Człowiek skulony

To, co wypchnięte z naszych baniek, gromadzi się na zewnątrz. U nas nie ma już uchodźców, narodowców, lewaków, pisowców, gejów, katoli, ateistów, więc muszą być „tam”. Prześladują nas wyobrażenia o ich liczbie i potędze.

07.09.2020

Czyta się kilka minut

 / ANDRZEJ HULIMKA / FORUM
/ ANDRZEJ HULIMKA / FORUM

Podobno ulubioną figurą Johanna Herdera była kula. Ten żyjący w drugiej połowie XVIII w. pastor i filozof niemiecki widział w niej model idealnej kultury narodowej, która mieści w swoim wnętrzu trzy składniki „naturalne”: plemię, jego terytorium i język. Zapatrzony w antyk Herder podziwiał cud greckiej kultury i historii, który zdarzył się, ponieważ Grecy – mimo życia na wyspach i w koloniach – mieli poczucie, że są jednym narodem, w jednej ojczyźnie, z jednym wspólnym językiem.

Jedna krew, jedna ziemia i jeden język stały się fundamentem wspólnoty ducha, która umożliwiła im największe sukcesy – od wyprawy Argonautów, przez zdobycie Troi, aż po zwycięstwo nad Persami – pisał w „Jeszcze jednej filozofii dziejów kształtowania ludzkości” (1774).

Mordor i Shire

Herder był pełen szlachetnych intencji, wierzył w dobroć człowieka oraz uniwersalne ludzkie wartości, potępiał kolonializm i inne formy dominacji jednych narodów nad drugimi; no i trzymał się z dala od polityki, zwłaszcza pruskiej, którą nazywał „kapralską”. Skoro już państwo jest konieczne, za najlepsze uznawał budowane na fundamencie jednego plemienia – w przeciwieństwie do wielonarodowych imperiów, które nazywał „maszynami”. Używając Tolkienowskich alegorii – wspólnota państwowa to Mordor, wspólnota narodowa to Shire.

My jesteśmy ostrożniejsi. Nie, abyśmy ufali państwu, ale po pierwsze wiemy, co spotkało krainę hobbitów (w książce, nie w filmie!), a po drugie, znamy z historii przykłady, jak łatwo idealistyczne mrzonki przerobić na ideologię nacjonalizmu państwowego. W oczach Herdera to my Słowianie byliśmy takimi hobbitami. Niestety, co stwierdza z niejakim zażenowaniem, nasza legendarna łagodność i pracowitość nie uchroniła nas przed katastrofami politycznymi:

„Skoro bowiem nigdy nie dążyli do panowania nad światem, nie mieli dziedzicznych władców żądnych wojny i woleli płacić daninę, jeśli tylko pozwolono im żyć w spokoju w swoim kraju, to wiele narodów – najwięcej zaś pochodzenia niemieckiego – dopuściło się wobec nich ciężkich przewinień” („Myśli o filozofii dziejów”, przeł. Jerzy Gałecki).

Wracam do tych filozoficznych i literackich staroci w przekonaniu, że – jak to często z klasyką – dają lepszy uchwyt do rozumienia naszej współczesności niż wiele aktualnych eksperckich analiz. Pożytki z czytania Herdera objawiły mi się nagle wraz z hasłami „repolonizacji mediów”, „obrony tradycyjnych wartości”, „walki o polskie dusze” itp.

Widzę w tych próbach tęsknotę do odnowienia homogenicznego modelu kultury i edukacji, których rolą byłoby skonstruowanie nowej polskiej tożsamości. Jeśli taki projekt miałby być czymś więcej niż propagandową fikcją, do realizacji musieliby zostać wezwani przede wszystkim nauczyciele-humaniści, ponieważ fundamentem owej retroaktywnej tożsamości jest polski język i jego kultura zapisana przede wszystkim w literaturze. Wpajane w trakcie edukacji, miałyby sprawić, abyśmy – złożony z jednostek lud – myśleli tak samo o najważniejszych sprawach narodu, jaki tworzymy z nieznanymi nam ludźmi, którzy także nic o nas nie wiedzą.

Mów jak my

„Ja i wy jesteśmy jednej krwi – zawołał Mauli głosem niedźwiedzi, dodając okrzyk właściwy ludowi niedźwiadków.

– Dobrze! – rzekł Balu. – A teraz powiedz hasło ptaków.

Mauli wygłosił to samo odmiennym akcentem, dodając krzyk sępa” (przeł. Franciszek Mirandola).

Edukacja w „Księdze dżungli” Kiplinga jest intrygująca. Za pomocą odpowiedniej artykulacji zdania „Ja i wy jesteśmy jednej krwi” Mauli (Mowgli) zyskuje bezpieczeństwo pośród kolejnych gatunków zwierząt. Wspólnota języka, w którym przechowywane są normy i wartości narodu, okazuje się ważniejsza niż przynależność gatunkowa. „Mów tak jak my, a uznamy cię za swojego” – oto treść tej lekcji. Nowoczesny nacjonalizm nie musi być rasistowski, wystarczy mu jedność deklarowanych przekonań i potwierdzenie ich działaniami. „Jeżeli ktoś uważa, że warto być Polakiem, to musi być po tej stronie, która broni tradycyjnych wartości” – wypowiedział to w prosty sposób Jarosław Kaczyński w I Programie Polskiego Radia 19 lipca 2020 r.

Taką rolę przypisała szkole nowoczesna edukacja narodowa za sprawą przedmiotów: język polski i historia. I choć budowanie tożsamości narodowej opiera się również – jak na matematyce czy biologii – na wiedzy przedmiotowej, tu sama wiedza nie wystarcza. Spodziewanym efektem uczenia jest przekształcenie wiedzy w tożsamość, a więc jej trwałe uwewnętrznienie. Na to symulacyjne utożsamienie ucznia z „językiem polskim” składają się: bogata i poprawna wymowa, biegłość w piśmie, powtarzane opowieści, czczone postacie, celebrowane symbole i wartości; ważne fragmenty tekstów kanonicznych recytowane niczym święte inkantacje przez kolejne pokolenia uczniów.

Problem utrzymania obu tych funkcji kształcenia powszechnego nie zmienił się od czasów Herdera. Kiedy świat zachodni upaństwowił oświecenie, fundamentem państwa narodowego uczynił szkołę i uniwersytet. Miały one podwójne zadanie: przekazać wiedzę uniwersalną oraz wykształcić w uczniach świadomość tożsamości narodowej. Od razu powstało jednak napięcie między tymi dwoma obszarami.

Znaczna część wiedzy szkolnej nie jest bowiem związana z językiem, ziemią i ludem, którego dzieci idą do szkoły; nie istnieje polska matematyka lub bułgarska chemia. Ucząc zatem fizyki lub biologii ani trochę nie wzmacniamy w uczniach polskiej tożsamości, ale kształcimy kosmopolityczne umysły zdolne sekwencjonować genom albo policzyć straty ciepła w układzie grzewczym, gdziekolwiek przyjdzie absolwentom żyć lub pracować.

Nowoczesna edukacja w państwach narodowych szybko odkryła dwa sposoby przezwyciężenia sprzeczności. Po pierwsze, żadna wiedza nie potrzebuje uniwersalnego języka (greki bądź łaciny), ale może trafić do uczniowskich umysłów w przekładzie na określony język państwowy. Stąd wszyscy nauczyciele w Polsce są po części polonistami. Po drugie, istnieją w programach szkolnych przedmioty szczególne, które prócz wiedzy dostarczają tej samej odpowiedzi na pytanie: „kim jestem jako Polak?”. Taką rolę odgrywają godziny historii i polskiego. Kluczowe znaczenie mają lektury literackie, czyli nowy kanon narodowy, który zastąpił lub uszczuplił klasykę grecką i łacińską.

W pewnym sensie architekci nowej polonizacji znaleźli się w podobnej sytuacji, co ich przodkowie sprzed 200 lat. Dominacja języka angielskiego przypomina czasy, kiedy w świecie zachodnim rządził francuski, a wcześniej łacina, zaś neoliberalny model edukacji sprowadził kształcenie szkolne i akademickie do indywidualnej korzyści ucznia i studenta, mierzonej jego sukcesami na rynku pracy. Trzeba więc przekonać rodziców i uczniów, że bez objaśnionej ideologicznie lektury „Pana Tadeusza” dziewczyna z lubelskich Kryniczek i chłopak z cieszyńskiego Dzięgielowa nie będą wiedzieli, kim są, oraz że niewiedza ta będzie równą przeszkodą w ich życiu i karierze, co nieznajomość matematyki lub biologii.

Wystarczy bańka

Ten plan się raczej nie powiedzie. Co nie znaczy, że edukacja do „życia w kuli” nie postępuje w szkole i poza nią. Kusząca jest bowiem obietnica państwa, że będzie ono ochraniało to, co w kulturze polskiej rdzenne, esencjalne, właściwe wyłącznie dla niej. Oraz odgrodzi nas od tego, co obce, inne, z narodową wspólnotą nietożsame, a więc od: uchodźców, mniejszości etnicznych i religijnych, członków społeczności LGBT+ i od każdego, kto jako obcy zostanie opisany.

Nie tylko zarządzanie strachem obywateli sprzyja budowaniu narodowej kuli. Równie skuteczne może być tworzenie warunków i zachęcanie obywateli do familiarnego egoizmu, czyli do życia w bańce prywatnej apolityczności. Apologia życia rodzinnego i systematyczna poprawa warunków ekonomicznych, połączone z naturalną troską każdego człowieka o „swoje”, sprzyjają przedkładaniu życia prywatnego nad publiczne.

Tygodnik Kulturalny zdjęty? Jest jeszcze Dwójka. Stadnina w Janowie zniszczona? Fachowcy znaleźli pracę u prywatnych hodowców. Strajk nauczycieli złamany? Ale uniwersytety nadal są wolne. Kościół zdeprawowany? Są przecież dominikanie…

Starając się znaleźć schronienie w bańce własnych wyobrażeń czy też w wąskim kręgu ludzi podobnych do siebie, prowadzimy „życie w kuli”, która – jak pokazał w książce o takim właśnie tytule Grzegorz Jankowicz – jest symbolem narcystycznej autokontemplacji, jałowego wpatrywania się we własne przestrzenne odbicie. Emigrująca melancholia i bezmyślne samozadowolenie mają więc wspólny składnik narcystyczny. Stan to groźny zwłaszcza dla ludzi dobrze wykształconych i wpływowych, ponieważ ich dystansowaniu się od polityki i aktywności obywatelskiej łatwo nadać estetyczną aurę.

Ogół kul

Władza robi sporo, żeby łagodzić wyrzuty sumienia dezerterującego obywatela. Wypychając nas ze sfery publicznej, twierdzi, że robi to dla naszego dobra, z troski o nasze rodziny, nasz byt, naszą moralność, nasze uczucia religijne, przyszłość naszych dzieci. Słowa „zagrożenie” i „bezpieczeństwo” królują w słowniku polityków i mediów. Groźny świat na zewnątrz „kuli” ogromnieje, więc przestrzeń własna i bezpieczna (narodu, języka i terytorium) staje się coraz mniejsza. Nie jest nim już po prostu Polska i rodzina, ale „prawdziwa Polska” i „prawdziwa rodzina”.

Kula „prawdziwej polskości” staje się więc coraz mniejsza. Na pozór nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością fizyczną – nasze domy, mieszkania, samochody, podróże, zakupy są coraz większe, a jednak rośnie poczucie ciasnoty życia we własnym kraju i domu. I dotyczy to wszystkich stron politycznego konfliktu w Polsce.

„Żyjecie w elitarnej bańce – mówi pobłażliwie do swoich rodziców i do nas Kuba, ambitny 32-letni menadżer pracujący w globalnej firmie. – Nie znacie prawdziwego świata”. Ogarnia mnie irytacja, bo mówi to do wiejskiego dziecka z awansu społecznego, które jest pierwszym posiadaczem dyplomu wyższych studiów w rodzinie, a poza tym, jak każdy nauczyciel, mam codzienny kontakt z całym przekrojem społeczeństwa. A jednak Kuba ma rację.

Zalęknieni lub rozczarowani polityką obywatele nie tworzą wspólnoty ani społeczeństwa, ale zatomizowane zbiorowisko, którego członkowie ufają tylko temu, kogo znają osobiście. Dotyczy to wszystkich grup społecznych, których członkowie chronią się w swoich mikrospołecznościach, w przyjaznym świecie wspólnych przekonań i wartości. Bezpieczeństwo jest pozorne, ponieważ nasze kule stają się coraz mniejsze, wypełnione podobnymi do siebie ludźmi, zamieszkującymi pozbawione obcych terytorium.

Wszyscy zaczynamy się instynktownie kulić – w poszukiwaniu „strefy komfortu”, ze strachu, w geście obronnym, żeby za bardzo nie rzucać się w oczy. Rozzuchwalona tym władza coraz śmielej pomrukuje: „Siedź tam, bo ci zabierzemy to, co rzekomo twoje – pozostałe wolne media, swobodę kształcenia i badań naukowych, pracę w publicznej instytucji, która pozwala spłacić kredyt”. Naszemu wycofywaniu się z bycia razem sprzyja przemyślna polityka tożsamościowa, która także wpycha nas do „kul”: wszechpolskiej, LGBT-owskiej, elitarystycznej, katolickiej, lewackiej, liberalnej.

Zamknięci w strachu i segregowani konfliktami, nie potrafimy już wyobrazić sobie, abyśmy razem z „nimi” mogli pracować nad rozwiązywaniem naszych spraw ludzkich – zagrożenia klimatycznego, jakości edukacji, restrukturyzacji górnictwa, zmniejszania nierówności ekonomicznych, przyjaznych i otwartych relacji społecznych, ochrony środowiska naturalnego, przygotowania się na kolejną falę epidemii. Większość z nas zdaje sobie sprawę z tych zagrożeń, a mimo to ulegamy obustronnej perswazji, że tylko w kuli własnego narodu lub w ekskluzywnej prywatności jesteśmy bezpieczni.

Prawdziwa Polska, strefa wolna od LGBT+, strzeżone osiedle, moja wieś, moja „dzielnia” stają się „światem zamkniętym we własnych granicach, światem poza światem. W żadnej mierze nie samowystarczalnym ani spokojnym. Kto w nim przebywa, ten czuje się więźniem lub wygnańcem” – pisze Marco Filoni („Anatomia oblężenia. Strach w mieście”, przeł. Joanna Ugniewska).

Człowiek w kuli żyje skulony w ciasnocie swojego zmniejszającego się ciągle terytorium i skulony z obawy przed coraz większym światem na zewnątrz. Ten bowiem rośnie. To, co wypchnięte z naszych baniek, gromadzi się na zewnątrz. Skoro „tu u nas” nie ma już uchodźców, narodowców, lewaków, pisowców, gejów, katoli, ateistów, muszą być „tam”. Ich miejsce zajmują obsesyjne wyobrażenia o obszarach, gdzie się gromadzą, o ich liczbie i potędze. Czujemy, jak rośnie wokół mroczna niegeometryczna przestrzeń, w której upchnęliśmy wszystko, co obce i niechciane.

Jeśli już myślimy o kształceniu humanistycznym more ­geometrico, to kulistej edukacji Herdera przeciwstawiłbym „człowieka Witruwiusza” z rysunku Leonarda da Vinci. Widnieje na nim nagi mężczyzna wpisany w okrąg i kwadrat. Chcę w tym obrazie widzieć nie tyle model doskonałych proporcji ludzkiego ciała, lecz alegorię humanistycznej edukacji – jej projektowany podmiot; stan świadomości obywatelskiej, osiągnięty dzięki wiedzy i praktykowaniu życia w mądrej wspólnocie szkolnej, której życie jest przez tę wiedzę regulowane. Ta postać nie jest skulona ani nie wstała z kolan; nie kryje się w krzakach ani nie osłania liśćmi; w jej postawie nie ma lęku ani wstydu, ale naturalność i otwartość, swobodny oddech, poczucie pewności siebie i wolności miarkowanej dobrostanem współobywatela.

Panie i panowie od polskiego

„Jasna dziewczyna pochyliła się nad wierszem. Ostrym jak lancet ołówkiem przenosi na białą kartkę słowa i zamienia je na kreski, akcenty, cezury. Lament poległego poety wygląda teraz jak salamandra objedzona przez mrówki” (Zbigniew Herbert „Epizod w bibliotece”).

Czułem coś podobnego, kiedy Helena Podstawny po raz pierwszy narysowała na tablicy wykres logiczno-gramatyczny zdania złożonego. Ona pierwsza pokazała mi przekrój języka, a ja miałem wrażenie, jakbym uczestniczył w lekcji anatomii własnej mowy. Towarzyszyły mi wstręt i fascynacja, ponieważ – nie wiedząc o tym wtedy – stanąłem na progu polonistycznego rzemiosła.

Zobaczyłem ukrytą strukturę i mechanizm języka, którego używają wszyscy, a jednak nie są tego świadomi. Rozpocząłem naukę o tym, że nie mówi się tego, co się chce i jak się chce; że gramatyka i słownik są już gotowe przed moim urodzeniem i ledwie coś zacznę mówić, a już całe zdania czekają gotowe, niczym uzupełnienia w wyszukiwarkach internetowych. Nawet to, że jestem czynny, bierny, prosty, złożony, dokonam czegoś czy nie – podpowiada mi gramatyka.

Wiedza o działaniu języka, o jego mechanizmach retorycznych, kliszach, stereotypach, komunikacyjnych automatyzmach jest jednym z najważniejszych składników edukacji powszechnej i nikt polonistów w tej roli zastąpić nie zdoła. Wykracza ta wiedza poza jakąkolwiek dyscyplinę, a jej przydatność odkrywamy w każdej sferze publicznej – zwłaszcza zaś w polityce, prawie i handlu.

Jako poloniści tworzymy fundamenty życia publicznego, gdyż życie naszych uczniów i studentów razem z innymi ludźmi w tym kraju jest i będzie życiem w polszczyźnie i poprzez nią. Żeby doczekać się uznania dla swoich przekonań, sądów i wartości, trzeba o nich opowiedzieć w sposób zrozumiały.

Ale to za mało, żeby inni chcieli słuchać. Trzeba to powiedzieć zajmująco, sugestywnie, w sposób, który sprawi, że inni nie będą chcieli tylko mówić, ale też słuchać. Najbardziej zaniedbaną sferą kształcenia w polskim modelu edukacji, na każdym jej poziomie – od przedszkola po uniwersytet – jest umiejętność indywidualnej wypowiedzi ucznia. W polskiej szkole uczeń nie odzywa się niepytany i mówi jedynie o tym, co chce usłyszeć nauczyciel.


Ryszard Koziołek: Jedynym sposobem, aby rząd nie mógł władać uniwersytetami, jest włączenie uczelni w służbę społeczną, czyli przekonanie obywateli, że dla nich pracujemy.


 

Za najważniejsze zadanie obywatelskie polonisty uważam budowanie w uczniach woli i umiejętności wypowiedzi publicznej. Do tego jednak muszą nauczyć się wyrażać jasno swoje sądy i porządnie je argumentować. Szkoła i uczelnia ma przygotować młodych ludzi do życia na scenie publicznej z innymi, z którymi trzeba dochodzić znaczenia własnych i wspólnych spraw.

Przeobrażenie wspólnoty skulonych w społeczeństwo obywateli będzie wymagać ogromnej pracy, przede wszystkim edukacyjnej, ponieważ pokolenia pozaszkolne wydają się już być stracone. Cel tej pracy doskonale określił Mark Lilla: „Zainteresowanie światem poza naszą własną głową oraz ludźmi odmiennymi od nas. Troska o ten kraj i jego obywateli, wszystkich obywateli, oraz gotowość do poniesienia ofiar na ich rzecz. I ambicja wymyślenia wspólnej przyszłości dla nas wszystkich. Każdy rodzic i nauczyciel, który uczy tych rzeczy, angażuje się w działanie polityczne – działanie polegające na tworzeniu obywateli” („Koniec liberalizmu, jaki znamy. Requiem dla polityki tożsamości”, przeł. Łukasz Pawłowski).

Wobec takiego zadania nie jest najważniejsze, czy w spisach lektur będzie więcej Gombrowicza czy Sienkiewicza. Kluczowe jest pokazanie uczniom, że sprawne posługiwanie się językiem, wyobraźnia i społeczna wrażliwość należą do najważniejszych umiejętności wyniesionych ze szkoły. Cóż stoi na przeszkodzie, aby używając „Janka Muzykanta” rozmawiać poważnie z piątoklasistami, stawiając sobie wspólne pytania, na które nawet nauczyciel nie zna odpowiedzi: Kim jest ojciec Janka? Dlaczego autor o nim nie mówi? Dlaczego dziecko jest bite? Kiedy skończyły się kary cielesne w szkole i dlaczego? Kto powinien pomóc matce? Czy otrzymałaby 500+? Czy dziś Janek miałby szansę na miejsce w szkole muzycznej?


Wojciech Rusinek: Co robić z dziełami, które wydają się nam archaiczne, obce ideowo, a nawet skandaliczne? Radykalna korekta spisu lektur tego problemu nie rozwiązuje.


 

Tak rozumiem rolę humanistyki szkolnej w procesie tworzenia obywateli. Tak rozumiem humanistyczną edukację w ogóle. To skupione zainteresowanie człowiekiem, jaki jest opisany przez wszystkie swoje wytwory, na czele z językiem i literaturą.

W polskiej przeszłości bez własnego państwa humanistyka była terapią udręczonego narodu, a lektury kanoniczne miały chronić i konserwować niepodległą tożsamość Polaka. Ich dzisiejszy pożytek w rękach mądrego nauczyciela widzę w czymś zgoła odwrotnym – w używaniu literatury szkolnej do rozbrajania w uczniach lęku przed światem, poczucia bezradności lub pozornego komfortu i zachęcania ich, aby wyobrażali sobie, jak zajmują właściwe miejsce człowieka – na powierzchni Ziemi; na kuli, którą dzielą z wszystkimi istotami. ©

Autor jest rektorem Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Ostatnio wydał „Wiele tytułów”, Czarne 2019.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2020