Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy był mały, zapisano go na lekcje fortepianu. Nudziły go tak, że nauczycielka sama wymówiła posadę. Grą na instrumencie zainteresował się dopiero, gdy dorwał się do ojcowskich skrzypiec. Dobrze mu szło, ale jego ambicje sięgały znacznie dalej. Chciał studiować sztuki piękne albo filologię klasyczną – wylądował w krakowskiej PWSM. W 1959 r. wziął udział w konkursie ZKP, opatrzywszy swoje utwory anonimowymi godłami. Zgarnął trzy pierwsze nagrody – skonsternowane jury zmieniło regulamin, żeby uniknąć podobnej sytuacji w przyszłości.
Krytycy w mig ogłosili Krzysztofa Pendereckiego apostołem sonoryzmu, mistrzem niecodziennych faktur, które zastąpią ograne do nudności harmonie i melodie. Kompozytor zaczął odnosić bezprecedensowe sukcesy i już po prawykonaniu „Pasji Łukaszowej” w Münster w 1966 r. opierać się próbom szufladkowania jego twórczości. Posypały się zarzuty o zdradę awangardy na rzecz miałkiej „nowej duchowości”, a nawet uprawianie muzycznego szantażu pod postacią „sacro polo”.
Niejednemu był solą w oku: krytykom, młodzieży kompozytorskiej, zwykłym zawistnikom. A chciał tylko więcej, głębiej i dokładniej. Nie zdradził awangardy: uznał, że prowadzi donikąd. Cyzelował swoje przedsięwzięcia latami. Tryptyk „De natura sonoris” powstawał niemal pół wieku: poszczególne człony różnią się jak ziemia, powietrze i ogień. „Polskie Requiem” rozrastało się od skromnej „Lacrimosy” aż po 17-częściową mszę. Oskarżany o eklektyzm, odpowiadał, że stracił wiarę w zasadność eksperymentów. Kiedy mu zarzucano, że nie idzie z duchem czasu, ripostował, że muzyka nie jest dla każdego.
A przecież była. Fascynowała reżyserów, inspirowała rockmanów. On też fascynował: mężczyzn, którzy dzielili jego pasję do samochodów; artystów, którzy podziwiali jego partytury graficzne; ekologów, którzy obserwowali, jak rozrasta się park w Lusławicach, komponowany niczym zielona symfonia. Krytykami się nie przejmował, ale ich nie lubił: marzył, by zamknąć ich w ogrodowym labiryncie i zmusić, by sami znaleźli wyjście z tego gęstego, tętniącego życiem utworu.
W końcu sam się z niego wymknął, umarł 29 marca. Zabrakło Orfeusza, za którego muzyką szli ludzie i drzewa. Którego „Pasja”, „Diabły z Loudun”, „Tren ofiarom Hiroszimy” – poruszyłyby nawet skałę.
Polecamy: rozmowy z kompozytorem, kalendarium życia i twórczości, omówienia dzieł w specjalnym serwisie "Tygodnika Powszechnego"