Czy ktoś czytał ten traktat?

Traktat lizboński musi zostać przyjęty przez wszystkie 27 państw Unii. A ponieważ irlandzkie prawo wymaga tu referendum, trzymilionowa Irlandia decyduje, dokąd podąży 500-milionowa Unia.

29.09.2009

Czyta się kilka minut

Zmagania Irlandii z traktatami europejskimi pokazują, jak bardzo historia lubi się powtarzać: obecna batalia o przyjęcie traktatu z Lizbony łudząco przypomina toczoną parę lat temu walkę o traktat nicejski. Podobne argumenty, kwestie, naciski. Zwolennicy traktatu odwołują się do przyszłości gospodarki i miejsca Irlandii w integrującej się Europie. Przeciwnicy pytają o szansę na zachowanie suwerenności w takich newralgicznych kwestiach, jak neutralność, zakaz aborcji czy polityka podatkowa.

Nawet kalendarz głosowania poniekąd się powtarza. Pierwsze referendum "nicejskie", w którym traktat odrzuciło 54 proc. głosujących Irlandczyków, odbyło się w czerwcu 2001 r. Drugie, w którym 63 proc. głosowało "za", przeprowadzono 16 miesięcy później, w październiku 2002 r. Podobnie jest teraz: pierwsze referendum "lizbońskie", w którym również prawie 54 proc. głosowało przeciw, miało miejsce w czerwcu 2008 r.; drugie: 2 października. Czy jednak teraz, tak jak w przypadku "Nicei", Irlandczycy zmienią zdanie?

Tego nie wiadomo. Sondaż z początku września daje zwolennikom traktatu wyraźną przewagę: 46 proc. "za", 29 proc. "przeciw". Ale to niczego nie przesądza. Od paru tygodni obserwuje się spadek poparcia dla "Lizbony", a 25 proc. niezdecydowanych to zbyt wiele, by można było kusić się o jasne prognozy. Sondaże, jak pokazują poprzednie referenda, niekoniecznie się sprawdzają.

Czarna niewdzięczność?

Wśród 27 państw Unii Europejskiej Irlandia jest jedynym, w którym decyzja o przyjęciu traktatu lizbońskiego spoczywa w rękach obywateli. Wiąże się to z wymogiem, który nakazuje, by istotne zmiany w traktatach europejskich wprowadzać do irlandzkiej konstytucji w formie poprawki, po przeprowadzeniu referendum. Ponieważ traktat, aby mógł wejść w życie, musi zostać przyjęty przez wszystkie państwa Unii, trzymilionowa Irlandia decyduje, w jakim kierunku będzie się rozwijać cała Unia, licząca około 500 mln mieszkańców.

Dla wielu to ważki argument, by Irlandię zmusić - i to obojętne jak - do przyjęcia traktatu. Nie jest to fair, skoro Unia zrzesza równoprawnych partnerów. Gdy w 2005 r. Francja i Holandia, również w referendum, odrzuciły konstytucję europejską, nikt nie śmiał pisnąć o potrzebie powtórnego głosowania. I nic dziwnego, bo oba kraje współzakładały kiedyś Europejską Wspólnotę Gospodarczą, a Francja od początku grała w niej pierwsze skrzypce. Mała Irlandia to co innego. Rzecz nie tylko w ogólnounijnej presji, aby powtórzyć głosowanie, ale też w bezpośrednich naciskach, które stały się nie najlepszą, ale zwyczajną praktyką. Teraz także, jak siedem lat temu, do Dublina zjeżdżają europejscy prominenci, by namawiać, przekonywać i ostrzegać.

Równie znaczące - a bardziej widoczne niż przed laty - jest zaangażowanie firm i stowarzyszeń gospodarczych. Odrzucenie traktatu, według ich szefów, fatalnie odbije się na inwestycjach zagranicznych, jednym z fundamentów irlandzkiego cudu gospodarczego; nie będzie nowych miejsc pracy, wzrośnie bezrobocie. Irlandia zresztą zawdzięcza Unii tak wiele, że odrzucenie "Lizbony" byłoby czarną niewdzięcznością wobec dobroczyńców z Brukseli. "Sukces mojej firmy najlepiej pokazuje, co Unia zrobiła dla Irlandii" - mówił w czasie dyskusji w dublińskim Trinity College Eddie O’Connor, twórca Airtricity, firmy sprzedającej elektrownie wiatrowe. Paul Duffy, przewodniczący Amerykańskiej Izby Handlowej (skupiającej 600 firm z USA obecnych w Irlandii) przy innej okazji dowodził, że Irlandia nie może ryzykować odrzucenia traktatu, bo od niego zależy stan jej gospodarki.

Niektórzy przechodzą do czynu, wspierając kampanię "za" finansowo. Tak postąpiły zarządy tanich linii lotniczych Ryanair i irlandzkiej filii amerykańskiego Intela, które przeznaczyły na ten cel po pół miliona euro. Ale to tylko utwierdza przeciwników traktatu w przekonaniu, że jest on potrzebny raczej wielkim firmom niż zwykłym ludziom.

Aborcja, neutralność, podatki...

Gdyby nie kryzys ekonomiczny, który rozszalał się na dobre już po ubiegłorocznym referendum, zapewne w ogóle nie byłoby szansy ani na powtórzenie głosowania, ani na inny jego rezultat. Władze Irlandii początkowo twardo żądały, by wyniki respektować, tak jak w 2005 r.

uszanowano głos Francuzów i Holendrów. Perspektywa załamania gospodarki podziałała jednak jak straszak i rząd Briana Cowena wykazał pożądaną ustępliwość.

Wcześniej jednak Irlandia uzyskała od unijnych partnerów gwarancje, że zachowa suwerenność w kluczowych dla niej kwestiach - takich jak neutralność, uregulowania prawne w sferze obyczajowej (zakaz aborcji, brak zgody na eutanazję i formalne związki homoseksualne) i niezależność podatkowa (niski podatek od dochodów korporacyjnych w dużej mierze przyczynił się do sukcesu gospodarczego kraju). Poza tym w Komisji Europejskiej Irlandia zawsze będzie mieć komisarza, bo po referendum Bruksela wycofała się z pomysłu, by komisarzy było mniej niż państw.

Wątpliwości Irlandczyków są, jak widać, trwałe. Dokładnie te same obawy (poza posiadaniem komisarza, bo wówczas ten problem nie wynikł) przesądziły niegdyś o odrzuceniu "Nicei". Uzyskanie gwarancji uśmierzyło je i sprawiło, że niechętne traktatom wpływowe organizacje i grupy społeczne zmieniły zdanie. Z badań przeprowadzonych na zlecenie "Irish Farmers Journal" wynika, że aż 80 proc. rolników powinno poprzeć traktat. Mogą nie bać się masowego importu taniej żywności, bo Stowarzyszenie Farmerów Irlandzkich już w ubiegłym roku uzyskało od rządu obietnicę, że nie zaakceptuje on żadnych unijnych umów handlowych, niekorzystnych dla farmerów.

Z zastrzeżeń wobec "Lizbony" wycofał się też Kościół katolicki. Nie poparł go wprawdzie, ale też nie odrzucił. Na 10 dni przed referendum Episkopat wydał oświadczenie, w którym stwierdza, że "traktat lizboński nie podważa prawnej ochrony dzieci nienarodzonych", a zatem "katolik może z czystym sumieniem głosować »tak« lub »nie«, po starannym rozważeniu jego treści".

Nudny, zawiły, nieznany?

W ostatnich dniach do kampanii włączył się Declan Ganley, którego osobiste (w tym finansowe) zaangażowanie "przeciw" miało niemały wpływ na rezultat pierwszego głosowania. Ganley ma za sobą trudny okres - nie zdołał przekształcić swej partii Libertas w ugrupowanie ogólnoeuropejskie i nie zdobył mandatu eurodeputowanego - i początkowo chciał zostać na uboczu. Zmienił zdanie, by, jak mówi, prostować nieprawdy, którymi szafują zwolennicy traktatu. Choćby to, że odrzucenie go zniszczy miejsca pracy. "W traktacie nie ma na ten temat niczego. Jedyne miejsce pracy, które traktat uratuje, należy do Cowena" - powiedział.

Akurat w tej sprawie nie jest odosobniony. Podobną opinię wyraził szef Komisji ds. Referendów Frank Clarke, osobistość oficjalna: "Twierdzenie, że ratyfikowanie traktatu będzie mieć wpływ na stan zatrudnienia, to wypowiedź polityczna na temat kwestii, o której ludzie mogą mieć różne poglądy. Sam traktat nie zawiera w tej sprawie żadnych postanowień".

Każde irlandzkie referendum mobilizuje kolejne grupy. Ciężar walki z "Niceą" spoczywał na barkach takich organizacji, jak "Peace and Neutrality Alliance" (Sojusz na rzecz Pokoju i Neutralności) czy "No to Nice" (Nie dla Nicei). Przed rokiem najbardziej aktywna była Libertas. Teraz na froncie jest organizacja "Coir" (Sprawiedliwość), która odwołuje się do spraw pracy i rodziny. "Politycy nie wychylają się, bo wiedzą, jak są zdyskredytowani. Wielki biznes zaś nawołuje do głosowania »tak«, bo jeśli traktat zostanie przyjęty, płace spadną i praca stanie się tania" - twierdzi lider "Coir" Richard Greene. "Coir" kwestionuje też zapewnienia, że nic nie zagraża irlandzkim przepisom antyaborcyjnym. Wszystko, twierdzi, może się zmienić, skoro traktat da trybunałom europejskim prawo decyzji w takich kwestiach.

Jedną z głównych organizacji prolizbońskich jest natomiast "Generation Yes" (Pokolenie Tak), która wzięła na siebie niełatwe zadanie przekonywania ludzi młodych, którzy przed rokiem nadspodziewanie masowo głosowali przeciw "Lizbonie". Zadanie trudne, bo (zacytujmy BBC) "młodym trudno jest sprzedać nudny traktat, traktujący o tak zawiłych sprawach, jak ważenie głosów w Radzie Unii".

Czy traktat jest nudny i zawiły? Zapewne, ale chyba tylko nieliczni są gotowi sprawdzić to osobiście. Przed poprzednim referendum nawet ministrowie nie udawali, że próbowali przebrnąć przez 300 stron tekstu. "Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie tego czytać" - mówił irlandzki komisarz Charlie McCreevy, odpowiedzialny za rynek wewnętrzny. Tylko premier Brian Cowen twierdzi, że traktat zna: "Przecież negocjowałem 95 proc. jego treści".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.