Dwa pędzące czołgi

Kiedy walczy Platforma z PiS-em, kiedy Niesiołowski naparza się z Brudzińskim, kiedy premier z prezydentem okładają się cepami, Grzegorz Napieralski i Waldemar Pawlak stają się nieważni. Emocje gromadzą się wokół pojedynku gigantów: tylko o nich się mówi, tylko oni się liczą.

14.04.2009

Czyta się kilka minut

Naszym życiem politycznym znowu wstrząsają rozmaite starcia, wybuchy, zajazdy i podjazdy. Robi się gorąco jak dwa, trzy lata temu. Spory dotyczą problemów mających niewiele wspólnego z rzeczywistością. Są za to barwne. Debata o euro przestała być ekscytująca, kiedy można pokłócić się o to, kto jest bardziej winny temu, że Radek Sikorski nie został szefem NATO. Problem opcji walutowych czy pobudzania produkcji dużo mniej elektryzuje polityków niż możliwość zdarcia gardła w sprawie tego, kto powinien być szefem Instytutu Pamięci Narodowej i czy Lech Wałęsa jest bohaterem czy agentem.

Odznaczają i miotają

Tak więc w ostatnich dniach prezydent Lech Kaczyński został niemal oskarżony o to, że to za jego sprawą Sikorskiego nie wybrano na sekretarza generalnego NATO. Frontalny atak na IPN został przypuszczony za to, że nieznany nikomu młody absolwent UJ, zatrudniony czasowo jako archiwista w IPN, wydał książkę w prywatnym wydawnictwie. Druga strona odpowiedziała równie mocno. Szef kancelarii prezydenta oświadczył, że to premier przekreślił szanse Sikorskiego i podczas spotkania z Andersem Fogh Rassmusenem obiecał mu poparcie Polski, a kierownictwo IPN zostało hurtowo odznaczone przez prezydenta orderami.

Temperatura sporu wróciła do swojego zwykłego, bardzo wysokiego - a tylko przez ostatnie kilka tygodni nienaturalnie obniżonego - poziomu.

I nie spodziewajmy się, by to się w najbliższym czasie miało zmienić. Prawo i Sprawiedliwość już zapowiedziało, że kończy krótki okres polityki miłości - partia wraca do polityki ataku.

Marek Suski mówi wprost: "Trudno na kłamstwa i oszczerstwa Platformy nie reagować. Jeśli oni kłamią, to musimy to nazywać po imieniu. PO chce nas zniszczyć. To normalne, że jak człowieka chcą zarżnąć, to będzie krzyczał".

W Platformie nikt już nawet nie próbuje dystansować się od Janusza Palikota czy Stefana Niesiołowskiego. Nikt nie udaje oburzenia na ich pełne agresji wystąpienia. Język tych dwóch miotaczy wojennego ognia przejmują coraz bardziej prominentni politycy Platformy. Szef klubu parlamentarnego PO Zbigniew Chlebowski, wzorem lubelskiego posła, zaczął publicznie dywagować, czy aby prezydent podczas szczytu NATO nie był pod wpływem alkoholu.

Powrót do tradycji

Do czego to może doprowadzić? Do jakichś rewolucyjnych zmian na politycznej scenie? Prawdopodobnie do żadnych. Platforma i PiS będą umacniać się na swoich pozycjach. Ich poparcie będzie wychylać się raz w jedną, raz w drugą stronę, zależnie od tego, komu lepiej wyjdzie następna awantura, kto komu skutecznie podłoży nogę, kto sprytniej zdetonuje bombkę lub plunie obficiej i celniej zza węgła.

Oba polityczne giganty będą prowokować do kolejnych starć, nie unikając spektakularnych pojedynków, nawet kosztem wywołania grymasów niechęci u obserwatorów i masowych lamentów inteligentów nad spadającą ciągle jakością życia publicznego. Oczywiście, za każdym razem, kiedy granica zostanie przekroczona, ktoś się zacznie kajać i dojdzie do spotkania przy winie dwóch starych trójmiejskich przyjaciół: Lecha i Donalda. Media obficie to zrelacjonują, nastąpi miesiąc spokoju, po czym wszystko wróci do normy.

Bo obu stronom takie spektakularne zadymy są po prostu potrzebne. I PiS, i Platforma, i Lech Kaczyński, i Donald Tusk mają w tym podobny interes: koncentrowanie uwagi na sobie i wskazywanie wroga.

Prawo i Sprawiedliwość musi wchodzić w wojny z Platformą. PiS nie może dopuścić, by powstało wrażenie, że w opozycji jest jakaś inna licząca się siła. Szybko okazało się, że aby utrzymać przekonanie o tym, że spór toczy się wyłącznie na linii PO-PIS a nie PO-jakaś inna partia, potrzebne są strzały z grubych rur, a nie subtelne wywody kompetentnych pań posłanek.

Dlatego Jarosław Kaczyński rezygnuje z polityki miłości i wytacza stare, dobrze sprawdzone armaty. Jego partia wraca do tradycyjnego boju. Bo to z armatami, a nie z uśmiechem jest PiS-owi do twarzy. A poza tym, kiedy pisowskie armaty nie strzelają, to do ich odpalania może się zabrać np. Grzegorz Napieralski i sympatia niechętnych rządowi wyborców może się zwrócić w stronę SLD. A tego przecież PiS nie chce.

Małżeństwo z rozsądku

Z podobnych powodów tej wojny potrzebuje Platforma. Jej ciągle potężny elektorat trzyma się przy partii nie dlatego, że jest tak bardzo zachwycony rządami ekipy Donalda Tuska, ani nie dlatego, że cieszy się, iż minister Grabarczyk tak dziarsko buduje autostrady, minister Kopacz sprawnie i z rozmysłem porządkuję służbę zdrowia, minister Klich reformuje armię, a Jacek Rostowski porządkuje finanse publiczne i obniża podatki. Wyborcy trwają przy Platformie nie dlatego, że robi dla kraju tak wiele, ale pomimo tego, że robi tak niewiele.

To fascynujące zjawisko. Coraz więcej biznesmenów, tych, którzy powinni stanowić najtwardsze grono zwolenników prorynkowej PO, coraz częściej z wielkim zawodem na twarzy narzeka na niemoc i słabość rządu. Coraz częściej słychać krytykę rządu już nie tylko na łamach "Rzeczpospolitej", ale i "Gazety Wyborczej", a nawet najbardziej oddanej ekipie Platformy - "Polityce". Rozczarowanie w kręgach opiniotwórczych jest coraz większe, ale jak to wyraził ostatnio jeden z czołowych polskich intelektualistów: "Platforma jest słaba, ale musimy przy niej trwać, bo inaczej grozi nam powrót PiS, a do tego nie możemy dopuścić".

Związek Donalda Tuska i Platformy z intelektualnymi kręgami Warszawy i Krakowa nie jest więc małżeństwem z miłości, tylko z rozsądku. To kontrakt celowy, zawarty na trudny czas.

Takie odczucia dużej części elit przekładają się na wielu wyborców. Na jak wielu, nie wiadomo, ale choćby ostatnie badania zamieszczone przez "Rzeczpospolitą" pokazały, że 8 procent wyborców PO byłoby gotowych zagłosować na nowy-stary polityczny byt - Stronnictwo Demokratyczne Pawła Piskorskiego. Dziś Piskorski jest słaby, podobnie jak ruch Polska XXI, skupiony wokół prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, ale co się stanie, gdy pewnego dnia pojawi się poważny konkurent?

Politycy Platformy wyczuwają to zagrożenie, ich analitycy wskazują na to jednoznacznie i stąd prawdopodobnie rozmaite działania uprzedzające. Najlepszą metodą jest po prostu nie dopuścić, by ktokolwiek myślał o jakiejś alternatywie. Aby tak się stało, trzeba jasno wskazywać wroga, zagrożenia z nim związane i możliwość jego powrotu. Trzeba wciąż przypominać, jaki PiS jest straszny, a Lech Kaczyński nieudolny. Dlatego starcia z PiS są Platformie potrzebne jak woda. To idealny dziś przeciwnik dla partii Tuska.

Pokazując domniemaną grozę, wskazując na to, jak prezydent źle działa dla kraju, jak nas ośmiesza i nie panuje nad sobą, umacnia się w antykaczystowskim elektoracie strach i przekonanie o konieczności wyboru kogoś silnego, kto może dać gwarancję, że czas PiS już nigdy nie wróci. Trzeba wyrobić też przekonanie, że nikt tak dobrze i skutecznie nie ochroni nas przed powrotem PiS, jak Platforma Obywatelska. I choć może bardzo sprawna w rządzeniu nie jest, to przynajmniej daje nam spokój, nie straszy i na Zachodzie nie kompromituje.

Pojedynek gigantów

Obie strony - PO i PiS - mają zatem interes we wzajemnym opluwaniu się, co widać dobrze, obserwując polityków na zapleczu, gdzie często normalnie ze sobą rozmawiają, są po imieniu, opowiadają sobie dowcipy. Ale na użytek marketingu politycznego, na widok kamer i mikrofonów stroszą pióra, wyciągają noże i ruszają do boju.

Skupiając na sobie uwagę, powodują, że nikt inny się nie liczy. Kiedy walczą Platforma z PiS-em, kiedy Niesiołowski naparza się z Brudzińskim, kiedy premier z prezydentem okładają się cepami, Grzegorz Napieralski, Waldemar Pawlak i inni stają się nieważni.

Nie oni zasiadają w telewizyjnych studiach, gdy zaczyna się walka dwóch drapieżnych kogutów. Emocje gromadzą się wtedy wokół pojedynku gigantów: tylko o nich się mówi, tylko oni się liczą.

Wyborcy niecierpiący Tuska muszą wtedy przysunąć się do Jarosława Kaczyńskiego, bo nikt inny nie ma cienia jego siły ani charyzmy. A niecierpiący i bojący się Kaczyńskiego muszą popędzić w ramiona Donalda Tuska, bo on jest dziś gigantem, który może nas uchronić przed powrotem PiS.

Gdy więc sunie atak na Kurtykę i Instytut Pamięci Narodowej, to nie dlatego, że Tusk i jego koledzy nagle zmienili pogląd na temat przeszłości i uważają tę instytucje za zbędną. Kurtyka i dzisiejszy IPN są przedstawiani jako emanacja Prawa i Sprawiedliwości. I stąd tak żywiołowy jest atak - atak, który na końcu pewnie skończy się niczym. Bo nie chodzi wcale o to, by tego króliczka złapać. Ważny jest proces gonienia. Im dłuższy, bardziej hałaśliwy, trudniejszy i bardziej widowiskowy, tym lepiej. Głośno trzeba walić w PiS. Innych przeciwników, tych potencjalnych - jak Dutkiewicz czy Piskorski - lepiej załatwiać po cichu.

Wielu zacnych ludzi z coraz większą zgrozą spoglądających na te harce myśli (na pierwszy rzut oka - racjonalnie) mówią, że pewnego dnia ludzie będą tego mieli dość. Być może, ale ten dzień nie nastąpi zbyt szybko. Nie nastąpi tak długo, jak długo nie pojawi się poważna alternatywa, w którą będą chcieli zainwestować rozżaleni wyborcy. A również, jeśli granice emocji elektoratu zajdą zbyt daleko - zawsze można na chwil kilka powrócić do szerokiego uśmiechu i chwilowego wyciszenia. Prawdopodobnie jednak przez najbliższe dwa lata nic takiego się nie wydarzy.

Do następnych wyborów

A po wyborach będzie wszystko można zacząć od nowa. Jeśli więc zastanowić się, kto wygrywa w tych krwawych, a zarazem żenujących bojach, to można powiedzieć, że obie strony. Bo jeśli nawet premier i jego ludzie zręczniej podkładają nogę Lechowi Kaczyńskiemu, niż ten odpiera ich ataki, i jeśli prezydent daje się bez problemu wpuszczać w kolejne zastawiane nań pułapki przez strategów Platformy, to on tej wojny nie przegrywa sromotnie. Ciągle jest na placu boju jako ten najsilniejszy przeciwnik. Ciągle nikt nie ma wątpliwości, że największą partią opozycyjną jest Prawo i Sprawiedliwość. Dlatego jeśli najbliższe starcie PiS nawet przegra, to nadal pozostanie na placu jako druga siła. A czy kryzys nie wykopie pod Platformą jakiegoś wielkiego dołu, tego nikt nie wie. Każdej rządzącej partii (również PO) grozi setka niebezpieczeństw: zawsze może wybuchnąć jakaś afera, zawsze można wpaść na minę. A wtedy ten drugi, w tym przypadku PiS, może niespodziewanie pójść do góry.

Dlatego dopóki PO i PiS będą się skupiać na wzajemnej walce - a tak będzie do następnych wyborów prezydenckich i parlamentarnych - nie należy się spodziewać radykalnych zmian w sondażach. Platforma raz pójdzie trochę w górę, raz w dół, ale zapewne obecna przewaga (mniej więcej dwa do jednego) będzie się utrzymywać. Pędzące dwa czołgi dojadą zatem do celu, ostrzeliwując się bez opamiętania. Niszcząc po drodze drogi, lasy i pola.

Igor Janke jest publicystą "Rzeczpospolitej", szefem portalu Salon24.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2009