Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pan Józef (dla bliskich Ziuk; rozmowę z nim drukujemy w numerze) wylicza: pierwszy raz, kiedy się okazało, że poważnie myśli o seminarium. Sądził – wyznaje – że syn, zdając sobie sprawę ze swych fizycznych niedoskonałości (słaby wzrok, niedowład lewej strony ciała), w kapłaństwie szuka schronienia, i niepokoiło go, jak będzie sobie radził „w tych kościelnych strukturach”.
Drugi raz Jan go zadziwił, kiedy się okazało, iż doskonale sobie radzi jako nauczyciel w szkole. Ojciec obawiał się, „że on nie będzie umiał do nich [uczniów] dotrzeć”, że „ci młodzi zrobią z niego pośmiewisko”. Okazało się, że jest wprost przeciwnie. Ks. Damian Jędrzejak, wychowanek i przyjaciel księdza, wspomina ich pierwsze spotkanie, kiedy sam jeszcze był uczniem: „zobaczyłem, że do sali wchodzi kulawy ksiądz w okularach. Zachciało mi się śmiać, bo wydało mi się to jakieś komiczne. Czy taki ktoś mógł nas nauczyć czegoś o życiu i świecie? Szybko jednak odechciało mi się żartów. Wystarczyło pięć minut, abym zrozumiał (...), że mam przed sobą kogoś wyjątkowego”.
Trzeci raz Jan wprawił rodzica w osłupienie informacją, że przystępuje do budowy hospicjum. Kiedy po dwóch latach hospicjum już stało, pan Józef był – jak sam przyznaje – dumny z syna.
- Czytaj więcej: Ks. Jan Kaczkowski w „Tygodniku” - rozmowy, artykuły
Po raz czwarty Jan zaskoczył ojca „karierą medialną”, czyli „umiejętnością przemawiania do tłumów, nawiązywania znajomości z nieznajomymi ludźmi”.
Tak, ks. Jan zadziwiał wszystkich, nie tylko ojca. Opowieści rodziny i przyjaciół (patrz książka „Czekam na was, ale się nie spieszcie”) są pełne tych zadziwień. Wśród nich szczególnie poruszyło mnie zadziwienie Anny Grodzkiej.
Wszystko się zaczęło od spotkania na ślubnym przyjęciu Kapsydy Kobro i Stefana Okołowicza. Zaproszono na nie tylko najbliższych przyjaciół państwa młodych. Panna młoda niewiele miała wspólnego z Kościołem, była przewodniczącą mało religijnego stowarzyszenia Ruch Poparcia Palikota, stąd zdumienie Grodzkiej na widok księdza siedzącego w tym gronie przy weselnym stole. Nie wszyscy się znali, więc padła propozycja, by kolejno każdy coś powiedział. W tym, co mówił ksiądz – wspomina Grodzka – poza życzeniami Bożego błogosławieństwa, „nie było nic o Bogu”, ale – pisze dalej – „czułam, że wiara wypełnia wypowiadane słowa”. „Do dziś nie wiem, jak mogło mu się to udać. Już mnie miał: ja zdecydowana ateistka, osoba transpłciowa, napadana przez kościółkowych nawiedzonych fundamentalistów, byłam »z nim«, bez odrobiny obawy”...
Grodzka wyjaśnia to tym, że wielokrotnie słyszała z ust wierzących, że „Bóg jest miłością”, a tu spotkała kogoś, kto „tę ideę” realizuje bez patosu, bez rozdymania swego ego, w praktyce. Jakiś czas potem spotkali się przypadkiem na uroczystości rozdania Wiktorów. Po imprezie, kiedy już wszyscy wychodzili z sali, ksiądz przeprosił tego, kto mu towarzyszył, i – wspomina Grodzka – „podszedł do mnie, chwycił się mojego ramienia. Schodziliśmy razem wysokimi, szerokimi schodami. Niektórzy przyglądali się nam ze zdumieniem”...
Jak długo będzie u nas choć kilku zadziwiających kapłanów, tak wewnętrznie wolnych w praktykowaniu szaleństwa Ewangelii, jak ks. Jan Kaczkowski, tak długo, mimo kryzysów, możemy być spokojni o przyszłość Kościoła w Polsce. Tacy jak ksiądz Jan i to, co on zrobił dobrego dla przybliżenia ludzi do Boga, to jedyna skuteczna obrona przed ponurymi obrońcami Kościoła, czystości doktryny i obyczajów, którzy ciskając inwektywami, cytatami z kościelnych dokumentów i Ewangelii, usiłują ukamienować nimi błądzących i grzeszników. ©℗