Dzień, w którym pękła Polska

Wszystko, co się wydarzyło w polskim życiu publicznym w ciągu minionego roku - gwałtowne konflikty, bolesne podejrzenia i niespodziewane wybory polityczne - ma swoje korzenie w wydarzeniach 10 kwietnia 2010 r. Tych, do których doszło już po upadku samolotu Tu-154 M.

05.04.2011

Czyta się kilka minut

Nie wydaje się, aby polskie instytucje państwowe były przygotowane na taki scenariusz. Przewidywano śmierć prezydenta w wyniku ciężkiej choroby, może też zamachu terrorystycznego. Ale katastrofa samolotu na terytorium innego państwa, szczególnie w Rosji, w drodze do Katynia, z wielką delegacją polskich osobistości? Gdyby przed 10 kwietnia 2010 r. ktoś napisał o tym polityczny thriller, zostałby pewnie uznany za grafomana.

W niepodległej Polsce zdarzyły się dwie nagłe zmiany na fotelu głowy państwa - najpierw w grudniu 1922 r., po zamachu na prezydenta Gabriela Narutowicza, dokonano wyboru następcy na mocy świeżutkiej, niesprawdzonej jeszcze konstytucji marcowej. Drugą zmianą, podjętą w sytuacji skrajnej, ale również przeprowadzoną na mocy konstytucji (tym razem kwietniowej), było przekazanie przez Ignacego Mościckiego władzy prezydenckiej następcom po ataku Niemiec i ZSRR na Polskę w 1939 r.

Jarosław Kaczyński i Radosław Sikorski nie przepadają za sobą i od lat ze sobą nie rozmawiają. Mimo to, z racji swojej funkcji, właśnie szef dyplomacji musi poinformować brata prezydenta o tragedii.

Minister spraw zagranicznych dzwonił do prezesa PiS dwukrotnie. W pierwszej rozmowie Kaczyński miał odpowiedzieć Sikorskiemu, że tragedia smoleńska to wynik "zbrodniczej polityki PO" (chodziło o wstrzymanie zakupów samolotów rządowych), druga skoncentrowała się na przyczynie katastrofy. Sikorski miał powiedzieć, że tupolew rozbił się z powodu błędu pilota. Prezes PiS od razu kwestionował tę przyczynę, a kilka miesięcy po katastrofie mówił, że telefon szefa MSZ był próbą zatuszowania zarzutów, jakie mógł publicznie postawić rządowi właśnie w związku z brakiem decyzji o zakupie nowoczesnych samolotów.

Radosław Sikorski inaczej zapamiętał rozmowy z prezesem PiS. Twierdzi, że Kaczyński nie użył słowa "zbrodnicza" polityka, a on sam nie mówił o błędzie pilotów. Minister utrzymuje, że 10 kwietnia mógł powiedzieć najwyżej to, co wiedział od polskiego ambasadora Jerzego Bahra, obecnego na miejscu tragedii. A wiedział tylko tyle, że piloci nie powinni byli lądować we mgle.

Do szefa MSZ informacja dociera bardzo szybko. Dzwoni do niego dyrektor Departamentu Polityki Wschodniej Jarosław Bratkiewicz, który z kolei otrzymał wiadomość od naczelnika swojego departamentu, Dariusza Górczyńskiego, stojącego na płycie smoleńskiego lotniska.

Pięć minut przed dziewiątą, 14 minut po katastrofie, do ambasadora Bahra dzwoniło Centrum Operacyjne Rządu i połączyło go z ministrem. Ambasador nie pamięta już, w jakich słowach opisywał przełożonemu tragedię. Dopiero później dowiedział się, że niektórzy politycy byli przekonani, że on także zginął, gdyż oficjalnie był członkiem delegacji (owszem, ale jego zadaniem było oczekiwanie na gości w Smoleńsku - to jeden z naprawdę niewielu błędów mediów, które podały informację o śmierci Bahra, cytując nazwiska z listy członków delegacji).

Donald Tusk dowiaduje się o nieszczęściu od ministra Sikorskiego. Natychmiast decyduje o pilnym powrocie z Trójmiasta do Warszawy, konsultując się z marszałkiem Bronisławem Komorowskim, do którego także dzwonił minister spraw zagranicznych. Premier przyznaje, że płakał na wieść o śmierci prezydenta i 95 innych osób.

Dla Tuska i Komorowskiego zaczynał się jeden z najbardziej dramatycznych momentów w życiu: obaj stawali się najważniejszymi osobami w wystawionym na niezwykłą próbę państwie. Wszystkie praktyczne działania związane ze skutkami katastrofy, podjęte 10 kwietnia 2010 r. po godzinie 8.41, były odpowiedzialnością rządu i samego Donalda Tuska; dziś można stwierdzić, że w zasadzie od premiera nie zależała tylko jedna istotna decyzja: o pochówku prezydenckiej pary w katedrze wawelskiej.

Niełatwe zadanie czekało też Bronisława Komorowskiego - musiał szybko, ale jednocześnie taktownie objąć schedę po Lechu Kaczyńskim. Niedługo po katastrofie osoby z jego otoczenia skontaktowały się więc z pracownikami Kancelarii Prezydenta. Dziś Andrzej Duda, pracujący wówczas dla Lecha Kaczyńskiego, mówi, że po otrzymaniu telefonu z biura marszałka Sejmu, z informacją o wszczęciu procedury przekazania władzy Komorowskiemu, miał wątpliwości, na jakiej podstawie ma się to dokonać. Otrzymał odpowiedź, że przewiduje to konstytucja po śmierci urzędującego prezydenta. Duda replikował, że nie ma oficjalnego komunikatu o zgonie Lecha Kaczyńskiego. Jacek Sasin, również związany z tragicznie zmarłym prezydentem, wspomina, że w jego opinii "marszałek Komorowski przebierał nogami, aby objąć władzę". Wspomnienie tamtego zderzenia emocji z procedurami miało być przyczyną wielu późniejszych napięć.

Tuż po 10.00 czasu polskiego Dmitrij Miedwiediew powołuje rosyjską komisję do spraw zbadania katastrofy - na jej czele staje Władimir Putin. Później dowiemy się, że faktycznie szef rządu Rosji zleca przeprowadzenie śledztwa Międzypaństwowemu Komitetowi Lotniczemu (MAK), a wnioski MAK zawarte w raporcie ze stycznia 2011 r. komisja rządowa Putina uznaje za własne.

MAK to organizacja do nadzoru ruchu lotniczego na obszarze byłego ZSRR (bez krajów bałtyckich), de facto kontrolowana przez Rosję. Już wtedy, przed południem 10 kwietnia, jej przedstawiciele rozpoczęli badanie przyczyn wypadku w oparciu o tzw. konwencję chicagowską: do polskiego akredytowanego przy MAK Edmunda Klicha zadzwonił wiceszef Komitetu Aleksiej Morozow i przekazał mu informację, w formie oświadczenia, że dochodzenie będzie prowadzone w oparciu o jej procedury - co stało się jednym z najgorętszych politycznie tematów następnych miesięcy. Klich, który wracał właśnie z weekendu w Dęblinie do Warszawy, uznał, że to może być dobre rozwiązanie.

Równocześnie w samej Rosji media i przedstawiciele władz przez cały czas podają informacje o błędnych decyzjach pilotów oraz o niezwykle niekorzystnych warunkach pogodowych, jakie w momencie katastrofy panowały na lotnisku. O roli wieży kontrolnej i innych kwestiach, które skomplikują obraz jednoznacznie obciążający stronę polską, nie ma oczywiście mowy. W świat idzie obraz lotników niemal zmuszonych do lądowania przez prezydenta Kaczyńskiego.

Wiadomość o katastrofie alarmuje polskie służby. Natychmiast do działania przystępuje Centrum Antyterrorystyczne i Rządowe Centrum Bezpieczeństwa. Bardzo szybko zorganizowano naradę ministrów, wiceministrów oraz wszelkiej maści ekspertów i doradców, m.in. z MSWiA, MSZ, MON, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencji Wywiadu, wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Zapadają decyzje o wysłaniu na miejsce katastrofy polskich agentów, mających zabezpieczyć notatki, telefony, laptopy i inne nośniki informacji, które posiadali tragicznie zmarli decydenci.

Polskie służby od początku są pewne, że na miejsce tragedii weszli także rosyjscy agenci. Dziś wiemy, że ABW kontaktowała się z rosyjską FSB: rozmawiano z jej oficerem łącznikowym w Warszawie, a rozmowa ta miała ułatwić pracę polskim przedstawicielom w Smoleńsku. ABW skierowała na lotnisko Siewiernyj oficera łącznikowego z Moskwy, przedstawiciela pionu śledczego oraz przedstawiciela Centrum Antyterrorystycznego.

Dziś wiemy także, że działalność ABW była dużym wsparciem dla prokuratury: agenci pomagali w oględzinach rzeczy osobistych, poszukiwaniach i zabezpieczeniu urządzeń oraz dokumentów, tłumaczeniach rozmów między Polakami i Rosjanami. Potem badali także filmy z miejsca katastrofy, które pojawiły się w internecie, oraz sprawę kradzieży kart kredytowych ofiar tragedii. Bez pomocy służb trudno byłoby przeprowadzić śledztwo polskie.

Tymczasem przed Pałacem Prezydenckim zaczynają gromadzić się ludzie, którzy w spontanicznym akcie żałoby palą znicze, modlą się. Podobne sceny rozgrywają się w całej Polsce, ale Krakowskie Przedmieście skupia uwagę wszystkich zajmujących się tematyką smoleńską. To tu setki tysięcy ludzi pożegnają w następnych dniach parę prezydencką; tu stanie krzyż, wokół którego dojdzie do tylu głośnych konfrontacji; tu co miesiąc przychodzić będą z pochodniami zwolennicy Jarosława Kaczyńskiego.

Nadzwyczajne posiedzenie rządu zaczyna się w Warszawie o 13.00. Wyraźnie poruszony Donald Tusk mówi, że takiej tragedii świat współczesny nie widział, po czym składa kondolencje rodzinom ofiar. Dokładną listę pasażerów, którzy zginęli, publikuje Rządowe Centrum Bezpieczeństwa.

Pełniącym obowiązki głowy państwa jest już marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, który ogłasza tygodniową żałobę narodową (ostatecznie przedłużoną do 9 dni).

I premier, i marszałek Sejmu przyjmują kondolencje z zagranicy. Jako pierwsi dzwonią Władimir Putin i Dmitrij Miedwiediew, którzy wcześniej modlą się wspólnie w kaplicy prawosławnej w rezydencji pod Moskwą. Sam Miedwiediew wygłasza orędzie do Polaków i wprowadza żałobę w Federacji Rosyjskiej 12 kwietnia. Rozpoczyna się proces zbliżenia polsko-rosyjskiego, którego oparciem są spontaniczne wyrazy współczucia oficjalnej i mniej oficjalnej Rosji na polską tragedię. Warto pamiętać, że jednym z elementów tego zbliżenia jest orędzie Jarosława Kaczyńskiego do Rosjan w trakcie kampanii prezydenckiej.

Jarosław Kaczyński, który wcześniej chronił przed wiadomością przebywającą w szpitalu matkę, spotyka się ze współpracownikami w siedzibie PiS. Zapada decyzja o wylocie do Smoleńska. Wyjazd jest organizowany w trybie nagłym, prezes partii nie chce skorzystać z zaproszenia Donalda Tuska do wspólnego wylotu. Mniej więcej o 16.00, równolegle z uzgadnianiem ostatnich kwestii związanych z wylotem, z Rosji nadchodzą wiadomości o odnalezieniu ciała Lecha Kaczyńskiego.

Współpracownicy prezesa wynajmują samolot i we współpracy z dyplomatami polskimi na Białorusi i w Rosji dopinają kwestie logistyczne podróży. Z Jarosławem Kaczyńskim do Smoleńska udają się m.in. Joachim Brudziński i Paweł Kowal. Podróż początkowo przebiega sprawnie, jednak po przekroczeniu granicy Federacji Rosyjskiej autokar, którym jadą z lotniska w Witebsku, nagle zwalnia. Później się okazało, że opóźnienie wynikało z decyzji władz Rosji, aby to delegacja premiera Tuska była potraktowana priorytetowo przy dojeżdżaniu na miejsce katastrofy. Gigantyczne napięcie, panujące wśród ludzi w jadącym z prędkością 40 km/h autokarze, nie zostało rozładowane do dziś i stało się jednym z największych katalizatorów politycznego konfliktu następnych miesięcy - zwłaszcza że politycy PiS odpowiedzialnością za spowalnianie ich podróży obarczyli otoczenie polskiego premiera.

Wieczorem do Smoleńska przybył także premier Rosji Władimir Putin. W momencie, gdy trzej politycy znajdowali się w drodze na miejsce katastrofy, w Warszawie pełniący obowiązki głowy państwa Bronisław Komorowski wygłaszał orędzie telewizyjne do narodu.

Są dwie narracje o pobycie Tuska, Kaczyńskiego i Putina w Smoleńsku. Pierwsza, najdobitniej wyrażona przez Joachima Brudzińskiego na łamach "Dużego Formatu", to opowieść o upokorzeniu Kaczyńskiego przez Tuska i Putina. Poseł PiS twierdzi, że szefowie rządów z Warszawy i Moskwy uczestniczyli w wyreżyserowanym spektaklu przyjaźni polsko-rosyjskiej, na dodatek Tusk nie dbał o ciało nieżyjącego prezydenta, które leżało w błocie, na folii, w "ruskiej" trumnie.

Brudziński akcentuje niezwykłą siłę osobowości Jarosława Kaczyńskiego, który był opanowany, układał w autokarze nekrologi, a jednocześnie odmówił przyjęcia kondolencji od Putina. Dla kontrastu pobyt Tuska w Smoleńsku to kompletna inscenizacja: potrzeba pokazania się publicznie w miejscu tragedii na użytek sondaży.

Opowieść Donalda Tuska i osób związanych z premierem o pobycie delegacji PiS z Jarosławem Kaczyńskim jest zupełnie inna. Choć premier nie mówił wiele w ciągu ostatnich miesięcy, teraz przyznaje, że namawiał Rosjan do pomocy prezesowi PiS w dotarciu na miejsce śmierci brata. Działania oraz gesty ekip rosyjskich i głównych decydentów rosyjskich - Putina i Siergieja Iwanowa - uważa za szczere i sensowne. Nie było woli upokorzenia Polaków, lecz próba odnalezienia się w bardzo kłopotliwej sytuacji: na terytorium Rosji zginął prezydent i liczni polscy politycy, na dodatek w drodze do miejsca, gdzie 70 lat wcześniej Związek Sowiecki unicestwił kwiat polskiego narodu.

Dla polskiego premiera - i to też jedno ze źródeł obecnych problemów - najważniejsze nie były kwestie proceduralne, związane z wyjaśnianiem katastrofy. Donald Tusk wyraźnie podkreśla, że myślał o godnym zabezpieczeniu ciał ofiar, że miejsce tragedii było przerażające, że wszystko wyglądało jak makabryczny spektakl. Kłopot w tym, że w zapleczu szefa rządu zabrakło wówczas profesjonalisty, mogącego na chłodno ocenić, z jakimi konsekwencjami wiązać się może przyjęcie jako podstawy śledztwa w sprawie katastrofy konwencji chicagowskiej.

W momencie, gdy w pobliżu znajdowali się szefowie rządów Polski i Rosji, ambasador Jerzy Bahr przekonywał prezesa PiS, aby przyjął kondolencje od Władimira Putina. Kaczyński, jak wiadomo, odmówił: nie chciał się pokazywać w świetle kamer w obecności Tuska i Putina.

Paweł Kowal, wtedy blisko związany z braćmi Kaczyńskimi, mówi dzisiaj, że pobyt Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego na lotnisku jest drugą, po samej katastrofie, przyczyną podziału w polskiej polityce. Kowal przypomina, iż widząc kolumnę samochodową premiera, wyprzedzającą autokar prezesa PiS, wysłał sms-a do współpracowników szefa rządu z prośbą o interwencję, widząc, jak niedobry ma to wpływ na ludzi Kaczyńskiego. Jego zdaniem, strona polska straciła również szansę na wywarcie presji na Rosję, aby uzyskać większą swobodę dla polskiego dochodzenia w sprawie przyczyn tragedii, ponieważ skupiono się na polityce gestów i pojednania.

Słynny gest uścisku Tuska i Putina ma miejsce o 21.39, po uklęknięciu polskiego premiera na miejscu katastrofy. Potem szefowie rządów w specjalnym namiocie naradzają się z ekipami pracującymi przy wraku samolotu.

Dwadzieścia minut po geście premierów Jarosław Kaczyński, w innym miejscu, zidentyfikował - po bliźnie na prawym ramieniu - ciało brata. Zwłoki prezydenta były mocno okaleczone, bez nóg i prawej ręki. Wtedy jeszcze nie odnaleziono ciała Marii Kaczyńskiej.

W chwili, gdy prezes PiS identyfikował ciało Lecha Kaczyńskiego, rosyjskie media nadały orędzie Władimira Putina do Polaków.

Wkrótce potem Jarosław Kaczyński podejmuje decyzję o zabraniu zwłok brata do Polski. Sprawdzono, czy ciało może zabrać samolot, który przywiózł delegację PiS do Smoleńska. Okazało się, że tak, ale Władimir Putin chciał oficjalnego pożegnania Lecha Kaczyńskiego w Moskwie. Negocjatorem między Putinem a Jarosławem Kaczyńskim był Paweł Kowal, który zgodził się na kompromis: ciało prezydenta nie będzie przewiezione do Moskwy, a oficjalne pożegnanie odbędzie się nazajutrz w Smoleńsku.

Jarosław Kaczyński wspomina, że wobec decyzji Putina czuł się bezsilny: zdecydował się wrócić do Warszawy, do matki w szpitalu. Paweł Kowal mówi, że Putin zgodził się na wyjazd delegacji PiS z Rosji, jednak na granicy wylot był opóźniany, a paszporty polskich polityków skrupulatnie sprawdzane. O nieprzyjemnych uczuciach związanych z opóźnianiem wylotu opowiadają dziś także Jarosław Kaczyński i Joachim Brudziński. W końcu interweniował Kowal, mówiąc pilotom rosyjskim i pogranicznikom, że na ich wyjazd wydał zgodę sam włodarz Kremla. To chyba podziałało.

Jarosław Kaczyński i jego współpracownicy wrócili do Warszawy około 4.00 nad ranem. Przyleciał z nimi także Kowal, który zaraz potem polskim samolotem wojskowym wrócił po ciało prezydenta. W niedzielę w Smoleńsku Lecha Kaczyńskiego żegnał premier Federacji Rosyjskiej Władimir Putin, towarzyszył mu ambasador Jerzy Bahr. Samolot z trumną prezydenta wylądował w Warszawie krótko po 15.00.

O pierwszej w nocy z soboty na niedzielę do Warszawy wraca Donald Tusk. Tej nocy w gabinecie premiera spotykają się szef rządu, ministrowie Ewa Kopacz, Paweł Graś, Tomasz Arabski i Igor Ostachowicz. Dołącza do nich Michał Boni, który mówi, że rodziny ofiar chcą jechać do Moskwy identyfikować ciała bliskich, ale potrzebują pomocy rządu. Gotowość wyjazdu zgłasza Ewa Kopacz, dołączają do niej Tomasz Arabski i wiceminister spraw zagranicznych Jacek Najder. Wylecą do stolicy Rosji w poniedziałek 11 kwietnia.

Korzystałem m.in. z materiałów TVN 24, PAP, "Gazety Wyborczej", "Rzeczpospolitej" i "Newsweeka".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2011