediowej, gangsterzy i policjanci mają twarze inne niż u Pasikowskiego, dziewczyna bierze sprawy w swoje ręce i nie jest idiotką, miłość nie oznacza męczącej widza sceny erotycznej. Ciekawie jest nie tam, gdzie wszystkie klocki opowieści szczelnie zachodzą na siebie ("dobry scenariusz"), lecz tam, gdzie coś nas zaskakuje, następuje zmącenie, realizatorzy mają odwagę potraktować widza jak dorosłego, nie infantylizują dzieła w imię dyktatu masowej widowni. Idą więc po śladach literatury, mającej za sobą okres fascynacji kulturą popularną i pierwszych, żarliwych, lecz nieprzekonujących rozliczeń z rzeczywistością.

Tak więc nie widzę konieczności zabiegania o łaski filmowców, zapraszam ich do czytania, tak jak sama chodzę do kina.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 5 (26/2010)