Dobra droga do pogadania

Ścieżka, którą ruszamy na spacer, jest biała jak śnieg od kredy. Przez wieki użytkowania stała się wąwozem. Chodzimy po drogach wytyczonych setki albo i tysiące lat temu.
z Cambridge

03.09.2018

Czyta się kilka minut

Robert Macfarlane podczas wędrówki w okolicach Cambridge / DONALD MACLELLAN / WRITER PICTURES / FORUM
Robert Macfarlane podczas wędrówki w okolicach Cambridge / DONALD MACLELLAN / WRITER PICTURES / FORUM

Robert Macfarlane wita mnie na progu domu w południowym Cambridge. Dopiero co wrócił z wakacji na walijskim wybrzeżu. – Wreszcie w domu! Jestem autorem książek podróżniczych, który nie lubi podróżować. Dziewięć godzin w korku, ale tydzień spędzony na tamtejszych cyplach i plażach wart każdej minuty mordęgi – mówi i parzy kawę.

„Nasz czas będzie ograniczony za sprawą zdziczałego pięciolatka, którego mam pod wyłączną opieką pod nieobecność żony i rodzeństwa. Ale i tak spędzimy go w miły sposób” – pisał w mailu kilka dni wcześniej, kreśląc plan wspólnej wycieczki. Will rzeczywiście trochę się wzbrania przed wyjściem, ostatecznie daje się skusić wizji śniadania w plenerze.

Jest druga połowa sierpnia, dopiero co skończył się sześcio- tygodniowy maraton upałów, które dały się we znaki całej północnej Europie. Zielone zwykle o tej porze roku trawniki są wyschnięte na wiór, ale niebo już zasłonięte grubą wykładziną chmur, jak na Anglię przystało.

„O czwartej rano pod koniec maja, na szczycie wzgórza, gdzieś nieopodal Letchworth Garden City, odkryłem jeden z najskuteczniejszych budzików na świecie: niebo pełne skowronków” – tak zaczyna się jeden z pierwszych rozdziałów jego książki „Szlaki. Opowieści o wędrówkach”, która właśnie ukazała się w polskim tłumaczeniu. Jest ona zapisem wędrówek po najdawniejszych drogach pokrywających do dziś Wielką Brytanię. Macfarlane znajduje je na kredowych wzniesieniach środkowej Anglii, wśród gnejsów wyspy Lewis, granitów pasma Cairngorm czy na atlantyckich wodach oblewających Hebrydy Zewnętrzne, które – jak przekonuje – z pozoru peryferyjne, przez wieki stanowiły istotny punkt przesiadkowy dla żeglarzy. Przemierza Broomway, biegnącą po twardym mule drogę łączącą hrabstwo Essex z wyspą Foulness, dostępną jedynie w czasie odpływów.

Nie ogranicza się do Wysp Brytyjskich – pielgrzymuje do Santiago de Compostela, wędruje po Palestynie, za przewodnika mając pisarza i prawnika Raję Shehadeha, kłania się świętej dla buddystów górze Minya Konka w Syczuanie. Na każdym kroku towarzyszy mu literatura, przede wszystkim w osobie brytyjskiego poety Edwarda Thomasa. Macfarlane podąża za jego twórczością, ale też stara się patrzeć na świat jego oczami.

Mój plan na dziś zakłada patrzenie oczami Macfarlane’a.

Droga szkolna

Urodził się w 1976 r. w Oksfordzie, wychował w Nottingham, ale potem wylądował w Cambridge, gdzie został wykładowcą literatury angielskiej w Emmanuel College, jednej z najstarszych szkół w kraju. W międzyczasie debiutował – za „Góry. Stan umysłu” (polska premiera w październiku) dostał m.in. nagrodę „Guardiana” dla debiutantów. Z czasem, z uwagi na akademickie wykształcenie, sam zaczął jurorować w konkursach literackich. W 2013 r. przewodniczył komisji, która nagrodziła Bookerem „Wszystko, co lśni” Nowozelandki Eleanor Catton.

Ruszamy z Cambridge na południe, do miejsca, w którym zaczynają się „Szlaki”. Krajobraz jest płaski, rolniczy, po żniwach. Ale zaraz za miastem na horyzoncie widać wysoką na kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów fałdę terenu.

– To dwa kredowe wzniesienia, które ciągną się potem dalej na zachód. Na południe stąd ziemia jest już pofalowana. To granica dwóch krajobrazów – mówi zza kierownicy Macfarlane. – W okolicy są dwa stanowiska archeologiczne, jedno z epoki brązu, drugie żelaza. Liczne znaleziska wskazują, że to wybrzuszenie od dawna było używane jako szlak komunikacyjny. Jeśli wszędzie dookoła jest nisko i mokro, a obok znajduje się takie wzniesienie, to naturalne, że wybierzesz najwygodniejszą drogę. Szkoda tylko, że współczesna asfaltówka przecięła tę świętą dla naszych przodków górę na wskroś.

Ścieżka, którą ruszamy na spacer, jest biała jak śnieg, bo biegnie „po gigantycznej szkolnej kredzie”. Żeby zilustrować swoją metaforę, Macfarlane podnosi z ziemi byle kamyk i kreśli nim na korze pierwszego z brzegu buku parę zygzaków. Zaraz potem prowadzi w dół zarośniętego zielenią obniżenia. Anglicy mają na takie drogi specjalny rzeczownik – holloway, a więc droga, która przez wieki użytkowania stała się wąwozem.

Will biega wokół nas jak wolny elektron, chowa się za drzewami, zrywa liście i – jak na dziecko przystało – ciągle pyta, czy jeszcze daleko. Celem wycieczki jest przerobione na rekreacyjny park grodzisko z epoki żelaza i pamiętająca czasy imperium rzymskiego droga, która kilka kilometrów dalej łączy się z Drogą Icknield, uważaną za jeden z najstarszych traktów na Wyspach. Park jest zdziczały, a wijące się wśród buków, jaworów i lip ścieżki stanowią coś na kształt labiryntu, choć opartego na planie koła.

– Jak w wierszu Thomasa – mówi Macfarlane na jednym ze skrzyżowań. – Stoisz na rozstaju dróg i nie wiesz, którą wybrać. Gdyby tylko dało się pójść jedną z dróg, a potem wrócić i sprawdzić, co czekało cię na drugiej... Dla Thomasa to skrzyżowanie oznaczało konieczność wyboru między zaciągnięciem się do wojska i ruszeniem na front pierwszej wojny światowej a emigracją lub życiem na wsi, gdzie jako głowa rodziny wymknąłby się poborowi.

Wybrał wojnę, zginął w pierwszym dniu bitwy pod Arras.

Mieszanie biografii z opisem przyrody to typowy dla Macfarlane’a literacki chwyt. W jego prozie nie ma krajobrazu bez ludzi, którzy odcisnęliby w nim swoje tropy.

– Ścieżki biegną nie tylko przez ziemię, ale i przez jej mieszkańców – mówi. – Kształtujemy przestrzeń dookoła nas tak samo intensywnie, jak ona kształtuje nas. To mnie przede wszystkim interesuje. Wewnętrzne krajobrazy, które każdy z nas nosi głęboko w sercu.

Dla niego takim miejscem jest między innymi szkockie pasmo Cairngorm. To nie są wysokie góry, ustępują choćby naszej Tarnicy, ale ich spoiwem jest wyniesiony na ponad kilometr nad poziom morza płaskowyż. Zimą panują tam niemal arktyczne warunki. To za sprawą mieszkających u podnóża Cairngorm dziadków Macfarlane stał się górołazem. Po studiach wspinał się na paru kontynentach, a wspomniany już literacki debiut poświęcił odpowiedzi na pytanie: co pcha ludzi w góry?

– Powiedzmy, że to licząca kilkaset stron wariacja na temat słynnej odpowiedzi Mallory’ego: „Bo są” – śmieje się. – Niektórzy odebrali ją jak list miłosny, ale to tak naprawdę moje pożegnanie z wysokimi górami. Chociaż echa tego związku czasami do mnie wracają. Proponowano mi w tym roku wyprawę na Pik Lenina, ale kiedy pomyślałem, że ma ponad 7 tys. metrów wysokości i będę cierpiał na chorobę wysokościową, po prostu mi się odechciało. Wolę w wolnym czasie wspiąć się na jakiś efektowny trzytysięcznik.

Droga do pogadania

Literacki i komercyjny sukces wydanych oryginalnie w 2012 r. „Szlaków” spowodował, że Macfarlane’a ochrzczono mianem ojca „nowego nature writing” – nurtu sięgającego korzeniami „Waldenu” ­Henry’ego Davida Thoreau, analizującego współczesne relacje człowieka i środowiska. Pełnego odautorskich impresji i tym samym balansującego na styku prawdy i fikcji. Coś, co początkowo traktowano jako ciekawostkę, z czasem stało się potężną gałęzią brytyjskiego rynku literackiego.

Wertując grzbiety książek w największej księgarni w Cambridge, można dojść do wniosku, że Brytyjczycy nie robią nic innego, tylko dzień i noc pieszo przemierzają swój kraj, po drodze cytując romantyków i licząc migrujące tu na chłodniejszą część roku ptactwo.

Nasza ścieżka rozszerza się, przechodzi w efektowną bukową aleję. Pod gęstymi koronami wygląda jak tunel, na którego końcu widać nieśmiałe przebłyski słońca. Możemy iść ramię w ramię, Macfarlane mówi, że to „dobra droga do pogadania”: – Jeśli pytasz, skąd ten rozkwit właśnie tu, w kraju tak zdewastowanym przyrodniczo, to w pytaniu zawarta jest już odpowiedź. Kultura łata dziury tam, gdzie brakuje natury. Staje się substytutem tego, czego na przestrzeni wieków się pozbyliśmy. Jasne, że istotna dla rozwoju nurtu była tutejsza tradycja pieszych wędrówek, ale ten wysyp książek może być wołaniem o zachowanie tego, co jeszcze pozostało.

– Desperackim krzykiem?

– Niekoniecznie desperackim. Bertolt Brecht pisał, że myślenie o drzewach w mrocznych czasach jest samo w sobie mroczne, ale przecież współczesność dawno przegoniła jego obawy. Mam wrażenie, że dziś natura jest jedynym istotnym tematem rozważań. Od jej dobrostanu zależy nasza przyszłość. Co zresztą ciekawe, Niemcy współcześnie po prostu przeszczepili na swój grunt brytyjskie przyrodopisarstwo. Bo zajmowanie się ziemią ojczystą ciągle rodzi tam nacjonalistyczne skojarzenia. A przecież mają tak bogatą tradycję pisania o przyrodzie. Mówimy o kraju Goethego! Sebald, którego uwielbiam, jest świetnym przykładem. W „Pierścieniach Saturna” nie ma niewinnych krajobrazów.

– Ale podobno nie lubisz być nazywany pisarzem natury?

– Bo termin nature writing już dawno spełnił swoją funkcję. Potem stał się marką, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych w latach 80. i 90. XX w. A kiedy coś jest już marką, to trzeba uciekać od tego jak najdalej, bo staje się wymówką dla zalewających rynek półproduktów – mówi. – Większość gatunków literackich przeszła tę drogę. To się dzieje cyklicznie, a kolejne etapy są łatwe do przewidzenia: najpierw entuzjazm, potem znużenie, skostnienie, parodia, pogarda, wreszcie ekskomunika. Z tym mamy do czynienia dzisiaj. Wszystkie okładki książek o przyrodzie są takie same, nurt stał się w wielu aspektach skamieliną. Są oczywiście autorzy oryginalni, którzy tworzą wspaniałe rzeczy. Ale to wyjątki balansujące na krawędzi wielu gatunków. Ja sam od sześciu, może siedmiu lat wolę mówić o krajobrazach.

– W czym krajobraz jest lepszy od natury?

– Składają się na niego życiorysy, historia, pogoda, ekologia, polityka. I wszystko to jest w ruchu. „Krajobraz” – to dynamiczny rzeczownik, prawie czasownik. Wymaga dynamicznej formy literackiej, a kluczem jest eksperymentowanie. Więc staram się zmieniać swój sposób pisania, szukać nowych głosów, nowych narracji. Nie tylko z książki na książkę, ale i ze strony na stronę.

Droga do sukcesu

Przyznaje, że książką, która zrobiła z niego pisarza, jest „Arctic Dreams” Barry’ego Lopeza. Była druga połowa lat 90., spędzał lato w północno-zachodniej Kanadzie, wspinając się w Górach Skalistych i wędrując wzdłuż Pacyfiku. Książkę Lopeza kupił podczas krótkiego przystanku w Vancouver. Była gruba i ciężka, ale nosił ją potem cały czas w plecaku i uczył się, jak miksować literaturę faktu z językiem poezji.

– „Arctic Dreams” nie ma nic wspólnego z przyrodopisarstwem. To książka o polityce, historii, antropologii, pisana pierwszoosobową prozą, która nie stosuje się do żadnych ustalonych reguł. Ale wizja Lopeza jest tak przekonująca, że czujesz się, jakby co rusz podawał ci do oczu lornetkę. I taka powinna być literatura przyrody. Odważna, łamiąca konwenanse, nieustannie niezadowolona z tego, jak się ją postrzega.

– To po co w ogóle mówić o osobnym nurcie? Przecież świat przyrody jest tłem dla pokaźnej części literatury – pytam.

– Jasne, a większość książek o przyrodzie to siłą rzeczy literatura drogi. Ale chodzi o to, że skomplikowane formy są trudne do objaśnienia, więc wymyśla się dla nich szufladki. Problemem stają się, kiedy to pisanie jest łączone z prostym romantyzmem. Naiwnym, marzycielskim przyglądaniem się ptaszkom, pszczółkom, listkom. Weźmy „Sekretne życie drzew” Petera Wohllebena. To był fenomen, który zwrócił uwagę na pewien ważny problem, ale przy tym całym rozgłosie za mało mówiło się o tym, że to po prostu bardzo słaba książka.

– Drzewa nie mają sekretów?

– Mniej mnie interesują interakcje pomiędzy drzewami, a bardziej to, jakiego języka używamy do ich opisania. Mamy dziś dwie obowiązujące narracje. Jest neoliberalny język, który mówi o rywalizacji drzew o dostęp do światła i wody. Według niego jeśli drzewa w lesie wymieniają między sobą substancje odżywcze za pomocą sieci mikoryzowych – czynią to dla własnej korzyści. Ale jest też socjalistyczny punkt widzenia, według którego wszystkie drzewa troszczą się o siebie wzajemnie, starsze matkują młodszym, a cały las jest jak państwo opiekuńcze. Jeden i drugi język wiele mówi o nas samych.

Rzymska droga wyprowadza nas wreszcie na otwartą przestrzeń, efekt powojennej brytyjskiej manii samowystarczalności.

– Wszystko, co było nieużytkami, w latach 50. przekształcono w uprawy. Wcześniej to był trudny teren do poruszania się, nic tylko krzaki i krzaki. Potem wszystko się zmieniło. A teraz zobaczysz sympatyczną ławeczkę – mówi Macfarlane.

Znad drzew słychać krzyk myszołowa, ale oczy nie wyłapują na szarym niebie żadnego ruchu. Za to na skraju ciemnożółtego ścierniska leży zwalony pień. Dowiaduję się, że kilka miesięcy temu Macfarlane siedział na nim w towarzystwie Rebeki Solnit, autorki „Zewu włóczęgi”, którego polska premiera przypadkiem zbiegła się teraz w czasie ze „Szlakami”.

– Byliśmy bez Willa, więc zaszliśmy trochę dalej niż dzisiaj – śmieje się. – Tutaj też miał miejsce mój wstydliwy wypadek ze „Szlaków”. Rozpędziłem się, zleciałem z roweru, połamałem żebra. Na samym początku przedsięwzięcia, tak blisko domu.

„To było myto za wejście na dawne szlaki, pobrane przy jednym ze zwyczajowych punktów” – wtajemniczył go potem znajomy piechur.

Droga do przyszłości

Uszczęśliwiając zmęczonego pięciolatka, wczesnym popołudniem wracamy do Cambridge, gdzie o tej porze roku więcej jest turystów niż studentów. Emmanuel College ufundowano w 1584 r. jako uczelnię purytańską, mającą kształcić protestanckich kaznodziejów wysyłanych później do Ameryki.

– Dziś daleko nam do purytanizmu – zauważa Macfarlane, ale historyczny wymiar miejsca widać choćby w architekturze. Żeby trafić do jego gabinetu, mijamy dawne stajnie, których narożniki spiłowano tak, by koń łatwo ściął zakręt.

Na piętrze są już tylko książki. Zakrywają dwie ściany, na podłodze jest ich jeszcze więcej. Ustawione w sięgające kolan wieże, więc aby przejść z jednego końca gabinetu na drugi, trzeba się poruszać ruchem konia szachowego. Na grzbietach te same nazwiska, które jak duchy powracają w kolejnych publikacjach Macfarlane’a: Thomas, Bruce Chatwin, Patrick Leigh Fermor, John Muir, Thoreau. I Nan Shepherd, piewczyni jego ukochanych gór Cairngorm, która, wydobyta przez niego z zapomnienia, dwa lata temu trafiła na szkocki banknot pięciofuntowy. Z okien gabinetu rozciąga się widok na Parker’s Piece, dziesięciohektarowy, zarośnięty trawą plac w funkcji parku. Podobno to tu rozegrano pierwszy w historii mecz piłki nożnej na zasadach zbliżonych do współczesnych.

– Jestem tu przez pięć godzin dziennie, sześć miesięcy w roku. Mając na uwadze kwestie finansowe, dawno już mógłbym zrezygnować z wykładania, ale po prostu bardzo to lubię. No i nikt o zdrowych zmysłach nie rzuci uczenia na najlepszej uczelni świata, i to najlepszych studentów – mówi, układając na podłodze jeszcze jeden wieżowiec. Zabiera te książki do domu, bo właśnie zaczyna ostatnią autorską redakcję najnowszej książki. „Underland”, czwarta – jak żartuje – część „luźnej trylogii o relacjach krajobrazu i ludzkiego serca”, trafi do brytyjskich księgarń w maju przyszłego roku.

– Mam cichą nadzieję, że zbiegnie się w czasie z oficjalnym uznaniem przez Międzynarodową Komisję Stratygrafii, że żyjemy w antropocenie, erze człowieka, a ślady naszej bytności pozostaną w zapisie geologicznym na kolejne miliony lat – mówi.

Na potrzeby nowej książki odbył najtrudniejsze z dotychczasowych wędrówek literackich. Wspinał się samotnie w północnej Norwegii, by zobaczyć tamtejszą sztukę naskalną („Wiosna się spóźniła, było cholernie zimno i daleko od cywilizacji”). Był też w Onkalo, fińskim składowisku zużytego paliwa nuklearnego, które według planów budowniczych ma przetrwać nawet sto tysięcy lat. Tyle czasu zajmie neutralizacja radioaktywnych substancji upchniętych pół kilometra pod ziemią.

– Coraz częściej myślę o naszej spuściźnie, o tym, co zostawimy po sobie nie tylko następnym pokoleniom, ale i innym gatunkom, które przejmą tę planetę po nas. Odległy czas, ale w przyszłości, a nie wstecz, czym zajmowałem się do tej pory. W „Underland” wreszcie dałem tym myślom dojść do głosu. Ale konkluzja jest chyba optymistyczna, bo głównym bohaterem epilogu jest mój najmłodszy syn.

Zanim się pożegnamy, mam jeszcze zostać przedstawiony pewnemu drzewu. Rośnie na terenie college’u i z daleka wygląda jak mały las. Platan wschodni ma ponad dwieście lat i ukorzenił się w co najmniej kilkunastu miejscach. Ciężkie konary po prostu pną się ku ziemi, wrastają w nią, ale zaraz potem na nowo odbijają w górę w poszukiwaniu światła słonecznego i wody. Efektem jest gąszcz gałęzi rozciągnięty nad głowami jak cyrkowy namiot.

Ten platan (Macfarlane mówi o nim The King of Limbs, Król Kończyn) wyrósł z nasiona przywiezionego z greckich Termopil. Podczas ładnej pogody wykładowcy prowadzą pod nim zajęcia, a studenci w cieniu korony wystawiają Szekspira.

– Każdy, kogo z platanem zapoznaję, pyta, czy wspiąłem się kiedyś na górę – mówi na koniec. – Tak, ale miałem potem z tego powodu kłopoty. A żeby rozwiać twoje wątpliwości, czy to jedno drzewo, czy kilka: czy to naprawdę istotne? Jest po prostu piękne. ©

Robert Macfarlane, SZLAKI. OPOWIEŚCI O WĘDRÓWKACH, przeł. Jacek Konieczny, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2018.


CZYTAJ WIĘCEJ: Zbiór wszystkich tekstów z naszego wakacyjnego cyklu >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2018