Demokracja elektroniczna

Nowoczesne media doprowadziły do konieczności zakwestionowania tradycyjnych teorii społecznych i stworzyły demokrację zupełnie inną niż ta, którą znaliśmy do tej pory. To coś więcej niż tylko kryzys klasycznego modelu demokracji. To jego zmierzch.

06.07.2003

Czyta się kilka minut

Mniej więcej od 10 lat obserwuję, jak w wyniku zmian rzeczywistości i technologii komunikacyjnych zmienia się funkcjonowanie demokracji. Zmiany te są tak dalekie, że demokracj a współczesna, którą określam mianem elektronicznej, ma już niewiele wspólnego z koncepcją demokracji przyjętej po drugiej wojnie. Mają one związek z odczuwanym dziś w społeczeństwach demokratycznych poczuciem kryzysu samej demokracji, przejawiającym się przynajmniej w trzech wymiarach.

Politycy bez kontroli

Po pierwsze, jest to poczucie, że ludzie, których wybieramy, i którzy mają nas reprezentować, reprezentują coraz częściej wyłącznie siebie, albo coś, co określa się mianem klasy politycznej, i że nie mamy nad nimi żadnej kontroli. Po drugie, nawet jeśli w czasie kampanii wyborczych politycy formułują programy, to nie mają one znaczenia w czasie ich późniejszej działalności. Po trzecie wreszcie, polityka współczesna odchodzi od sfery gospodarczej, koncentrując się na sferze symbolicznej: religii, wierze, wartościach fundamentalnych z jednej, oraz, na przykład, charakterze plam na sukience Moniki Lewinski z drugiej strony. To nie przypadek. Polityka potrzebuje pola konfliktu, który będzie nośny medialnie i nie będzie wiązał się z odpowiedzialnością. Sfera symboliczna takiego właśnie pola konfliktu dostarcza.

Jakie są tego konsekwencje? Coraz trudniej kontrolować polityków z wywiązywania się z obietnic i podejmowanych przez nich działań. Trudno przecież rozliczyć polityka z obietnic dostarczenia większej ilości dumy narodowej albo innych wartości. Obietnice takie są trudniejsze do zweryfikowania niż tradycyjne (składane przynajmniej przez 100 lat: od połowy XIX do połowy XX w.) obietnice ekonomiczne czy redystrybucyjne. Zjawiska te są poważnym elementem współczesnej demokracji, podobnie jak poczucie braku uczestnictwa, braku wrażliwości większości na potrzeby mniejszości, jeśli te mniejszości nie są hałaśliwe lub agresywne. Mniejszości z kolei stają się hałaśliwe i agresywne wiedząc, że tylko w ten sposób mogą zostać wysłuchane i dostrzeżone.

Tradycyjne demokracje

Oczywiście demokracja ma różne twarze. Nawet w XVIII i XIX w. nie istniała jedna demokracja, lecz dwie, zupełnie odmienne. Pierwsza z nich, nazywana demokracją naturalną, powstała tylko dwa razy w historii: w Atenach w czasie kolonizacji Morza Jońskiego i w USA po 1830 r. w czasie ekspansji na Zachód, kiedy każdy człowiek mógł się wypisać z lokalnej społeczności, oczywiście pod warunkiem, że nie był Murzynem ani Indianinem. Demokracja wymyślona przez Jana Jakuba Rousseau na potrzeby małych komun szwajcarskich Szwajcarii była podobna, chodziło w niej o podejmowanie decyzji przez ludzi, którzy osobiście się znali.

Drugi rodzaj demokracji, powstał w społeczeństwach dużych, nie-otwartych. Była ona rezultatem długotrwałego procesu politycznego, którego istotą był wyraźny, opłacony krwią konflikt pomiędzy ludźmi mającymi udział we władzy, a tymi znajdującymi się niżej w hierarchii społecznej. Ten konflikt w Europie Zachodniej bywał rozwiązywany dopiero wówczas, gdy istniała wystarczająca ilość zasobów, by demokrację podtrzymać. W Anglii nastąpiło to pod koniec XIX w., we Francji na przełomie wieków, ale już we Włoszech i Niemczech przy braku zasobów próby zdemokratyzowania masowych społeczeństw w pierwszej połowie XX w. nie powiodły się i społeczeństwa te musiały przejść jeszcze przez faszyzm i nazizm. Ludy naszej części Europy musiały przejść jeszcze dłuższą i bardziej skomplikowaną drogę.

Demokracja zawsze opierała się na pewnych założeniach. Klasyczna teoria demokracji mówiła o woli większości i dobru publicznym. Po drugiej wojnie powstała jednak inna, nowoczesna teoria demokracji. Sformułował ją po raz pierwszy Joseph Schumpether w 1944 r. w książce „Kapitalizm, socjalizm i demokracja”. Wedle niego demokracja to system, w którym konkurujące ze sobą elity polityczne mogą być wymieniane u władzy przez wyborców. Wyborcy decydują: wymienić albo zostawić władzę. I tylko tyle. Nie ma tu mowy o dobru publicznym, woli większości. Po drugiej wojnie nastąpiła jeszcze jedna zmiana. Ponieważ większość reżimów autorytarnych przed i w czasie wojny powoływała się na legitymizację - w końcu Ustawy Norymberskie przyjął niemiecki Reichstag, a Mussolini miał poparcie większości - demokracja europejska przekształciła się z większościowej w konstytucyjną.

Ta pierwsza mówi, że ten, kto wygrywa wybory, rządzi według uznania, realizuje swój program, i dopóki zapewnia sobie większość, wszystko jest w porządku.

Druga stawia ograniczenia - prawa, których nie wolno naruszyć nikomu, niezależnie od wyniku wyborów, a do tych praw należą prawa mniejszości czy prawa jednostki. Demokracja konstytucyjna przyszła do Europy z Ameryki i przyjmowała się w niej bardzo powoli. Do lat 50. XX wieku Europa odrzucała w ogóle zasadę konstytucyjności. Jeszcze w latach 60. na studiach prawniczych uczono mnie, że zasada ta nie jest dobra, że bywa wykorzystywana do walki z tzw. postępem oraz ogranicza np. ingerencję państwa w różne dziedziny życia społecznego.

W demokracji konstytucyjnej mniejszość ma więc ochronę: nie można jej eksploatować, dyskryminować, pozbawiać praw wyborczych czy posyłać do gazu, w każdym przypadku mniejszość czy jednostka może dochodzić swoich praw na drodze sądowej. Trudno jednak dochodzić swoich praw w przypadku, kiedy nie są one łamane, ale po prostu ignorowane. Skutkiem ignorowania mniejszości i jej praw przez proces demokratyczny, był, moim zdaniem, terroryzm lat 70. w Hiszpanii (Baskowie) czy Niemczech Zachodnich (grupa Baader-Meinhoff i inne). Konsekwencją było otwarcie się społeczeństw na problemy mniejszości, ale też rosnące wątpliwości wobec teorii demokracji w ogóle, poprzez formułowanie wizji społeczeństwa ekspertów, teorie technokratyczne, z których większość powstała właśnie w latach 70.

Polityka w sieci (telewizyjnej)

Telewizyjne kampanie wyborcze we współczesnym świecie oznaczają mniej bezpośrednich kontaktów kandydata z wyborcą. Wprawdzie politycy nadal jeżdżą na spotkania z wyborcami, ale wpływ tych spotkań jest nieporównanie mniejszy niż dawniej. W kampaniach telewizyjnych czy telewizyjnych programach politycznych bardziej niż dyskusja liczy się kłótnia i symbol. Natura medium wymusza konieczność dokonania skrótu - możliwość dłuższego skupienia uwagi przy telewizorze jest o wiele mniejsza niż w żywej dyskusji -odwołanie się do symbolu jest po prostu bardziej skuteczne. Bardziej skuteczna od tradycyjnej dyskusji, tłumaczenia swoich racji, jest też polemika w scenariuszu konfliktu. Stąd większość kampanii telewizyjnych ma charakter negatywny: opiera się na atakowaniu przeciwnika, używaniu ogólnych pojęć i wartości, bądź - budzeniu strachu. Najskuteczniejsze kampanie wyborcze opierają się zawsze na strachu: przed przestępczością, przed obcym, przed wrogiem. Wybory coraz częściej wygrywa się dzięki specjalistom od pisania sloganów i stylistom - ludziom, którzy w swojej pracy nie kierują się wartościami, ale sugerują, by pan Aleksander założył niebieską koszulę, a pan Andrzej przed pojawieniem się w TV poszedł do solarium. To, że tego typu ludzie wpływają decydująco na preferencje wyborcze obywateli, ma niewiele wspólnego z tradycyjną demokracją, w której ogromną rolę odgrywały argumenty i werbalizacja interesów ludzkich.

Kampanie telewizyjne są - wreszcie - coraz bardziej kosztowne, co eliminuje kandydatów i ugrupowania słabsze i biedniejsze. Prowadzą też do korupcji życia publicznego, albo co najmniej do powiązań z biznesem, uzależnieniem od rynku reklam. To nie jest polska specyfika. To zjawisko ogólnoświatowe.

W społeczeństwie telewizyjnym następuje zmniejszenie sfery publicznej. Oddziaływanie i manipulowanie widzem ze strony telewizji powoduje depersonalizację więzi międzyludzkiej. To ważne, bo klasyczna demokracja opierała się właśnie na więziach międzyludzkich, na tym, że ludzie przychodzili na agorę, rozmawiali twarzą w twarz, patrzyli na siebie, a nie w ekran. Telewizje wprowadzają też do sfery publicznej coraz więcej przemocy, ponieważ ta zapewnia większą oglądalność. Przemoc z kolei powoduje wzrost zobojętnienia, tolerancję na przemoc, podmywanie wartości harmonii, kooperacji, ładu, szukania kompromisu, które są zasadniczymi wartościami społeczeństwa demokratycznego. Wszystko staje się konfliktem, meczem, w którym trzeba pokonać przeciwnika, a nie się z nim dogadać. Dotyczy to nie tylko mediów prywatnych, ale także państwowych - bo przeważnie daleko im od chętnie przez nie nadużywanej nazwy mediów publicznych. Mediami państwowymi rządzi ta sama zasada oglądalności (słuchalności, sprzedaży), co w mediach prywatnych. Wydaje się, że demokracji nie będzie można uratować bez jednoczesnego wyrzucenia z telewizji i radia publicznego polityki oraz reklam, co oznacza konieczność zagwarantowania im innych środków z budżetu państwa.

Chroniąc media publiczne przed polityką oraz uniezależniając je od reklamy trzeba jednocześnie pamiętać, że media komercyjne odgrywają w demokracji niezwykle ważną rolę, zwłaszcza jeśli idzie o funkcje kontrolne. Dość powiedzieć, że zdecydowana większość afer w III RP ujrzała światło dzienne tylko dzięki istnieniu silnych, komercyjnych mediów. Podobnie jednak jak rynek nie jest w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb choćby tych, z zaspokajania których nie da się osiągnąć zysku, tak samo telewizje komercyjne nie są w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb człowieka. Dlatego ważne jest, by media publiczne i komercyjne funkcjonowały obok siebie, aby ich rozgraniczenie było czytelne, a misja, jaką mają media publiczne, była realizowana.

Dawniej media nadawały przede wszystkim informacje z dziedziny życia publicznego, dziś nadają informacje o charakterze reklamowym lub sensacyjnym, także w sferze życia publicznego. Dla polityka ważne staje się to, ile razy pokaże się w telewizji. Ta częstotliwość pokazywania się w TV powoduje bardzo szybkie zmiany popularności, zupełnie nie związane z działaniami polityków czy też ich efektami. Telewizja usuwa też z życia publicznego pozapolityczne i pozarynkowe autorytety, a autorytetami stają się medialni specjaliści od wszystkiego albo gadające głowy polityków.

Do czego to wszystko prowadzi? Po pierwsze reprezentacja staje się odległa i nie bezpośrednia. Łatwo wygrać kampanię wyborczą nie dając żadnych konkretnych zobowiązań, można latami funkcjonować w polityce nie dotrzymując żadnych obietnic, a nawet nie formułuj ąc żadnych programów, co było nie do pomyślenia jeszcze 50 lat temu. Po drugie, opozycja przestaje pełnić rolę twórcy alternatyw i krytyki władzy, ponieważ opozycja ze względu na charakter przekazu - „tak” lub „nie” - stała się opozycją totalną. Opozycja, która nie potrafi przyznać, że rząd w tym konkretnym przypadku postąpił słusznie, staje się równie niewiarygodna jak rząd.

Bez przywództwa

W tradycyjnej demokracji ogromną rolę odgrywali przywódcy. Byli to ludzie, których wyborcy obdarzali zaufaniem, między innymi dlatego, że wierzyli, iż on (niestety rzadziej wierzyli, że ona) poprowadzi ich ku lepszej przyszłości. Przywódca po wygranych wyborach często podejmował dzieło reform, najczęściej narzucając na ludzi czasowe ciężary. Jeśli ufali mu, to wierzyli, że ciężary warto dźwigać. Takim przywódcą był Charles de Gaulle we Francji, kanclerze Erchardt i Adenauer w Niemczech.

Podobne przywództwo obiecywali szefowie partii komunistycznych i dyktatorzy wszelkiej maści. Rzecz w tym, że oni tylko narzucali coraz to nowe ciężary, odsuwając poprawę w nieokreśloną przyszłość. Dlatego w demokracji jest wyznaczony czasowy horyzont przywództwa: wynosi on 4 lub 5 lat, czyli tyle, ile okres między kolejnymi wyborami. Jeżeli w tym czasie ludziom nie poprawi się byt albo nie uwierzą, że im się poprawi, nawet najlepszy przywódca nie zostanie wybrany ponownie. Ale ten okres kadencji jest niezwykle ważny, by przywódcy mogli w ogóle podejmować reformy.

W demokracji elektronicznej na reformy nie ma czasu. Każda trudna decyzja rodzi - skądinąd zrozumiałą - krytykę, która natychmiast przekłada się na wzrost siły opozycji.

Badania opinii publicznej zwiększają niepewność reformatorów, gdyż ich notowania natychmiast lecą na łeb na szyję. W systemach opartych o ordynację proporcjonalną przede wszystkim zwiększa to siłę słabszego koalicjanta, który chce zarobić poparcie odcinając się od reform. Słowem, zawsze wygrywa jakiś Pawlak.

Trzeba nadzwyczajnej siły charakteru, by w takiej sytuacji kontynuować reformy. U nas taką siłę miał Leszek Balcerowicz, ale on z kolei zapomniał o tym, że ma tylko niecałe cztery lata na okazanie rezultatów. Gdy przegrywał, jego następcy odstępowali od reform, korzystając jednocześnie politycznie z jego opóźnionych sukcesów.

Dawniej przywódca przewodził. Miał jakiś program, pokazywał kierunek, w którym ludzi prowadził. W demokracji elektronicznej polityk niby idzie na czele, ale bez przerwy ogląda się do tyłu, patrząc, w jaką stronę popycha go tłum. Nic dziwnego, że często zmienia kierunek, błądzi i niemal w ogóle nie próbuje rozwiązywać trudnych problemów.

Bez legitymacji, bez zaufania

Teoria demokracji od stu lat dotyczy głównie problemu legitymizacji, czyli tego, na ile przedstawiciele społeczeństwa są legitymizowani, na ile ich legitymacja jest wystarczająca, prawidłowa itd. Tego dotyczą także współczesne spory o podział władzy czy ordynację wyborczą. Innym problemem jest kwestia kontroli. Dawniej wierzono, że kontrola władzy jest wystarczająca, gdy co cztery lata wyborcy oddadzą swój głos. Dzisiaj widzimy, że co cztery lata wyborcy mogą zmienić jedną część politycznej elity na inną, mówiąc obrazowo: wymienić złodziei na psychopatów albo jednych złodziei na innych. Jesteśmy jako społeczeństwo bezsilni wobec tej władzy legitymizowanej w wyborach, która jest od nas oddzielona sprzyjającą politykom ordynacją wyborczą oraz ekranem telewizora, i w efekcie zajmuje się jedynie swoimi sprawami. Stąd konieczność istnienia niezależnych od władzy (a więc finansowanych albo z funduszów państwa bez kontroli politycznej, albo korzystających ze wsparcia społecznego, choćby poprzez odpowiednie zachęty podatkowe) instytucji monitorujących działanie demokracji - tym większa, że opozycja przestała spełniać swoją kontrolną funkcję.

Choć demokracja opiera się na legitymizacji i reprezentatywności, to w demokracji współczesnej niewiele rzeczy da się załatwić poprzez wybory. Tak naprawdę ostatnią możliwością samoobrony społecznej pozostaje prawo. Ale zwykły obywatel nie jest w stanie skorzystać z tej drogi. W USA przez pierwsze 150 lat konstytucja nie posłużyła do obrony nikomu, kto był słabszy, biedniejszy, dyskryminowany, był Indianinem bądź Murzynem. To się zmieniło, i to też nie od razu, dopiero wtedy, kiedy zaczęły powstawać stowarzyszenia, grupy ludzi chcących wykorzystywać prawo do obrony interesu publicznego. Dyskryminacja rasowa w USA została podważona decyzją Sądu Najwyższego z 1954 r., po czterdziestu latach od powołania do życia Komitetu Prawnego Krajowej Organizacji na Rzecz Postępu Ludności Kolorowej, podejmującego akcje prawne biorące w obronę te grupy ludności.

Teoria demokracji usankcjonowała partie polityczne, uregulowała ich działalność konstytucyjnie i prawnie, a także reguluje ich działalność finansową dając im pieniądze z budżetu, uznając, że z jednej strony, partie są w demokracji niezbędne, a z drugiej, że jak się im nie da, to zdobędą te pieniądze w inny, także korupcyjny, sposób. Te pieniądze z budżetu wcale jednak przed korupcją nie chronią, co też nie jest jedynie polską specyfiką. Ale same partie to za mało. Muszą istnieć paralelne do nich organizacje działające na rzecz pożytku publicznego, które pomogą korzystać każdemu obywatelowi, każdej grupie z przysługujących mu praw.

Ale oczywiście może tak się stać jedynie wówczas, gdy będą prawdziwie niezależne i kompetentne sądy, chroniące przed łamaniem praw i nadużyciem władzy. Niestety, coraz częściej w dzisiejszym świecie odpowiedź na pytanie, kto najbardziej łamie prawo, staje się podobna: sądy. Ów brak zaufania do sądów, brak ich kontroli, a niekiedy skorumpowanie, jest jedną ze smutnych pułapek współczesnej demokracji. Ale to już inny temat.

WIKTOR OSIATYŃSKI jest konstytucjonalistą. Wykłada na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Warszawie i w Budapeszcie. W latach 1990-96 doradca komisji konstytucyjnej Senatu pierwszej kadencji oraz komisji konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2003