Dialog głuchych

Jeden szkodliwy artykuł wprestiżowej niemieckiej gazecie ożywił w niefortunny sposób temat przez ostatnie dwa lata - zważywszy fatalne zawirowania w stosunkach między naszymi krajami - szczęśliwie uśpiony.

18.08.2007

Czyta się kilka minut

Mowa o newralgicznej, a obarczonej w polskiej opinii publicznej ze zrozumiałych powodów wielkim ładunkiem emocjonalnym, sprawie wzajemnego zwrotu dóbr kultury: polskich (zagrabionych przez hitlerowców) oraz niemieckich (wywiezionych w 1943 r. z terenów dzisiejszych Niemiec na Dolny Śląsk i Pomorze Zachodnie, z obawy przed alianckimi bombami).

Kulisy jednego tekstu

Artykuł Reinharda Müllera w dzienniku "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (pt. "Ostatni niemieccy jeńcy wojenni"; "FAZ" z 27 lipca br.) przedstawiał stanowisko emerytowanego niemieckiego dyplomaty, Tono Eitla, sfrustrowanego brakiem zajęcia i sukcesów na tym trudnym polu negocjacyjnym, powierzonym mu przed laty.

Drugie dno tej publikacji wygląda następująco: Eitel postanowił "wrócić do gry" i upomnieć się w rządzie o swą pozycję i znaczenie. "FAZ", gazeta sympatyzująca z jego poglądami, streściła główne tezy jego artykułu (a nie ministerialnego raportu, jak pisała potem "Rzeczpospolita") umieszczonego w wydanej właśnie w Niemczech zbiorowej publikacji, poświęconej problemom wojennej grabieży dóbr kultury i powojennym zabiegom zmierzającym do ich restytucji ("Kulturgüter im Zweiten Weltkrieg. Verlagerung-Auffindung-Rückführung", Magdeburg 2007).

Stanowisko rządu RFN, które rzecz jasna Eitel podziela, opiera się od lat konsekwentnie na wykładni prawa międzynarodowego wywiedzionej z Konwencji Haskiej z 1907 r. i traktowanej generalnie - przynajmniej w świecie zachodnim - jako standard (zgodnie z nią dobra kultury państw walczących nie podlegają zaborowi ani nie mogą być przedmiotem reparacji wojennych i restytucji zastępczej). Zatem nie to znane od dawna niemieckie stanowisko zadziwia w artykule "FAZ", lecz argumentacja Eitla i Müllera. Jest ona nie tylko stricte formalistyczna, ale rażąco jednostronna i całkowicie głucha na polską perspektywę i wrażliwość. Dawno już nikt z przedstawicieli życia oficjalnego RFN nie wypowiadał się w tej sprawie w ten sposób - aby tytułem przykładu przypomnieć byłą minister kultury RFN Christinę Weiss czy prezydenta Fundacji Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego, Klausa-Dietera Lehmanna, a zakończyć wypowiedzią rzecznika berlińskiego MSZ w pierwszym artykule "Rzeczpospolitej" wywołanym tekstem "FAZ" ("Mogę powiedzieć tylko tyle, że negocjacje trwają i faktycznie od kilku lat nie odnotowaliśmy specjalnego postępu. Zdajemy sobie sprawę, że to bardzo drażliwa kwestia, ale nasze stanowisko jest jednak niezmienne. Zgodnie z prawem te dzieła sztuki są własnością Niemiec i chcemy, żeby znalazły się w Niemczech").

Niewiedza i niewrażliwość

Obaj autorzy "FAZ" stosują w odniesieniu do niemieckich zbiorów znajdujących się od końca wojny w polskim posiadaniu termin "Beutekunst" (dosłownie: "trofea kulturalne" lub "zagrabione dzieła sztuki"). Tymczasem - w przeciwieństwie do trofiejnych brygad Armii Czerwonej, które na rozkaz Stalina planowo grabiły i wywoziły niemieckie dobra kultury - berlińskie dobra znalezione zostały na terenach przyznanych Polsce na Konferencji Poczdamskiej. Znaleźli je polscy bibliotekarze, muzealnicy i archiwiści szukający nade wszystko polskich dóbr kultury, wywiezionych przez okupanta na Dolny Śląsk i Pomorze Zachodnie.

"FAZ" twierdzi też (za Eitlem), że Polska podobnie jak Rosja nie wywiązuje się z restytucyjnych zobowiązań zapisanych w traktatach z RFN na początku lat 90.; przy czym z Rosją przynajmniej - inaczej niż z Polską - mają być prowadzone stałe rozmowy, choć bezskuteczne. Jednak Eitel przemilcza nie tylko odmienne zapisy traktatowe (w niemiecko-rosyjskim zapisany jest wzajemny zwrot; w polsko-niemieckim dążenie do rozwiązywania problemów związanych z dobrami kultury) i fakt, że na mocy ustawy rosyjskiej Dumy z 1997/99 r. zdecydowana większość spośród setek tysięcy wywiezionych do ZSRR dzieł sztuki i milionów książek uznana została za własność Federacji Rosyjskiej. Nie mówiąc o tym, że do dziś w Rosji część trofiejnych magazynów jest nadal niedostępna, gdy w Polsce od dawna te tzw. przemieszczone zbiory są jawne.

Eitel stwierdza nadto, że inne państwa byłego ZSRR, w tym Ukraina, choć wyszła z wojny z ogromnymi zniszczeniami substancji zabytkowej, stosują się do prawa międzynarodowego i restytuują Niemcom wywiezione dobra. Tymczasem odnosi się to do Armenii i Gruzji, gdzie znalazły się odpryski sowieckich "trofeów" (o niewielkiej wartości), a decyzje o zwrotach miały charakter wiązanych transakcji politycznych. Na Ukrainie natomiast, choć istotnie oddano przed kilku laty zbiory muzyczne berlińskiej Singakademie, to jednak niektóre magazyny muzealne nadal są dla niemieckich badaczy i negocjatorów niedostępne.

Także twierdzenie Eitla, że w niemieckich zbiorach publicznych - mimo poszukiwań dóbr zrabowanych z Polski - nic już nie ma, jest niezgodne z prawdą. Po pierwsze, znane są - choć istotnie nieliczne - przypadki takich obiektów, by wymienić ponad 70 dokumentów Zakonu Krzyżackiego z Warszawskiego Archiwum Akt Dawnych (obecnie w zbiorach Fundacji Pruskiej), obraz Guardiego z Muzeum Narodowego w Warszawie (znajdujący się w posiadaniu Uniwersytetu w Heidelbergu, został pomyłkowo restytuowany przez aliantów i obecnie przechowywany jest w Staatsgalerie w Stuttgarcie) czy XIII-wieczny Pontyfikał Płocki zrabowany z seminarium duchownego w Płocku (obecnie w zbiorach Bayerische Staatsbibliothek, do której trafił w ramach poufnych sprzedaży dzieł sztuki i dóbr kultury z terenów NRD, prowadzonych przez powołany do tego celu Zentral­antiquariat der DDR).

Po drugie, wiadomo, że większość niemieckich muzeów i bibliotek ma przed sobą rzetelne badania proweniencji obiektów pozyskanych w okresie wojny i po wojnie. Decyzja o ich przeprowadzeniu i utworzeniu na ten cel specjalnego funduszu (5 mln euro) zapadła w tym roku w wyniku utraty przez berlińskie Brücke Museum ikony niemieckiego ekspresjonizmu, "Sceny ulicznej" Ludwiga Kirchnera, którą rząd krajowy Berlina zmuszony był restytuować spadkobiercom żydowskiego kolekcjonera. Badania te zapewne pozwolą niekiedy zidentyfikować obiekty zrabowane w okresie okupacji z Polski, które po wojnie trafiły do instytucji niemieckich w wyniku zakupu lub daru, bez podania źródła ich pochodzenia.

Myli się też Eitel, twierdząc, że wiele zrabowanych obiektów Niemcy oddali w "geście dobrej woli" Polsce od chwili podjęcia negocjacji 15 lat temu. Nawet podane przez niego przykłady można podważyć - choćby kościelne księgi metrykalne, o których powrocie zdecydowały dwa Episkopaty (bez udziału władz RFN) lub lustro etruskie ze zbiorów gołuchowskich, które po wojnie trafiło do hamburskiego Muzeum Rzemiosł, a które rząd krajowy Hamburga zdecydował zwrócić w efekcie upublicznienia jego historii przez piszącą te słowa.

Polska śladem Dumy

Tyle o niedobrym, ale - skłonna jestem sądzić - przypadkowym artykule w "FAZ" (który notabene powtarza tytuł wartościowej książki Włodzimierza Kalickiego, publicysty "Gazety Wyborczej", poświęconej w znacznej mierze Berlince). Tym bardziej więc reakcja nań polskich mediów (w tym także niestety Kalickiego w "Wyborczej") oraz - przede wszystkim - polskiego MSZ jest grubo przesadzona.

Można by określić ją mianem histerycznej, gdyby nie stało za tym coś więcej. Mam na myśli dyskredytowanie polskiej polityki zagranicznej lat 90. i ostre fobie antyniemieckie rządzących i niektórych ich doradców. Wystarczy zacytować Mariusza Muszyńskiego (pełnomocnika MSZ ds. stosunków polsko-niemieckich!) i Krzysztofa Raka, którzy straszą, że "zwrot byłych [sic! - NCL] niemieckich dóbr kultury jest niezgodny z polską racją stanu", a rząd, który na to by się zgodził, "otworzyłby prawną furtkę dla zwrotu całego niemieckiego mienia przejętego po wojnie przez Polskę" ("Rzeczpospolita" z 3 lipca).

Przemilczają, jak zresztą chyba wszyscy autorzy polskich replik, że Berlin zabiega o zwrot niemieckich dóbr kultury z terenów obecnego państwa niemieckiego, a nie z terenów Śląska, Pomorza czy Wolnego Miasta Gdańska, w odniesieniu do których zastosowanie znajduje formuła prawnej sukcesji, której rząd niemiecki nie podważa. Jednak status własnościowy obiektów z obecnych Niemiec, które znalazły się przypadkowo na tych terenach, jest inny, o czym wiedzą dobrze nasi negocjatorzy, próbujący np. odzyskać od Ukrainy przynajmniej obiekty wypożyczone przed wojną do muzeów i bibliotek lwowskich z Warszawy. Kiedy zaś Muszyński i Rak piszą, że "część mienia nabytego w powojennym procesie reparacyjnym stanowią dobra kultury", i że "przeszły one na własność Polski jako tzw. restytucja zastępcza", to proponują wykładnię prawną, której co prawda nie podziela większość zachodnich prawników (nie tylko niemieckich), za to jest ona częściowo zbieżna z opinią prof. Krzysztofa Skubiszewskiego, szefa MSZ w rządzie Tadeusza Mazowieckiego i specjalisty prawa międzynarodowego. Ta zbieżność poglądów (ciekawe, czy są jej świadomi?) nie przeszkadza jednak autorom głosić, że Skubiszewski jest współautorem "specyficznie rozumianego pojednania", którego klęskę - ich zdaniem - symbolizuje m.in. tekst w "FAZ".

"Polska racja stanu" pojawia się też jako argument w oświadczeniu polskiego MSZ z 7 sierpnia br. na temat spornych dóbr kultury. Dopuszcza ono "podejmowanie rozmów mających na celu rozwiązanie problemów dwustronnych" (punkt 4), choć nie bardzo wiadomo, czy takie jeszcze da się znaleźć, skoro (w punkcie 1) czytamy, że wszystkie dobra kultury proweniencji niemieckiej, "jakie znalazły się w związku z II wojną światową na terenie Polski, zostały na podstawie odpowiednich aktów prawnych przejęte na własność przez Państwo Polskie. Stanowią one własność państwową bądź też należą do podmiotów, które legalnie stały się ich właścicielami. Regulacja ta miała charakter ostateczny, a wysuwanie obecnie jakichkolwiek roszczeń o zwrot tych dóbr jest całkowicie bezpodstawne i nie może być uwzględnione".

"Odpowiednie akty prawne" nie zostały wskazane, zastąpiono je natomiast kategorycznym tonem, który kojarzy się z rosyjską dyskusją nad wspomnianą ustawą Dumy. Ciekawe zresztą, jak w świetle tego stanowiska MSZ (i Ministerstwo Kultury) ustosunkuje się np. do roszczeń spadkobierców niemieckich Żydów Sachsów z Wrocławia, których kilka płócien, skonfiskowanych przed 1938 r. przez hitlerowców i przekazanych Museum der bildenden Künste w ówczesnym Wrocławiu, znajduje się od lat w warszawskim Muzeum Narodowym.

I co dalej?

Cała ta "wojna na słowa" potwierdza, że ciągle mamy tu do czynienia z dialogiem głuchych. Strona niemiecka nadal nie potrafi zrozumieć, że powinna polskiej opinii publicznej (nie politykom, prawnikom czy urzędnikom) uprzytomnić, że widzi zasadniczą różnicę między sztuką zrabowaną przez hitlerowców - obojętne, czy w imię państwa (III Rzeszy) i jej zbrodniczych organizacji, czy kradzioną na własną rękę przez żołnierzy i niemieckich funkcjonariuszy - a niemieckimi dobrami kultury przemieszczonymi na późniejsze terytorium Polski. Pierwszym krokiem w tym kierunku powinno być upublicznienie przez RFN listy obiektów zrabowanych z Polski w granicach z 1939 r., zlokalizowanych w niemieckich zbiorach publicznych (bez względu na to, jak się tam dostały) i ich bezwarunkowy zwrot Polsce - a nie przetrzymywanie ich jako "fantów" do wymiany na Berlinkę.

A strona polska? Mogłaby w ramach tak dziś popularnej polityki historycznej (bo przecież nie zupełnie dziś niemodnego pojednania), obok przypominania naszej opinii publicznej wojennych strat kultury polskiej, niekiedy uprzytomnić jej i sobie, że byłe wschodnie ziemie Niemiec z Wrocławiem i Gdańskiem stanowiły bogate rezerwuary kultury niemieckiej. Kto dziś kojarzy, że to dzięki nim warszawskie Muzeum Narodowe wzbogaciło się tuż po wojnie o większą liczbę obiektów, niż straciło w czasie wojny? I kto wie, że na liście reklamowanych od 1995 r. przez polskich negocjatorów 114 obiektów, które miałyby znajdować się dziś na terenie Niemiec (skądinąd żenującej dokumentacyjnie), przeważają dobra kultury z terenów przyłączonych do Polski w wyniku Konferencji Poczdamskiej?

Równie ważne, jak rzetelne i spokojne informowanie opinii publicznej obu krajów o tych złożonych problemach, jest odmrożenie i wspieranie kontaktów oraz współpracy między polskimi i niemieckimi fachowcami: muzealnikami, bibliotekarzami, archiwistami, konserwatorami. Od polityków i prawników różnią się oni tym, że ich wspólny priorytet stanowi dobro dzieł sztuki i kultury, a nie prawnicza ekwilibrystyka czy ideologicznie zabarwiona racja stanu. To oni mają dziś najwięcej do zrobienia nie tylko przy poszukiwaniu, identyfikowaniu i badaniu dóbr kultury "z wojennym życiorysem", ale też przy wypracowaniu takich modeli rozwiązań kwestii spornych, które będą akceptowalne dla naszych społeczeństw - i tym samym wytyczą drogę politykom.

NAWOJKA CIEŚLIŃSKA-LOBKOWICZ jest historykiem i krytykiem sztuki, ekspertem w sprawach restytucji dzieł sztuki. W latach 1992-96 radca ambasady polskiej w RFN i założyciel Instytutu Polskiego w Düsseldorfie. Mieszka w Warszawie i Monachium.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2007