Dwie tury - dwa pytania

Nie chcesz uznać, że każdy, kto głosuje na PiS, to oszołom - bo sam jesteś oszołomem. Nie uznajesz naszej krzywdy z rąk podłych elit - bo jesteś po ich stronie... i tak się napędzamy.

22.06.2010

Czyta się kilka minut

Wyniki pierwszej tury są wątpliwym prognostykiem wyników drugiej. W ciągu minionych 20 lat, pomijając kuriozalne wybory 1990 r., mieliśmy do czynienia z dwoma całkowicie odmiennymi przypadkami. W 1995 r. Aleksander Kwaśniewski wygrał pierwszą turę z Lechem Wałęsą 35 do 33 proc. W drugiej potwierdził swoją przewagę, wygrywając 52 do 48 proc. Dziesięć lat później Tusk pokonał w pierwszej turze Lecha Kaczyńskiego nieomal identycznym wynikiem - 36 do 33 proc. Tyle tylko że później przegrał 46 do 54 proc.

Na podstawie historii nie można zatem powiedzieć nic wiarygodnego. Dlatego patrząc na wyniki pierwszej tury warto postawić sobie dwa znacznie ogólniejsze pytania: "Czy można wierzyć sondażom?" i "Co zrobi lewica?".

Kilka czy kilkanaście

Jedno różni tę pierwszą turę od dwóch poprzednich kampanii - polaryzacja jest większa już na wstępie. Dwóch zwycięskich kandydatów dostało razem o ponad 10 proc. głosów więcej niż w tamtych wyborach. Wyborców do przekonywania przed drugą turą jest mniej.

Tym większe znaczenie ma różnica pomiędzy kandydatami. Ona też jest większa - niby niewiele, ale jednak. Te dwa zjawiska się nakładają - w poprzednich wyborach różnica pomiędzy kandydatami była dziesięcio- czy piętnastokrotnie mniejsza od liczby głosów do zagospodarowania w drugiej turze. Teraz jest już tylko pięciokrotnie mniejsza. Tych kilka procent różnicy to jednak dwu-trzykrotnie mniej, niż to wynikało z wcześniejszych sondaży, jak również z sondaży prowadzonych telefonicznie w dniu głosowania. Natomiast sondaż prowadzony przed lokalami wyborczymi trafnie prognozował wynik wyborów.

Ponieważ w sondażach telefonicznych, zamawianych przez TVN i Polsat, lepiej wypadał kandydat, którego zwolennicy nazywali te stacje "zaprzyjaźnionymi", pojawiła się interpretacja tego fenomenu w duchu "klient płaci, klient dostaje" - dostaje to, na czym mu zależy. Tyle tylko że żadnej ze stacji nie zależało na takiej kompromitacji, niezależnie od ewentualnego chciejstwa. Stąd warto poszukać innych wyjaśnień - leżących po stronie ankietowanych, nie zaś ankietujących.

Jak wypada

Pierwszym wyjaśnieniem może być nałożenie się w badaniach telefonicznych efektu ankieterskiego i politycznej poprawności. Część badanych odpowiada tak, by lepiej wypaść w oczach pytającego. Jeśli więc mają powiedzieć, czy głosowali, odpowiadają "tak" nawet wtedy, jeśli to nie jest prawdą, jeśli są zbyt leniwi lub polityką się nie interesują. Jeśli teraz pada pytanie - "to na kogo Pan głosował?", wskazywany jest taki kandydat, który prowadzi w sondażach. Bo tak jest najbezpieczniej.

Ten efekt jest potęgowany, jeśli pytający wygląda na przedstawiciela takiej grupy społecznej, która standardowo popiera danego kandydata. Jeśli więc osoba pytająca ma młody głos i używa języka wskazującego na wyższe wykształcenie, to rosną szanse, że respondent wskaże kandydata PO - partii, która wedle stereotypu reprezentuje osoby młode i wykształcone.

Na to przeszacowanie rządzącej partii, preferowanej przez elity, nałożyć się mogła specyfika pierwszej tury wyborów. Zwolennicy kandydata prowadzącego w sondażach i pewnego wejścia do drugiej tury, lecz najpewniej niemającego szans na zwycięstwo już w pierwszym głosowaniu, mogli odpowiadać niejako "awansem". Jeśli mają zamiar głosować w drugiej turze, to nie przyznawali się, że odpuścili sobie pierwszą.

Badanie przed lokalami wyborczymi nie ma szans na trafienie do żadnej z tych grup. Stąd jego wiarygodność jest bez porównania większa.

Samonapędzanie

W ostatnich tygodniach wielu przedstawicieli firm badawczych wskazywało na znaczące zwiększenie się liczby badanych, którzy odmawiają odpowiedzi na sondażowe pytania. Zjawisko to znane było już wcześniej - swego czasu takie podejście miał elektorat Samoobrony, później PiS i SLD. W sondażach zwykle zupełnie niedoszacowane było poparcie dla PSL.

Wyjaśnieniem może być tu postrzeganie sondażowni jako części wrogiego takim wyborcom świata establishmentu. Świata manipulacji i oszustwa, z którym nie chce się mieć nic wspólnego. Taki społeczny mechanizm jest samospełniającą się przepowiednią. Jeśli wyborcy ugrupowań antyestablishmentowych odmawiają odpowiedzi ankieterom, ich partie są niedoszacowane w sondażach. To zaś przekonuje ich, że sondaże są narzędziem manipulacji - wszak ich ulubieńcy wypadają w nich gorzej, zaś ich przeciwnicy lepiej. W ten sposób sami utwierdzają się w raz przyjętym poglądzie na świat.

Dlaczego jednak ten sam mechanizm nie zadziałał w przypadku sondaży przed lokalami wyborczymi? Jak można przypuszczać, ta nieufność nie jest aż tak duża, by wyrazić ją stojąc twarzą w twarz z żywym człowiekiem. Co innego rozłączyć rozmowę telefoniczną z kimś zupełnie anonimowym.

Trzy wymienione mechanizmy wcale się nie wykluczają. Mogą się sumować. Dwa pierwsze napędzają dodatkowo trzeci, który i bez nich może rozwijać się całkiem nieźle. To oznacza, że musimy podchodzić do sondaży bardzo ostrożnie. Nieszczęściem okazało się to, że telewizja TVN zamówiła badania przed lokalami dopiero przed drugą turą, zaś w pierwszej turze zdecydowała się na to tylko telewizja publiczna - ta, której nie sposób zarzucić sympatii dla lidera sondaży. Tym samym nieufność znalazła dodatkowe potwierdzenie.

Na oko tyś nie nasz

Nie zmienia to faktu, że sondaże stały się także ofiarą politycznej strategii obu głównych sił politycznych. Choć kandydaci na pierwszy rzut oka prześcigają się w zabieganiu o umiarkowanego, wahającego się wyborcę, choć zgoda buduje, a wojna polsko-polska powinna być zakończona, to główne partie wcale nie chcą wyrzekać się pokusy, jaką jest zdobycie społecznej przewagi moralnej.

Przewaga moralna w przypadku PO ma polegać na tym, że normą w środowisku ludzi wykształconych jest głosowanie na właśnie tę partię - esencję kulturowej wyższości - zaś kto tego nie robi, ten jest "oszołomem". W przypadku PiS przewaga moralna ma wynikać z poczucia krzywdy doznawanej z rąk podłych elit. Kto zaś nas nie popiera, jest oczywiście przez takie elity kupiony bądź otumaniony. Odstępstwo od uznania jednej lub drugiej argumentacji jest wystarczającym dowodem na jej słuszność. Nie chcesz uznać, że każdy, kto głosuje na PiS, to oszołom - bo sam jesteś oszołomem. Nie uznajesz naszej krzywdy z rąk podłych elit - bo jesteś po ich stronie.

Za takimi motywacjami stoi brak przekonania, że do głosowania na taką, a nie inną partię może skłonić jakaś racja czy pomysł programowy. Emocje negatywne są silniejsze i bezpieczniejsze. Gdy raz zaczną działać, przebić je znacznie trudniej. Potem wystarczy je już tylko dokarmiać.

Zagorzałym zwolennikom wystarczy niewiele, by domyśleć się "prawdziwego" przekazu. W końcu nie trzeba się szczególnie wysilać, by zgadnąć, dla kogo Polska nie jest najważniejsza albo na kogo nie ma zgody. Przy tak niewielkiej różnicy poparcia, jaka dzieli kandydatów, te negatywne emocje będą zapewne podgrzewane ze zdwojoną energią, bo to one mogą zmobilizować w dogrywce dodatkowych wyborców.

Języczek u wagi

Te strategie będą też pewnie w użyciu, gdy przed drugą turą przyjdzie kandydatom walczyć o wyborców Grzegorza Napieralskiego. Jeśli do wyniku Kaczyńskiego dodać wyborców Marka Jurka, Janusza Korwina-Mikkego, Andrzeja Leppera i Bogusława Ziętka, otrzymamy dokładnie tyle samo, ile wtedy, gdy do wyniku Komorowskiego dodamy wyborców Andrzeja Olechowskiego. O wyniku drugiej tury, poza emocjonalną mobilizacją zwolenników obu zwycięskich kandydatów, zadecydują zatem wyborcy Waldemara Pawlaka i Grzegorza Napieralskiego.

Tych pierwszych jest kilkakrotnie mniej - nie oznacza to jednak, że nie mają znaczenia. Druga tura może rozstrzygnąć się jednym głosem. Dla PSL marny wynik jest poniekąd spodziewany - dokładnie tyle dostał Jarosław Kalinowski przed pięciu laty. Tym niemniej to, w którą stronę zwróci się ta najwierniejsza część elektoratu ludowców, jest trudne do przewidzenia. Mniejsze jest też pole manewru Pawlaka, stąd zapewne nie poprze on żadnego z kandydatów. Poparcie Kaczyńskiego zaostrzyłoby i tak napięte relacje w koalicji i byłoby wręcz zaproszeniem dla PO do zmiany koalicyjnego partnera. To zaś nie rozwiązałoby problemów PSL, lecz jeszcze je pogłębiło.

Z kolei poparcie Komorowskiego utrudniłoby zapewne powrót tej części wyborców, która w tych wyborach poparła Kaczyńskiego, a która jest niezbędna PSL-owi, by jesienią, w wyborach samorządowych, powtórzyć taką reaktywację, jaka była udziałem Stronnictwa w roku 2006, gdy poparło je 13 proc. wyborców.

Brakujące głosy

Kluczowa walka rozegra się jednak o wyborców lewicy. Grzegorz Napieralski, skazywany przez początkowe sondaże na porażkę, dzięki swej wytężonej pracy, lenistwu Olechowskiego i błędom Komorowskiego uzyskał wynik, który może go cieszyć. Jest to sukces na miarę wcześniejszego zagrożenia.

Po pierwsze, Napieralski potwierdził swoje przywództwo na lewicy. Ci z jego kolegów, którzy liczyli, że powinie mu się noga, doznali zawodu. Jego nadspodziewane poparcie zamyka usta jego wewnętrznym krytykom. To on jest teraz jedynym, z którego zdaniem wypada się w SLD liczyć. Po drugie, zbliżone poparcie Komorowskiego i Kaczyńskiego zmusza ich do zabiegania o jego względy. Każdy z nich będzie zapewne wysyłał sygnały zarówno do niego, jak i - ponad jego głową - do jego wyborców. W obu przypadkach - samego SLD i samych jego wyborców - każdy z konkurujących w drugiej turze kandydatów musi liczyć się z ambiwalentnym podejściem odbiorców.

Wyborcy SLD, co pokazują sondaże, dzielą swoje sympatie pomiędzy Komorowskiego a Kaczyńskiego w proporcjach mniej więcej

2 do 1. Jeśli spojrzeć na problem ze świadomością dwóch krzyżujących się osi polskich podziałów politycznych - ekonomicznej i historyczno-obyczajowej - jest to zrozumiałe. Dla tych, dla których kluczowe znaczenie mają takie problemy jak stosunek do PRL czy publicznego zaangażowania Kościoła, Kaczyński jest wrogiem nr 1. Także jako propagator idei

IV RP. Jednak dla tych, którzy patrzą na politykę przez pryzmat wartości ekonomicznych - roli państwa w gospodarce i troski o ubogich, Kaczyński jest osobą znacznie bliższą niż politycy PO.

Na te podziały nakładają się wspomniane wyżej strategie uzyskiwania przewagi moralnej. Kaczyński to szwarccharakter środowiska "Gazety Wyborczej", na które wielu sympatyków lewicy zwykło się oglądać. Lecz z drugiej strony, lewicowa wrażliwość każe wielu ustawiać się raczej po stronie wykluczonych, przeciw zadowolonym z przemian, z którymi utożsamiana jest PO.

Gra kombinacyjna

Dla polityków SLD też nie jest wcale jasne, czyje zwycięstwo jest im na rękę. Platforma Obywatelska wygląda na względnie zadowoloną z sojuszu z PSL. Wiele jej projektów jest blokowanych, lecz ludowcy są dalecy od wszczynania ideowych wojen, które mogłyby postawić partię Donalda Tuska w obliczu niszczących napięć wewnętrznych. PSL nie ma ani aspiracji, ani szans, by Platformie odbierać wyborców, czego o SLD powiedzieć nie można. PO jest chętna do współpracy z lewicą, gdy nie ma innego wyjścia. Takiego wyjścia nie będzie miała, jeśli wybory prezydenckie wygra Kaczyński. Zwycięstwo Komorowskiego nie zapowiada żadnego weta względem projektów rządu Tuska, stąd zaś nie będzie okazji, by zabiegać o względy SLD. To upokorzenie PO może ją skłonić do zwrócenia się w stronę lewicy.

Z drugiej strony, porażka Kaczyńskiego pozbawia Platformę jednego z podstawowych spoiw - antykaczyzmu. To też może otworzyć drogę do powrotu pod sztandary lewicy części wyborców straconych w 2007 roku. Jak jednak ci wyborcy zareagują, jeśli Napieralski nie zrobi wszystkiego, by zagrodzić Kaczyńskiemu drogę do prezydentury, tego też przewidzieć się nie da. Brak jednoznacznej deklaracji dla Komorowskiego, w przypadku jego porażki, może ożywić wewnętrzną opozycję w samym SLD.

W zamian za poparcie Komorowskiego można teoretycznie wynegocjować sporo taktycznych ustępstw. Jeśli jednak PO nie będzie miała prezydenta, może będzie musiała lewicy ustępować więcej i dłużej.

***

Dwie odległe sprawy - wiarygodność sondaży i wybory lewicy - łączy jedno. Nie możemy się po nich spodziewać takiej jednoznaczności, jak to by wyglądało na pierwszy rzut oka. Splot emocji i interesów jest tu na tyle zawikłany, że nie usłyszymy prostych odpowiedzi na proste pytania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2010