Efekt motyla

Spór o uchodźców poróżnił kolejne kraje, Chorwację i Serbię. Choć oni sami – przewożeni od granicy do granicy – już ich nie odróżniają.

27.09.2015

Czyta się kilka minut

Turecka blokada policyjna, Stambuł, 21 września 2015 r. / Fot. Ozan Kose / AFP / EAST NEWS
Turecka blokada policyjna, Stambuł, 21 września 2015 r. / Fot. Ozan Kose / AFP / EAST NEWS

Stara siatka ogrodzeniowa ciągnie się wzdłuż drogi przez kilometr. O tym, że oddziela od siebie państwa, przypominają tylko: pojedyncza, na wpół zardzewiała wiązka drutu kolczastego, węgierski znak ostrzegawczy i opuszczona wieża strażnicza po chorwackiej stronie.

Kilka dni temu premier Viktor Orbán deklarował, że „Węgry nie chcą u siebie żadnych muzułmanów”, oraz namawiał do ochrony „chrześcijańskiej Europy”. Miejscowa telewizja wciąż ilustruje polityczne debaty zdjęciami z zamieszek, do których 16 września doszło we wsi Röszke na granicy serbskiej. Jedna z prywatnych szkół w Budapeszcie próbuje zidentyfikować uczniów, którzy podczas charytatywnej akcji pieczenia chleba dla uchodźców zbiorowo napluli do zaczynu.

Ale tutaj, na polach pod Mohaczem – gdzie w 1526 r. rozegrała się bitwa, w której osmańska armia Sulejmana Wspaniałego otworzyła sobie drogę do podboju Panonii – jest spokojnie i cicho. Na pobliskim przejściu dwoje pograniczników, Chorwatka i Węgier, sprawdzają paszporty nielicznym kierowcom.

– Uchodźcy? Mogą już być na innej granicy – mówią.

W pustym obozie
Juliję Vurm z oddziału Chorwackiego Czerwonego Krzyża we wsi Beli Manastir po drugiej stronie granicy zastaję siedzącą przy długim stole pod wiszącą na ścianie kartką z angielskim napisem „restoring family links”. W każdym obozie dla uchodźców to jedno z ważniejszych miejsc – zagubione podczas podróży dzieci mogą tu odnaleźć rodziców.

– O tym, że dotrze do nas wielu uchodźców, dali nam znać kilkanaście godzin wcześniej – mówi Julija. – Wojsko udostępniło koszary i kilka namiotów, kolejne postawił Czerwony Krzyż i UNHCR. Ciężarówki przywiozły toi toie. Policja obstawiła wejście. Tak powstał obóz w Beli Manastir.

Do miejsca przygotowanego dla 1200 osób w ciągu kilku dni dotarło 11 tysięcy. Były dni, kiedy Julija i jej koleżanka Jadranka nie odchodziły od stołu nawet na moment. W poszukiwaniu zagubionych krewnych i znajomych dzwoniły do organizacji pozarządowych, na chorwackie, serbskie i węgierskie dworce autobusowe, gdzie inni wolontariusze, przy podobnych stołach, pomagali im łączyć rozdzielone rodziny.

Gdyby nie tragiczny kontekst – wojna w Syrii, zbrodnie tzw. Państwa Islamskiego, udręka podróży uciekinierów – można by powiedzieć, że ze swoimi zdolnościami organizacyjnymi Julija Vurm czekała na taki moment od dawna.

– Miałam do dyspozycji ponad 200 wolontariuszy, mieszkańców naszej wsi, ale i takich, którzy przyjechali z Budapesztu. Podzieliłam ich na zespoły zadaniowe po kilkanaście, kilkadziesiąt osób – mówi kobieta i wyciąga pliki papieru, na których czerwonym pisakiem zapisała: „Logistyka”, „Pomoc medyczna”, „Matki z dziećmi”, „Sanitariaty”, „Sprawy noclegowe”.

Te ostatnie wciąż ją martwią: – Uchodźcy spali gdzie popadnie, nawet na zewnątrz. Teraz, gdy przyjdą deszcze, sytuacja może być znacznie gorsza. Oczywiście, jeśli wrócą.

W tej chwili bowiem w Beli Manastir już nie ma ani jednego.

Faza „sterylna”
Gdzie są? Kilka dni temu zaczęto ich odwozić nad granicę węgierską. Rząd premiera Viktora Orbána – który w połowie września postawił ostatnie zasieki na granicy z Serbią (dotąd to tamtędy uciekinierzy przedostawali się na Zachód) oraz zapowiedział budowę podobnych umocnień na granicy z Chorwacją i Rumunią – na kilka dni poluzował uchodźczy reżym. Węgierskie autobusy wznowiły transport ludzi do granicy z Austrią – pod koniec minionego tygodnia docierało tam nawet 4,5 tys. uchodźców dziennie.

W ten sposób kryzys z udziałem uchodźców wszedł na równinach północno-wschodniej Chorwacji w fazę „sterylną”, niewidoczną. Przez pustawe drogi wiodące przez pola słoneczników i kukurydzy raz na parę godzin przejeżdża konwój kilkunastu autobusów. Dwa obozy dla uchodźców na granicy chorwacko-serbskiej – w Tovarniku i Opatowcu – są wprawdzie pełne ludzi, ale najtrudniejsze warunki panują na samej granicy serbsko-chorwackiej. W minionym tygodniu padał tu ulewny deszcz; na przejściu w miejscowości Bapska setki ludzi spędzało burzową noc pod gołym niebem.

O uciekinierów spierają się wciąż środ- kowoeuropejskie rządy. Wprawdzie w miniony piątek premier Orbán odwiedził sąsiednią Austrię, ale po spotkaniu z kanclerzem Wernerem Faymannem nie zorganizowano nawet konferencji prasowej – to efekt wcześniejszych wypowiedzi szefa austriackiego rządu, który porównywał traktowanie uchodźców i migrantów przez Węgry do działań nazistowskich Niemiec. Viktor Orbán zapowiedział w Wiedniu, że to, co zdarzy się w najbliższych dniach, zdecyduje o przyszłości całego kryzysu uchodźczego.

Wojna o uchodźców
Do dyplomatycznych spięć – największych od czasu wojen w byłej Jugosławii – doszło również pomiędzy Chorwacją i Serbią. Oba kraje potępiały dotąd solidarnie postawę Węgier, stawiających na ich granicach zasieki z drutu kolczastego. Jednak w minionym tygodniu Zagrzeb – oburzony, że Serbowie celowo podwożą uchodźców w pobliże granicy ich kraju – zdecydował się zamknąć część przejść granicznych na wschodzie, a następnie – w odpowiedzi na wprowadzone przez Belgrad embargo handlowe – zakazać wjazdu na swoje terytorium samochodom z serbską rejestracją.
Wtedy Serbowie – w nocie protestacyjnej – porównali blokadę granicy do działań Niezależnego Państwa Chorwackiego (NHD), marionetkowego, faszystowskiego państwa z czasów II wojny światowej. Chorwacki ambasador w Belgradzie odmówił przyjęcia noty – a serbskie tabloidy określiły premiera Chorwacji mianem „idioty”.

„Pierwszy rozpad Jugosławii rozpoczął się od wojen handlowych, które potem zastąpił ryk armat” – złowieszczo ogłosił jeden z chorwackich publicystów. I choć w miniony piątek Zagrzeb cofnął część ograniczeń w ruchu, napięcie pozostało.

Kim są przemytnicy?
Być może jednak powodów kryzysu na granicy chorwacko-serbskiej należy szukać tysiąc kilometrów stąd. Przysłowiowym motylem, który – niczym w naukowej anegdocie – machając skrzydłami może zmienić bieg rzeczy w odległej części świata – może być w tym przypadku turecki prezydent Recep Erdoğan.

Podczas gdy liczba migrantów przypływających do Włoch pozostaje na stałym poziomie, w pierwszej połowie września do Grecji dotarło prawie 73 tys. – więcej niż w całym poprzednim miesiącu. Dlaczego tak się dzieje?

W Turcji przebywa dziś 1,94 mln zarejestrowanych uchodźców, dwukrotnie więcej niż przed rokiem (w samym Stambule mieszka obecnie więcej syryjskich uchodźców niż w całej Europie). Ankara jako pierwsza przyjęła uciekinierów z Syrii. Zdaniem niektórych obserwatorów obraz tragedii humanitarnej miał przekonać Zachód do zdecydowanego działania przeciw Baszarowi al-Assadowi, kiedyś sojusznikowi, dziś przeciwnikowi Erdoğana. Kiedy jednak turecki rząd spostrzegł, że Zachód nie działa w tej kwestii z wystarczającą determinacją, zaczął wspierać w Syrii siły antyrządowe; w tym również te, które jakiś czas później utworzyły tzw. Państwo Islamskie.

Źródła wywiadowcze w Izraelu twierdzą, że te same siły, które wcześniej wspierały esktremistów islamskich w walce z reżimem Al-Assada, teraz współpracują z przemytnikami ludzi – a Turcja, która wcześniej skutecznie blokowała morskie trasy uciekinierów, dziś „reguluje” ruch uchodźców w kierunku Europy.

Czy tak jest rzeczywiście? W kwestii uchodźców i migrantów Turcja ma na pewno silną pozycję przetargową – za dalszą opiekę nad nimi na swoim terytorium chciałaby m.in. zniesienia wiz do Unii dla swoich obywateli. Ironia losu sprawia, że w myśl uzgodnionej dwa lata temu „mapy drogowej” miałoby to nastąpić w zamian za podpisanie przez Ankarę porozumienia o readmisji, czyli odsyłaniu imigrantów, którym odmówiono wjazdu na terytorium Unii.

Niektórzy dziennikarze, obserwujący sytuację na tureckim brzegu Morza Egejskiego, donoszą o zaangażowaniu lokalnych władz w pomoc uchodźcom. Kilka dni temu Francja zawiesiła w obowiązkach swoją konsul honorową w Bodrum – sfilmowano ją, jak sprzedawała pontony syryjskim uchodźcom. A jednocześnie potrafiła komentować do ukrytej kamery: „W przemyt uchodźców zaangażowani są wszyscy: kapitanat portu, władze miasta i dystryktu”...

Ślady wojny
Tymczasem w Beli Manastir, w opustoszałym ośrodku dla uchodźców, Julija Vurm chwali się ściągą dla uchodźców, którą przygotowała z wolontariuszami. Na skserowanych kartkach A4 wydrukowali – w pięciu językach – pytanie: „Czego ci teraz trzeba?”. Pod nim, dla ułatwienia, rysunkowe odpowiedzi: lekarza, jedzenia, wody, parasola, kurtki...

– Zadziałało! Nawet nieśmiałe zwykle dzieci podchodziły do nas i wskazywały odpowiednie obrazki – opowiada Julia.

Jednak na następnych stronach, wśród użytecznych zwrotów, umieszczono inne: „Czy ten kraj jest bezpieczny?”. „Proszę nie schodzić z pobocza/nasypu kolejowych”. „Czy w okolicy są pola minowe?”.
W północno-wschodniej Chorwacji na obecny kryzys z udziałem uchodźców i migrantów nakładają się bowiem wspomnienia wojny domowej, która toczyła się tu na początku lat 90. XX w. Wtedy, w odpowiedzi na deklarację niepodległości, mieszkający tu Serbowie ogłosili powstanie własnego quasi-państwa; w sukurs im ruszyli ochotnicy z Belgradu. Miasteczko Vukovar, w 1991 r. niemal doszczętnie zniszczone ogniem serbskiej artylerii, jest dziś miejscem przesiadkowym dla uchodźców.
Czy wspomnienia tamtej wojny wpływają na nastawienie Chorwatów? Viktor Koska z Centrum Studiów nad Etnicznością, Obywatelstwem i Migracją (CEDIM) w Zagrzebiu przypominał w dzienniku „Večernij List”, że we wrześniu 1992 r. w Chorwacji przebywało ok. 650 tys. uciekinierów. Stosunek do nich był różny. – Inaczej traktowano chorwackich uciekinierów z Vukovaru, inaczej Muzułmanów z Bośni i Hercegowiny, którzy przejeżdżali przez kraj tranzytem. Jednak w czasie, kiedy w sąsiedniej Bośni trwały m.in. walki chorwacko-muzułmańskie, w Chorwacji – gdzie przebywało wtedy co najmniej 50 tys. Muzułmanów – nie doszło do poważniejszego incydentu. Spokojnie, jak na razie, jest także teraz.
Mimo to następna strona przewodnika dla uchodźców zawiera zdjęcie tablicy ostrzegawczej – z przekreśloną czerwoną trupią czaszką. Julija Vurm mówi, że martwi ją sytuacja na granicy. – Boję się, że gdyby coś się tam stało, i ludzie wydostali się na otwartą przestrzeń, mogłoby dojść do tragedii.
Pas pól minowych prowadzi w okolicy od granicy z Serbią do okolic Beli Manastir, wzdłuż trasy uchodźców. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2015