Dwa razy Arles

fot. MAREK NOWICKI / Visavis.pl

24.07.2007

Czyta się kilka minut

"Arles! Stacja Arles!" - na tę zapowiedź w pociągu podrywam się tylko ja. Pociąg zatrzymuje się na stacji po dziesiątej wieczorem. Początek grudnia. Wieje ciepły mistral, żywej duszy w zasięgu wzroku. Przed stacją zastaję wypielęgnowany, pusty parking i wyniosłą latarnię, która nikomu nie służy. Pusto. Już od stacji Arles daje do zrozumienia, że jest mieściną zatopioną w zimowym śnie (ale latem wcale nie jest wiele lepiej, na wieczorny pociąg może się połasić co najwyżej jakiś taksówkarz szukający samotności pod byle pretekstem).

Trzeba się będzie przewlec przez to miasto na piechotę. Trzeba się będzie z nim zmierzyć.

Była wtedy niepodobna do naszej, przytulna zima południowej Francji; co parę dni wiał mistral, przedmuchując ulicami miasta cały kurz, wdzierając się pod poły marynarki, zachęcając do przystanku w sklepie dla uzupełnienia zapasów wina. Odarte ze skóry platany, ukazujące bezwstydnie żółtawe łaty, miały konary obwieszone festonami żarówek, bo przecież święta idą i merostwo dba o radosną atmosferę. Wiatr - ale nie wolno mówić wiatr, tylko mistral, bo mistral obdarzony jest własną osobowością, tak jak halny u nas - rzucał ludźmi o mury. Główna ulica, boulevard des Lices, cała lśniła żarówkami, aż człowiekowi-Polakowi chce się śmiać, bo platan to nie choina przecież i nie ma co udawać, że nadejdą jakieś święta. Tu w Boże Narodzenie już nikt nie wierzy.

Mieszkałem tamtej zimy w dawnym domu wariatów, teraz nazwanym Centrum van Gogha (pewnie dlatego, że marchewkowłosy szaleniec przychodził tam kiedyś, nawet namalował tamtejszy ogród i wielką, wspólną salę chorych; a mieszkańcy miasta żądali, aby go w tym domu zamknąć na stałe, jak pisze Zbigniew Herbert w swoim szkicu o Arles, w "Barbarzyńcy w ogrodzie". Niech im to będzie zapamiętane, i wcale nie po złej stronie: prości ludzie, o twardych dłoniach, na nowoczesnej sztuce się nie wyznają). Na wielkim tarasie centrum wiatr rozrzucał pranie. Lepkopalce jaszczurki zygzakami goniły po szorstkim murze, poszukując plam słońca. Po drugiej stronie ulicy - może o dziesięć metrów - młoda dziewczyna wynosiła pościel do rozwieszenia. Piętro niżej jej chłopak gapił się w telewizor i palił skręty. Po lewej, na tyłach miejskiego teatru, aktorka w błyszczącej sukni chodziła wte i wewte, gestykulując jedną ręką; drugą podtrzymywała przeraźliwie długi tren. Dla nas wszystkich, mieszkańców Centrum van Gogha - Laury z Węgier, Marka z Chorwacji, Ivany z Czech, bezimiennych Irakijek - tak zaczynały się szaleństwa wieczoru: od papierosa na tarasie i obserwowania sąsiedztwa.

Szliśmy potem do pobliskich barów, ale niezbyt późno, bo Arles to ledwie miasteczko, tu nikt do późna nie szaleje po knajpach; do naszego ulubionego, na rue Anatole France, tuż przy moście (Django Reinhardt na okrągło), gdzie piliśmy całkiem znośne côtes-du-rhône, a patron nas zachęcał, żebyśmy koniecznie przyszli w sobotę, bo kuzynka dowiezie mu świeżej kiełbasy. Więc przy winie i kiełbasie gadaliśmy o byle czym, spoglądając na ulicę, żeby jakiś temat się sam nadarzył, aż padnie sakramentalne "no, dzieci, do domu, już mi się nie chce stać za barem", na co zbiorowe jęki i buczenie, i łaskawa zgoda na ostatnią kolejkę, a potem jeszcze jedną. A potem na dwór i do domu, bo i tak wiadomo: wszędzie już zamknięte i włóczyć się nie ma sensu.

Było jakoś blisko Bożego Narodzenia, kiedy patron melancholijnie spoglądał przez szybę, a naprzeciw niego siedział jakiś koleżka: dwaj panowie silnie już po sześćdziesiątce pili po kielichu i zamartwiali się o pogodę. Na brudnych szybach rozlewało się słońce, a oni mówili, że tego słońca coś za dużo. "Bo mnie by się nawet spodobało, jakby śnieg trochę popadał", powiedział któryś. Pomilczeli trochę, a potem koleżka spytał: "A pamiętasz, jak Rodan był kiedyś pod lodem?". Patron na to, że nie pamięta niczego takiego, że to nie może być, żeby kiedykolwiek było tak zimno. "Nie pamiętasz, jak w pięćdziesiątym szóstym Rodan skuło lodem?". "Nic a nic, ale może ona pamięta", mówi patron i wskazuje głową na żonę. "A pewnie, pamiętam, mówi ona, poszłam wtedy na łyżwach aż do morza, do Saintes-Maries-de-la-Mer. Chodziłam po wodzie jak Jezus". I rechot ogólny, i krzyki. I kolejka za kolejką.

Parę miesięcy później, już latem, w tym samym barze siedzą ci sami ludzie: patron i jego żona, ten gość w skórzanej kurtce, który wiecznie pije piwo, a czasem wchodzi za bar i naprawia kasę; stary dandys o wyblakłych oczach, który do nikogo się nie odzywa; i cała reszta. Właściciel się ze mną ściska, mówi "wiedziałem, że kiedyś wrócisz", i podaje wino: "ja stawiam". Jest wczesne lato. Minęły calvadosy i whisky, teraz już pora na picie mętnego pastisu.

Mury są już nagrzane, bije z nich zapach kamienia, pootwierały się kafejki czynne tylko w sezonie. Miasteczko napełnia się jednodniowymi turystami. Autokary zatrzymują się nad szeroko rozlanym Rodanem, wypluwają swoją rozgdakaną zawartość i cierpliwie czekają. Ciżba przemieszcza się szybkim krokiem, a Arles chowa się wtedy do mysiej dziury, przeczekuje, aż przejdzie nawałnica; popija anyżowy alkohol zmieszany z lodowatą wodą, żartując sobie w barach przy dworcu, w knajpkach, gdzie nigdy nie postała noga obcego. Arles grzeje się w słońcu, ale w ukryciu, wycofane. Pozostaje po południowemu rubaszne, ale do źródła swego bogactwa, tej rozszalałej ludzkiej masy, ma stosunek raczej sceptyczny.

Bo Arles w lecie może być ciężkim doświadczeniem.

Więc pora na trochę ruchu. Stąd są dwa kroki właściwie wszędzie: poczynając od Montmajour, gigantycznego opactwa benedyktynów, budowanego od XI wieku, potem rozebranego na kamień; ale to, co zostało, zostaje w głębokich pokładach pamięci i nie daje spokoju. Choćby te maleńkie groby, śmiesznie mikroskopijne prostokąty wyciosane w skale na miarę niegdysiejszych ludzi - niskich, nie zawsze jedzących do syta; zimą wypełnione deszczówką, odrealnione dziury. Nad nimi górują wieże - olbrzymie, pokazujące skalę możliwości tych mikrusów, którzy zapisywali swój majątek benedyktynom za możliwość pochówku w murach opactwa.

O niecałą godzinę drogi jest Marsylia, czyli po miejscowemu Massilia, która od samego dworca rzuca na kolana, bo to miasto, które kocha się w dramatycznych efektach: dworzec St Charles położony jest w górze, wystarczy wyjść przed budynek, żeby się natknąć na kaskadę schodów, na dojmująco rozłożystą panoramę miasta: jasne mury, falujące połacie czerwonej dachówki, ścianę gór na horyzoncie.

Massilia ma swoje haussmannowskie budynki (od tego barona, który cały Paryż przeorał kanionami ulic i zamienił w nowoczesne miasto), wysokie, olbrzymie ciemne gmaszyska pozbawione stylu. Ale obok nich, w wąskich uliczkach, rozsiane są małe domki, kamieniczki dla lalek, bary na trzy stoliki, w których napięcie sięga zenitu co pięć minut, bo właśnie w telewizji relacja z konnych wyścigów; a nad głowami fruwa pranie. Nagle ogarniają człowieka nieoczekiwane, silne zapachy: odór uryny, woń świeżej ryby, i zza rogu wyłania się targ - wielometrowe lady wyłożone lodem i furą piotrosza, dorady, karmazyna, mątwy, kalmara. Wrzeszczą sprzedawcy. W barach w północnoafrykańskim stylu, z miętową herbatą i lepkimi ciasteczkami, sami mężczyźni. Wchłania plątanina narzeczy, język włoski (bo najliczniejsi w Marsylii są właśnie Włosi i ich potomkowie, ponad jedna trzecia mieszkańców miasta; jedzenie ulicy to miejscowa pizza) miesza się z arabskim, ormiańskim, dosadnym francuskim odartym z prawideł gramatyki.

W wąziutkich uliczkach obok targu uderza nieopisany harmider: policja właśnie zatrzymała jakichś nielegalnych, trójkę chudych Afrykanów. Stoją pod ścianą jakby zawstydzeni, skuci kajdankami. Dookoła tłoczy się "wrzeszcząc" cała dzielnica, jakiś Murzyn ucieka z bramy, policjanci wołają do radia o pomoc. Lepiej uciekać, bo to nie pora na życzliwe zaciekawienie ze strony białego turysty - a scena dzieje się o trzy minuty leniwym spacerem od starego portu, gdzie kołyszą się tysiące jachtów i motorówek; o trzy minuty od krainy spokojnego, niezagrożonego dobrobytu, wypoczynku i opalonej nudy.

Nad portem, w starej dzielnicy Panier, powietrze parzy, dusi, nie daje oddechu, choć słońca ani śladu. Koszula lepi się do ciała, nogi odmawiają posłuszeństwa. Na ulicach prawie nikogo. Na jakimś skrzyżowaniu obracam się ku morzu: z jednej strony ulicy na drugą przebiegają kulisi objuczeni wielkimi worami z białego płótna. Wypadają z ciemnej bramy, przebiegają na sztywnych nogach przez jezdnię, stawiając szybkie, krótkie kroki, i wpadają do ciemnej bramy naprzeciw. Za ich plecami wyłania się monumentalny jak piramida prom. Ulicę ogarnia jego cień.

Jeśli nie Massilia, to można pojechać w góry, do obronnego Baux-de-Provence, które jest całe wykute w skale. Albo do Aix, które przechodzi z placu w plac, a wszędzie fontanny i setki stolików i krzeseł.

Albo po prostu pierwszą lepszą drogą w kierunku morza, nie dla zwiedzania, ale dla samej jazdy, dla gapienia się na boki. Za rogatkami Arles ogarnia natychmiast bagienna kraina Camargue, jej ryżowe pola, jej flamingi sterczące na jednej nodze, jej węglistoczarne byki, które zginą na arenach albo zostaną przerobione na kiełbasę. Na końcu drogi nieodmiennie czeka Saintes-Maries-de-la-Mer (tak nazwane od dwóch średniowiecznych świętych Marii) z obronnym kościołem, z figurą ciemnoskórej Sarah, patronki Cyganów, z Cygankami wciskającymi ten sam kit co wszędzie, a w promocji medalik z Sarą. Ot, nadmorskie miasteczko: wykąpać się i wrócić.

Albo można nigdzie nie jechać. Można się chwilę powłóczyć po pustych arenach albo po Alyscamps, rzymskim cmentarzysku przy dawnym trakcie, w cieniu drzew. Można pójść do któregoś z nudnawych muzeów, do Muzeum Starożytnego Arles,­ wyrzuconego poza nawias miasta, za dzielnicą Roquette, na Faubourg du Cirque (czyli przedmieściu starożytnego cyrku - bo to miejsce, gdzie można oglądać jego pozostałości). Olbrzymi, nowoczesny budynek, nic w nim wielkiego nie ma, żadnych olśniewających dzieł sztuki: klimatyzowane przestrzenie dają schronienie podziurawionej, poprawnej przeszłości. Jak tej głowie, w której czas wypłukał dziury, naznaczając ją na wieki kamiennym trądem. Zastanawiam się, kto właściwie jest jej autorem: bezimienny rzemieślnik czy deszcze?

"Arles! Stacja Arles!". Teraz jest lato i odjeżdżam.

---ramka 524359|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2007