Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dwa lata to popularny u nas ostatnimi czasy wyrok. Niedzielni prawnicy rozprawiają, czy prezydent dziewięć lat temu mógł skutecznie zastosować tzw. abolicję indywidualną. Dopuszczały ją wtedy w komentarzach do prawa łaski mądre księgi, jak np. biblia polskich karnistów autorstwa prof. Gardockiego, wieloletniego prezesa SN („przebaczenie popełnionego przestępstwa nawet jeśli nie została jeszcze orzeczona kara (...) co nakazuje umorzenie postępowania sądowego”). Inni, już bez kazuistycznych subtelności, po prostu lubią szydzić z odsiadki nielubianych ludzi. Mściwość szpeci dziś niejedno zacne lico.
A tak w ogóle, czy to adekwatny wymiar kary za kuszenie łapówką ministra? Może powinna być ostrzejsza: zważywszy na ogólnie lichą glinę, z jakiej są ulepieni politycy, pozostawienie służbom wolnej ręki w kuszeniu skutkowałoby tyloma wpadkami, że nie byłoby komu nami rządzić. Dwa lata więzienia... tyle samo dostaną w Korei osoby hodujące i sprzedające psy na rzeź. Skoro ta praktyka gastronomiczna jest tak zakorzeniona, to może wprowadzone w zeszłym tygodniu przez parlament w Seulu nowe prawo nie wystarczy?
Co prawda w zeszłym roku, jak wynika z sondaży, tylko 8 proc. Koreańczyków jadło psinę (dziesięć lat temu było ich prawie 30 proc.), ale wciąż działające półtora tysiąca restauracji i barów z tym mięsem ma jakąś klientelę – oczywiście ze starszego pokolenia. Trzyletnie vacatio legis będzie musiało wystarczyć, by ta kurcząca się – ale przecież mająca swoje prawo do obiadu – grupa przestawiła swoje kubki smakowe na... trudna sprawa, nie jadłem nigdy psa, bo u nas to tabu równe kanibalizmowi, nie mogę więc wyczuć, jakie inne zwierzę może go zastąpić. Nikt się zresztą tą grupą nie przejmuje, w każdym razie nikt spośród autorów depesz i raportów, które o tym czytam, od BBC po Reutersa. Trudno od Europejczyka oczekiwać empatii dla zjadaczy psów, przebija raczej satysfakcja, że się azjatycki kraj „cywilizuje”, przejmując zachodnie obyczaje lub fanaberie.
Ale historia innego – dwuletniego, a jakże – wyroku oraz prezydenckiej łaski opowiada nam, że z tą wymianą cywilizacyjną ruch jest dwustronny. Pani Kim Jung-soo miała trafić za kratki za malwersacje, ale darowanie wyroku i zatarcie kary umożliwiło jej objęcie kierownictwa wielkiej firmy spożywczej Samyang. Zajęła w ten sposób stołek po mężu – w wielu koreańskich firmach władza pozostaje w ręku założycielskiego klanu. Ale ta wyjątkowa dla patriarchalnego kraju nominacja to nie jakieś zastępstwo, pani Kim ma ogromne zasługi w pchnięciu całej branży zupek instant na całkiem nowe tory. Tak, chodzi o zupki. Nie z psa, ale z kurczaka.
Kojarzycie te pstrokate opakowania z agresywnymi rysuneczkami i koreańskimi znakami alfabetu? Trudno je przeoczyć, nawet jak się tego nie jada. Już nie siermiężne, żółte i czerwone Vifony (pisaliśmy rok temu o tym wietnamsko-polskim sukcesie), tylko całkiem nowa generacja. Jak mówić o innowacji w przypadku strukturalnie niezmiennego zestawu ususzonych nitek i torebki z koncentratem smakowym do zalania wrzątkiem? Istota potrawy nie zmieniła się od pierwszych lat powojennych, kiedy pomysł powstał w Japonii. Ale pani Kim dziesięć lat temu wymyśliła sposób, żeby wyjść z branży – skądinąd też rentownej – bieda-jedzenia dla studentów. Zupka instant miała budzić emocje, stać się „statusowa”, czemu oczywiście pomogła ogólnoświatowa moda na porządny ramen w restauracjach. Emocje, a nawet łzy, bowiem sekretem marki Buldak („ognisty kurczak”) jest to, że pstrokate zupki pani Kim są piekielnie ostre. „Proponowany ramen wykorzystywany jest do czelendży przez jutuberów. Prosimy o ostrożność” – pisze jeden ze sklepów sprzedających Buldaka. Wyzwanie polega na spałaszowaniu na wizji pokaźnej porcji klusek o tak wysokim indeksie SHU, że u mnie już jedna łyżka groziłaby raną w przełyku.
Durne – ale zażarło. Od jutuberów przez influencerów aż po szeroką publiczność, ostre zupki w koreańskich paczkach weszły na stałe do diety Zachodu. Tak już sytego i znudzonego, że kapsaicynę trzeba mu podawać łyżką. My im daliśmy buldogi, oni nam buldaka – nie wiem, czy było warto. Ale w prawie prasowym powinien być taki paragraf, że za narzekanie na młodzież i jej gusta należą się dwa lata zakazu pisania. Niepewny, czy mógłbym liczyć na waszą łaskę, nie przejdę do następnych przykładów.
Próbowaliście chrupać tę cegiełkę z paczki na sucho? Ponieważ jest to ugotowany i przesmażony makaron, może w ten sposób służyć za ascetyczną przekąskę, choć w dużej ilości, obawiam się, ciężkostrawną. Używam ich czasami (bo zawsze mam w domu mały żelazny zapas obok sucharów), żeby szybko wzbogacić jakieś duszone warzywa, kruszę wprost na patelnię pod koniec, wilgoć warzyw wystarczy, by zmiękły. Z trzech składników: kluski, proszek smakowy i olej, ten ostatni wydaje mi się najmniej bezpieczny, boję się go, zawsze wyrzucam, za to dodaję albo oliwę z oliwek (choć z drugiego końca świata, to ładnie się łączy), albo łyżkę oleju, do której można wmieszać szczyptę papryczki lub innej sproszkowanej przyprawy albo nawet koncentrat pomidorowy.