Dziennik teologiczny A.D. 2045

Po kolapsie „pobożności uzdrowieniowej” i odkąd górale pogonili księży ciupagami, jedyne żywe chrześcijańskie wspólnoty istnieją wśród wielkomiejskiej inteligencji. | Czy trzeba być chrześcijaninem, by pozostawać w bezpośredniej i zbawczej relacji z Rzeczywistością Ostateczną, którą my nazywamy Bogiem?

14.05.2020

Czyta się kilka minut

 / / DOMENA PUBLICZNA
/ / DOMENA PUBLICZNA

12 marca

Czytam apoftegmaty Ojców Pustyni. Fascynujące, jak w tych zapiskach sprzed prawie dwóch tysięcy lat, relacjonujących życie i dialogi koptyjskich chłopów, to, co specyficzne, kulturowo uwarunkowane, miesza się z tym, co uniwersalne, ogólnoludzkie, a nawet boskie. Kolaż ascetycznych praktyk, nauk o Bogu, demonologii, ­psychologicznych obserwacji.

Kusi by uznać, że konkretne praktyki czy demonologia to rzecz specyficznej epoki. Przenikliwość psychologiczna – skarb uniwersalny. Ale – chyba jednak nie. Przy głębszym zastanowieniu okazuje się, że nie sposób uniwersalnego wydestylować z kulturowo uwarunkowanego i wskazać precyzyjnie między nimi granicy.

23 marca

Spotkałem K. Zajmuje się najnowszą historią Kościoła. Właściwie: chrześcijańskiej duchowości. Przypomniał mi, że na początku XXI wieku, gdzieś przez dwie dekady, najbardziej popularną formą pobożności były rozmaite nabożeństwa i msze z modlitwą o uzdrowienie. Gromadziły setki ludzi. Czasami nawet tysiące.

I cały ten ruch nagle upadł, gdy odkryto neurologiczny mechanizm odpowiedzialny za tzw. cudowne uzdrowienia – te realne, które się zdarzały i które wzmacniały wiarę uczestników zgromadzeń oraz przyciągały do owego charyzmatycznego ruchu. Ostatecznie skonał – gdy na podstawie tamtego odkrycia zaczęto z sukcesem pobudzać obszary mózgu regulujące działanie komórek macierzystych, uzyskując uzdrowicielskie efekty: znacznie bardziej regularnie niż podczas nabożeństw.

W ogóle postępy medycyny i rozwój opieki zdrowotnej uczyniły modlitwy o uzdrowienie właściwie zbędnymi (przynajmniej w naszej części świata). Niektórzy nad tym boleją, bo cudowność, dotąd związana z wiarą, całkiem się znaturalizowała. A ja myślę, że to dobrze. Religia, wiara – mogą stać się bardziej tym, czym są, a nie działalnością zastępczą, wyręczającą służbę zdrowia.

5 kwietnia

Najbardziej chrześcijańskim krajem Europy jest (znowu) Irlandia. Kościół katolicki prawie tam zniknął. Gdy jakieś 15 lat temu chrześcijaństwo irlandzkie zaczęło się odradzać, zaskoczyło to większość socjologów religii. Ale teraz widać, że nie powinno. Irlandczycy porzucili religię polityczną, odkryli swoją celtycką tradycję: holistyczną, ekologiczną, pozytywnie nastawioną do człowieka. Poetycką. Piękną. I teraz w rozmaitych chrześcijańskich wspólnotach zaangażowanych jest 10 proc. społeczeństwa.

U nas chyba dzieje się coś podobnego. Po kolapsie „pobożności uzdrowieniowej” – i odkąd górale stracili zaufanie do księży i pogonili ich ciupagami – jedyne żywe chrześcijańskie wspólnoty istnieją wśród wielkomiejskiej inteligencji i mają podobny charakter, co tamte w Irlandii.

Czas z chichotem zatoczył koło – jest jak w pierwszych wiekach, gdy (mniejszościowe) chrześcijaństwo rozwijało się głównie w miastach.

26 kwietnia

Takie uprawianie teologii, jak na dzisiejszej konferencji, to jest to. Nie tyle wykłady, co dyskusje. A tematy naprawdę ważne. Chyba najważniejszy dzisiaj to kwestia człowieczeństwa. Dawniej było wiadomo, kto jest, a kto nie jest człowiekiem. Dzisiaj, po wszystkich eksperymentach genetycznych, gdy żyją wśród nas rozmaite hybrydy – musimy na nowo wszystko przemyśleć. Można tworzyć zawiłe konstrukcje (jak profesor J.) – wiele słów, a nie wiadomo, co myśli. A proboszcz z G. przeciął te zawiłości jednym pytaniem: „Mam ich chrzcić czy nie?”.

28 kwietnia

Im dłużej nad tym myślę, tym wyraźniej widzę, że to nie tylko kwestia praktyki chrzcielnej. Jeśli nie wiemy, kto jest, a kto nie jest człowiekiem, musimy przemyśleć na nowo całą chrystologię. Rozpowszechnione jest rozumienie chrześcijaństwa jako tradycji religijnej, której tożsamość najlepiej wyraża pierwszy wers prologu Ewangelii Jana: „Logos sarks egeneto” –
„Słowo/rozum/sens stał się ciałem”.

Jeszcze jakiś czas temu głównym problemem było zrozumienie pierwszego słowa tego zdania. A teraz: czy my wiemy, czym jest ciało (ludzkie)? To nie tylko sprawa eksperymentów genetycznych. Także rozwoju inżynierii biomedycznej. Rozmaite transhumanistyczne wizje zostały zrealizowane. Bioniczne organy i kończyny. Implanty w mózgu – dzięki którym świadomość powiązana jest (istnieje w?) z całą Siecią. Jak teraz stwierdzić, co jest, a co nie jest ciałem danej osoby? Ba! Nie wiadomo – przynajmniej ja nie widzę nawet na horyzoncie żadnej dobrej teorii – gdzie są granice indywidualnej (osobowej?) świadomości.

Buddyści mają łatwiej. Od początku twierdzili, że przypisywanie indywidualnemu „ja” substancjalnej tożsamości, z obiektywnie istniejącymi granicami pomiędzy „ja” i ­„­nie-ja”, jest podstawowym złudzeniem, odpowiedzialnym za przeżywane cierpienie. Może my, chrześcijanie, ulegaliśmy temu złudzeniu, broniliśmy go dwa tysiące lat całą naszą teologiczną armią, i teraz cierpimy z tego powodu?

4 maja

Wracam nieustannie do problemu osobowej tożsamości – jako najważniejszego teologicznego problemu, przed którym dziś stajemy. I jestem coraz bardziej przekonany, że nie rozwiążemy go, jeśli na poważnie nie zaczniemy się uczyć od myślicieli buddyjskich. Wiem, teologowie w Azji robią to już od drugiej połowy XX wieku. Ale jakoś ich myśl nie może się wciąż przebić do kościelnego mainstreamu.

Klimatyczne problemy – coraz bardziej gardłowe – skierowały uwagę (przynajmniej od czasu pontyfikatu Franciszka I) raczej na teologię latynoamerykańską. Ekologia integralna, teologia Matki Ziemi. Wszystko to bardzo ważne, ale przeoczyliśmy Azję. Indie, Tybet (rozumiany kulturowo, nie geograficznie – Chińczycy go niestety całkiem zniszczyli). Albo Japonia – warto przypomnieć XX-wieczną szkołę z Kyoto: jej przedstawiciele próbowali prowadzić dialog z filozofią europejską – łatwiej nam będzie zrozumieć najpierw ich. Buddę, Nagardżunę, Dōgena – dopiero potem.

22 czerwca

Zacząłem intensywnie czytać współczesnych azjatyckich teologów. Ciekawe, że oni prawie wcale nie są zadowoleni z Soboru Watykańskiego III. Jego rezultaty dotyczyły jednak głównie kształtu instytucji (i przez to wspólnoty) kościelnej: powszechne przyjęcie praktyki udzielania święceń prezbiteratu i biskupstwa żonatym; otwarcie dyskusji nad udzielaniem tych święceń (a nie tylko diakonatu) kobietom; stałe wprowadzenie synodów z równym głosem osób ze święceniami i bez święceń.

Z perspektywy Azji najważniejsza była Konstytucja dogmatyczna o świętości stworzenia. Ale w mediach przesłoniły ją dyskusje na temat hierarchii (ludzi zawsze interesowała władza). I przez to, że w swoim ostatecznym kształcie była wynikiem kompromisu – brak w niej ­jednoznacznej negatywnej moralnej oceny naszej mięsożerności (mimo pomysłów, by na podstawie Księgi Rodzaju uznać ją za przejaw grzechu pierworodnego) – nie spowodowała radykalnej zmiany praktyki społecznej. Ci, którzy jedzą mięso zabitych zwierząt, dalej mogą uznawać to za zgodne z moralnością chrześcijańską. Tyle że już nikomu (kto przyjął postanowienia Vaticanum III) nie przyjdzie do głowy potępiać wegetarian albo wegan.

25 czerwca

Teologowie Azji widzą potrzebę II Soboru Jerozolimskiego. Na pierwszym dokonano kolosalnego przełomu – chrześcijaństwo przekroczyło granicę religii Izraela (bo przecież w gruncie rzeczy to oznaczały postanowienia tamtego zgromadzenia: że poganie nie muszą stawać się Żydami, by wejść do Kościoła). I takiego nowego przełomu potrzeba dokonać na drugim. Trzeba uznać – powszechnie i oficjalnie – że ludzie nie muszą stawać się chrześcijanami, by wejść do Królestwa Boga. Albo inaczej (bardziej uniwersalnie): nie trzeba być chrześcijaninem, by pozostawać w bezpośredniej i zbawczej relacji z Rzeczywistością Ostateczną (którą my nazywamy Bogiem).

Właściwie – ta treść była zawarta w niespotykanej, bezprecedensowej wspólnej deklaracji, którą Franciszek I z Wielkim Imamem Al-Azhar ogłosili w 2019 r. Ale potem różne kwestie wewnątrzkościelne – molestowanie nieletnich przez księży i ukrywanie tego przez ich przełożonych, kwestia święcenia viri probati (podjęta pierwszy raz oficjalnie na Synodzie Amazonii) itd. – przesłoniły w powszechnej świadomości tamtą deklarację. Tym bardziej że nie miała wielkiego formalnego znaczenia (nie była oficjalnym dokumentem papieskim – tak jej przeciwnicy twierdzili, a mało kto jej znaczenia bronił).

2 lipca

Wyzwanie ery globalnej może być dla chrześcijaństwa błogosławieństwem – popchnąć nas do ostatecznej transformacji z religii plemiennej w religię naprawdę uniwersalistyczną i uniwersalną. Religia plemienna wierzy w „swojego” Boga (boga?). Takiego, który objawił się tylko albo przede wszystkim nam, nas wybrał, nami się opiekuje, dla nas stał się obecny. Inni, by wejść z Nim (nim?) w bezpośrednią relację, muszą stać się nami (zostać przyjętymi do naszego plemienia).

Religia uniwersalistyczna dochodzi do świadomości, że Ostateczna Rzeczywistość (Bóg, nie bóg) jest absolutnie wszechobecna – nie ogranicza swojej obecności (dostępności, ujawnienia) do jakiegoś szczególnego, kulturowo uwarunkowanego skrawka świata, jednej, wybranej grupy ludzi. Plemienne chrześcijaństwo umiera. I musi umrzeć.

30 sierpnia

W zmierzeniu się z problemem granic człowieczeństwa i coraz bardziej rozmywającą się kwestią cielesności pomóc może też zwrócenie się do tej części naszej tradycji, którą nazwaliśmy gnostyczną i odrzuciliśmy w pierwszych wiekach. Znaliśmy ją przez wieki tylko ze stronniczego opisu zwycięzców (którzy uznali się za wyrazicieli ortodoksji). Ale odkrycia oryginalnych tekstów tamtych potępionych chrześcijan – najpierw w XX wieku w Nag Hammadi, i te niedawne sprzed piętnastu lat w Şanlıurfie (dawnej Edessie), i sprzed dziesięciu lat w Aleksandrii – pokazały, po pierwsze, prawdziwą myśl tzw. gnostyków. A po drugie – że niektóre z tych nurtów, na przykład ten, który opierał się na Ewangelii Tomasza, były bardzo wczesne: wspólnoty „Tomaszowe” istniały od połowy I wieku, tj. właściwie od początku chrześcijaństwa.

Nurty te były bardzo zróżnicowane. Ale znajdują się wśród nich prawdziwe perełki (na przykład chrześcijanie „Tomaszowi”). W jak bardzo nowoczesny – z dzisiejszego punktu widzenia – sposób ludzie ci rozumieli praktyki i idee religijne! Nie mieli problemu z mityczno-metaforyczną lekturą tekstów takich jak pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju. Wiedzieli, że religia nie powinna służyć zaspokajaniu całkiem sekularnych potrzeb (nie przyszłoby im do głowy modlić się o zdrowie, powodzenie w interesach i zdanie egzaminu) – ale jest ścieżką duchowego rozwoju.

A zatem, być może, by przetrwać, a przynajmniej rozwiązać w intelektualnie uczciwy sposób nasze problemy, musimy przypomnieć sobie i ponownie zintegrować tę część tradycji, którą – jako pierwszą z „herezji” – wyparliśmy dawno temu? ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof i teolog, publicysta, redaktor działu „Wiara”. Doktor habilitowany, kierownik Katedry Filozofii Współczesnej w Uniwersytecie Ignatianum w Krakowie. Nauczyciel mindfulness, trener umiejętności DBT. Prowadzi też indywidualne sesje dialogu filozoficznego.

Artykuł pochodzi z numeru Historia 1/2020