Dzieci w internowaniu

Historia z rozdzielaniem rodzin migrantów skupia jak w soczewce wszystkie kłopoty administracji Trumpa: niechęć do ustępstw i brak profesjonalizmu, podlane sosem z rozdętego ego prezydenta.

26.06.2018

Czyta się kilka minut

Jeden z ośrodków straży granicznej USA, w których przetrzymywane są dzieci oddzielone od rodziców, McAllen, Teksas, 17 czerwca 2018 r. / HANDOUT / AFP / EAST NEWS
Jeden z ośrodków straży granicznej USA, w których przetrzymywane są dzieci oddzielone od rodziców, McAllen, Teksas, 17 czerwca 2018 r. / HANDOUT / AFP / EAST NEWS

Po wielokrotnych zapewnieniach, że tylko Kongres może powstrzymać odbieranie dzieci rodzicom, których straż graniczna USA zatrzymała pod zarzutem nielegalnego przekroczenia granicy z Meksykiem, w minionym tygodniu prezydent Donald Trump w końcu podpisał rozporządzenie mające zakończyć ten proceder.

Dokument to niejasny: nie wspomina o już odebranych dzieciach, zaś jego skutki mogą być niezgodne z prawem – w USA nie wolno przetrzymywać dzieci w areszcie przez długi czas, nawet z rodzicami. Administracja Trumpa musiałaby więc wypuszczać zatrzymane rodziny, a to z kolei jest sprzeczne z polityką „zera tolerancji”, ogłoszoną w kwietniu przez szefa Departamentu Sprawiedliwości Jeffa Sessionsa.

A to właśnie decyzja Sessionsa była pierwotną przyczyną rozdzielania rodzin.

Oburzenie rosło stopniowo. Z każdym doniesieniem medialnym opinia publiczna w USA była coraz bardziej zszokowana. Najpierw okazało się, że straż graniczna odbiera dzieci zatrzymanym rodzicom. Potem, że dzieci trzymane są w klatkach (temu określeniu nie sprzeciwiła się nawet sama straż). W zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że odbierane są nawet niemowlęta; najmłodsze miało osiem miesięcy. W sumie taki los spotkał ponad 2300 dzieci.

Niechlubne dziedzictwo

Zdjęcia dzieci przetrzymywanych za drucianą siatką zestawiano z fotografiami dzieci w obozowych pasiakach za drutami niemieckich kacetów. Zapytany o to porównanie, Sessions stwierdził, że jest nieuzasadnione, gdyż „nazistom chodziło o to, by powstrzymać Żydów przed wyjazdem”, a administracji Trumpa chodzi przecież o to, by migrantów powstrzymać przed wjazdem, tych zaś, którzy wjechali, deportować.

Nie trzeba porównań do nazistowskich kacetów – przypadek ten przywołuje skojarzenia z najbardziej haniebnymi epizodami w historii USA. Przed wojną secesyjną (1861-65) niektórzy biali hodowali swoich czarnych niewolników tak, jak dziś hoduje się rasowe psy lub konie wyścigowe. „Krzyżowali” ze sobą mężczyzn i kobiety o pożądanych cechach, a ich potomstwo wykorzystywali na plantacjach lub sprzedawali. Celem był oczywiście zysk.

Dzieci były odbierane również rdzennym Amerykanom. Wysyłano je do szkół z internatem, gdzie miały zostać „ucywilizowane”. Był to eufemizm określający odcięcie ich od kultury przodków. Taka praktyka – obok eksterminacji, przesiedleń i przymusowej sterylizacji kobiet – była elementem ludobójstwa dokonanego na rdzennych Amerykanach.

George Takei, aktor znany z serialu „Star Trek”, napisał, że podczas internowania Amerykanów japońskiego pochodzenia w czasie II wojny światowej przynajmniej nie rozdzielano rodzin. To prawda, choć i tu są paralele: wtedy też tłumaczono, że internowani mają się dobrze, a dzieci są pod wyjątkowo dobrą opieką.

Nie bez znaczenia jest element rasowy: za każdym razem chodziło o osoby o odmiennym kolorze skóry, których nie uznawano za pełnoprawnych członków społeczeństwa USA. W tym kontekście oburzenie, jakie wywołało teraz odbieranie dzieci na granicy z Meksykiem, staje się bardziej zrozumiałe.

„To płaczący aktorzy”

Gdy w większości mediów w USA pojawiały się głosy oburzenia, skupiona wokół Fox News prawica – popierająca Trumpa – wyciągnęła znany arsenał przeinaczeń, oskarżeń i kpin.

Prezenter Steve Doocy stwierdził na antenie Fox News, że to, co widać na zdjęciach, to nie klatki, lecz boksy ze ścianami z drucianej siatki. Nawet straż graniczna była innego zdania: w oświadczeniu niechętnie przyznała, że określenie „klatki” nie jest nietrafne – choć zaznaczono, że trzymani w nich ludzie nie są traktowani jak zwierzęta.

Z kolei Ann Coulter – dziennikarka publikująca m.in. na Breitbart News, zwolenniczka budowy muru na granicy z Meksykiem, krytykująca Trumpa za brak postępów w tej materii – powiedziała, również na antenie Fox News, że płaczące dzieci to aktorzy przeszkoleni przez lewicę i liberałów.

Natomiast Corey Lewandowski, były doradca sztabu wyborczego Trumpa, wyśmiał (także w Fox News) informację o odebraniu rodzicom dziesięcioletniej dziewczynki z zespołem Downa. Lewandowski dał się poznać jako mało taktowny polityk: pracę w sztabie stracił po tym, jak wyszło na jaw, że zaatakował fizycznie dwójkę dziennikarzy zadających Trumpowi niewygodne pytania. Ale lekceważenie dla cierpienia nie jest obce również osobom z prezydenckiego otoczenia: jeszcze w połowie maja szef personelu Białego Domu John Kelly stwierdził, że rozdzielanie rodzin nie jest okrutne, gdyż dzieci „trafią do rodzin zastępczych, czy gdzie tam”.

Co kogo obchodzi

Historia z rozdzielaniem rodzin pokazuje jak w soczewce wszystkie kłopoty, z którymi boryka się administracja Trumpa: niechęć do ustępstw i brak profesjonalizmu, podlane sosem z rozdętego prezydenckiego ego.

Od pewnego czasu Trump próbuje przekonać Kongres do sfinansowania budowy muru na granicy z Meksykiem, przeznaczenia większych środków na wzmocnienie kontroli granic i ograniczenia legalnej imigracji. Poparcia dla tych pomysłów nie udało się mu jednak zdobyć nawet we własnej Partii Republikańskiej, więc rozdzielanie rodzin – które, jak do ostatniej chwili przekonywał Trump, było wynikiem prawa przegłosowanego przez Partię Demokratyczną – miało być kartą przetargową. Chodziło o to, by doniesienia medialne zmusiły członków Kongresu do zgody na wszystkie postulaty prezydenta.

Do tego dochodzi ocierający się o amatorszczyznę brak spójnego stanowiska dotyczącego podjętych przez administrację decyzji i działań. Najpierw ogłoszono politykę „zero tolerancji”, której efektem było odbieranie dzieci. Gdy w mediach wybuchła burza, Trump i Sessions twierdzili, że tylko egzekwują istniejące prawo. Potem doradczyni prezydenta Kellyanne Conway powiedziała, że nikt nigdy takich rzeczy nie mówił.

Szefowa Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego Kirstjen Nielsen zaprzeczyła nawet sama sobie. Stwierdziła, że żadna polityka rozdzielania rodzin nie istnieje – podczas gdy kilka tygodni wcześniej przyznała, że jest to nieuchronny skutek wprowadzonej wiosną polityki „zera tolerancji” dla podejrzanych o nielegalne przekroczenie granicy.

W całym tym kontekście wizerunkowa wpadka z Melanią Trump w roli głównej – pierwsza dama pojechała odwiedzić ośrodki dla imigrantów-dzieci w kurtce z napisem „Mnie to naprawdę nie obchodzi. A ciebie?” – wydaje się najmniejszym problemem. Choć i tu udało się wysłać dwie sprzeczne wiadomości. Otóż najpierw rzeczniczka Melanii stwierdziła, że kurtka to kurtka i doszukiwanie się w niej przesłań to nadinterpretacja. Potem sam Trump wyjaśnił, że napis na kurtce jednak niósł pewne przesłanie. Jego zdaniem pierwszej damie chodziło o media podające fake newsy. Melania miała zrozumieć, jak nieuczciwe są media, i to one już jej nie obchodzą – tak napisał Donald na Twitterze.

Przerażająca, okropna, haniebna

To wszystko potwierdza rzecz już znaną: polityka Białego Domu w dużej mierze jest dyktowana nie przez względy pragmatyczne, lecz przez ego Trumpa.

Ale zawsze idący w zaparte prezydent tym razem przecenił swą siłę przekonywania. Większość Amerykanów sprzeciwia się odbieraniu dzieci. Coraz wyraźniejsze jest też pęknięcie wśród Republikanów. Wcześniej za podejście do imigracji Trumpa krytykował republikański senator z Arizony Jeff Flake. Na fali doniesień o odbieraniu dzieci o krok dalej poszedł Steve Schmidt, były doradca Busha: w emocjonalnym wpisie na Twitterze oświadczył, że odchodzi z Partii Republikańskiej, i wezwał do głosowania na Demokratów w nadchodzących wyborach.

A to nie koniec. Religijna prawica, która dotąd wspierała Trumpa – mimo oskarżeń o jego napaści seksualne i romanse – skrytykowała odbieranie dzieci. Wielebny Samuel Rodriguez, który prowadził modlitwę podczas inauguracji prezydentury Trumpa, podpisał list, w którym politykę rozdzielania rodzin nazwano „okropną”. Pastor Franklin Graham, kolejny wierny „trumpista”, określił ją jako „przerażającą” i „haniebną”. Episkopat katolicki i licząca 15 mln członków Południowa Konwencja Baptystyczna (największa protestancka denominacja w USA) też krytycznie odniosły się do tego procederu.

Jesienne wybory uzupełniające pokażą, czy była to kropla, która przepełniła czarę. Pewne jest jednak, że walka o politykę imigracyjną w Stanach jeszcze się nie skończyła. Trump już wcześniej próbował wykorzystać osoby w trudnej sytuacji do rozgrywek – chodzi o tzw. marzycieli, czyli tych, którzy jako nieletni nielegalnie przyjechali do USA. Rozporządzenie z czasów prezydentury Obamy pozwalało im na zamieszkanie w Stanach bez groźby deportacji, jeśli zarejestrowali się w Departamencie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zyskiwali też pozwolenie na pracę, choć nie była to droga do obywatelstwa. Trump cofnął to rozporządzenie, ale – na szczęście dla „marzycieli” – sąd uchylił jego decyzję.

Prezydent dotąd nie zbudował muru, który obiecał podczas kampanii. Niewykluczone, że znów wykorzysta najsłabszych jako zakładników w swojej grze.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2018