Czerwone maki na bramie do piekła

18 maja 1944 roku, siódmego dnia bitwy, o godzinie 10.20 patrol 12. Pułku Ułanów Podolskich dowodzony przez podporucznika Kazimierza Gurbiela zatknął na szczycie Wzgórza Klasztornego najpierw pułkowy proporczyk, a w chwilę później biało-czerwony sztandar. Flaga na tym pobojowisku wyglądała jak skrwawiony bandaż - pisał we wspomnieniach uczestnik bitwy Tadeusz Czerkawski. Wkrótce potem amerykański myśliwiec zrzucił na wzgórze wiązankę róż.

23.05.2004

Czyta się kilka minut

Dziś proporzec wystawiony jest w sali sztandarowej Instytutu Polskiego i Muzeum gen. Sikorskiego w Londynie i opisany jako “historyczny proporczyk zatknięty na szczycie zdobytego klasztoru, 334 mm długości, 162 szerokości").

W tzw. Dolinie Śmierci u stóp klasztoru spoczywają alianccy żołnierze, polegli od lutego 1944 r. do końca bitwy (25 maja).

Na polskim cmentarzu są 1093 mogiły.

Trupy, maki i świetliki

11 maja 1944 r. punktualnie o 23.00 artyleria otworzyła ogień - takie zdanie rozpoczyna zwykle podręcznikowy opis bitwy.

Ale gdy 1800 dział strzela równocześnie, robi się “jasno jak w dzień, jeden wielki grzmot. Jakby ziemia się zakotłowała" - tak po latach wspominał Tadeusz Wysiecki, wówczas kapral-podchorąży w plutonie ciężkich karabinów maszynowych 4. batalionu 3. Dywizji Strzelców Karpackich.

Dla jego kolegów z 3. batalionu bitwa zaczęła się dwa tygodnie wcześniej: 27 kwietnia podeszli pod wzgórze 593 (zwane “Widmo"), zmieniając stacjonujących tam Anglików. “Maki czerwienią pokrywały każdy załomek gruntu. Nocą słowiki wydzierały się jak oszalałe. Roje świetlików pokrywały stocza płonącymi nitkami. Wyżej świetlne pociski żłobiły niebo. Trupy i maki, słowiki (...) i świetliki, i świetlne pociski tworzyły misterium, w którym nad zaklęśniętymi w głazach miękkociałymi istnieniami chodziła śmierć" - notował kronikarz bitwy Melchior Wańkowicz.

Zaraz po tym, jak uderzyły działa, ruszyli Amerykanie z 5. Armii; 20 minut po nich poszedł Francuski Korpus Ekspedycyjny, a w ślad za nimi Anglicy z XIII Korpusu. “Na całym froncie 8. i 5. Armii rozpoczęła się ofensywa" - pisał dowódca II Korpusu Polskiego gen. Władysław Anders we wspomnieniach “Bez ostatniego rozdziału".

Jego żołnierze, których stanowiska były wysunięte najbardziej na północ, ruszyli po dwóch godzinach. Najpierw 15. batalion “wileński", 20 minut po nim 13. batalion. O 1.30 na wzgórze 593 ruszył 2. batalion “karpacki". “Nadeszła chwila bitwy" - pisał Anders w rozkazie, który żołnierze otrzymali tego dnia podczas kolacji. “Zadanie, które nam przypadło, rozsławi na cały świat imię żołnierza polskiego. W chwilach tych będą z nami myśli i serca całego narodu".

11 maja 1944 r. był początkiem ostatniego etapu bitwy o Monte Cassino. Trwała pięć miesięcy i w sumie kosztowała aliantów 120 tys. żołnierzy. Dlatego porównywano ją często z bitwą pod Verdun z czasów poprzedniej Wielkiej Wojny.

Walka do śmierci

W lipcu 1943 r. alianci wylądowali na Sycylii. Wydawało się, że zajęcie Włoch będzie kwestią tygodni. Tym bardziej, że 25 lipca aresztowano w Rzymie Benito Mussoliniego, a władzę przejął marszałek Pietro Badoglio - formalnie pozostający sprzymierzeńcem Hitlera, ale potajemnie paktujący z Brytyjczykami. Lądowanie amerykańsko-brytyjskich sił w Kalabrii miało zmusić Włochów do bezwarunkowej i natychmiastowej kapitulacji. Jednak 20 niemieckich dywizji dowodzonych przez feldmarszałków Erwina Rommla i Alberta Kesselringa oraz uwolnienie Mussoliniego przez niemieckich spadochroniarzy pokrzyżowały plany aliantów. Dowodzący całością wojsk alianckich we Włoszech gen. Harold Alexander stanął przed trudnym zadaniem: pod koniec 1943 r. alianci doszli pod masyw górski Monte Cassino, który od wieków stanowił idealne miejsce do obrony i naturalną przeszkodę na drodze do Rzymu. Niemcy byli przygotowani do jego obrony.

12 stycznia 1944 r. żołnierze Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego (głównie narodowości arabskiej) uderzyli na najwyższy szczyt w okolicy, Monte Cairo, rozpoczynając pierwszą próbę przełamania “Linii Gustawa" (jak określano obronę niemiecką w tym rejonie). Kilka dni później to samo próbował uczynić korpus brytyjski, a po nim Amerykanie. Wszystkie próby kończyły się klęską i kosztowały wielu zabitych: tylko w ciągu dwóch dni walk nad rzeką Rapido Amerykanie stracili 2 tys. żołnierzy. W lutym walki wygasły. Znikome osiągnięcia alianci okupili ogromnymi stratami.

Gdy pokiereszowani Amerykanie wycofywali się znad Rapido, do leżącego na północ od “Linii Gustawa" Anzio dobijał desant 250 jednostek, wiozących dywizję brytyjską i amerykańską: 50 tys. ludzi (w ciągu tygodnia kolejne 20 tys.). Miał on - wraz z atakiem z południa od strony Monte Cassino - złamać niemiecką obronę i otworzyć aliantom drogę na Rzym. Tak się nie stało: po kilku dniach Niemcy przejęli inicjatywę.

Tymczasem rankiem 15 lutego grupa 255 bombowców B-17 (“latających fortec") nadleciała nad wzgórze, zrzucając na klasztor 350 ton bomb i zamieniając go w gruzy. Tego samego dnia późnym wieczorem wzgórze 593 zaatakowali żołnierze angielscy z 4. Dywizji Royal Sussex; w ślad za nimi poszli Gurkhowie. 17 lutego rzekę Rapido przeszła dywizja nowozelandzka, jednak po dramatycznej próbie utrzymania zdobytej stacji kolejowej musiała się cofnąć. W tym czasie Niemcy przegrupowali swe siły. Na wzgórzu pojawiła się elitarna dywizja strzelców spadochronowych; ta sama, która kilka lat wcześniej zdobywała Holandię i Kretę. “Rozkaz utrzymania Cassina we wszelkich okolicznościach oznaczał walkę do śmierci" - pisał we wspomnieniach pułkownik Rudolf Boehmler, dowódca 1. batalionu w 3. pułku tej dywizji.

15 marca o 8.30 nad wzgórzem Cassino pojawiły się kolejne “fortece". Bombardowanie trwało do południa, po południu zaczął się artyleryjski ostrzał z 600 dział. Przy jego wsparciu batalion nowozelandzki rozpoczął kolejny szturm na wzgórze. Nie powiodło się, podobnie jak natarcie amerykańskich czołgów. Choć w rękach aliantów znalazła się ruina strażnicy na zboczu, stacja kolejowa i część zniszczonego miasteczka, straty były ogromne: ponad 20 tys. poległych, rannych i zaginionych.

“Chciałbym, aby mi Pan wyjaśnił, dlaczego przejście pod Górą Klasztorną szerokości ledwie dwu lub trzech mil jest jedynym miejscem, w które musi Pan uderzać. Pięć czy sześć dywizji zużyło się podczas włażenia w tę paszczę" - depeszował Winston Churchill do gen. Alexandra. Generał wyjaśniał: doliną rzeki nie da się przejść bez wcześniejszego zdobycia Monte Cassino.

Alianci wycofali się w poczuciu klęski; siedzący na wzgórzach Niemcy byli pewni, że uda im się utrzymać pozycje.

"Korpus zadanie podejmie"

Kilka dni później w miasteczku Vinchiaturo, w sztabie 8. Armii Brytyjskiej, jej dowódca gen. Oliver Leese poinformował Andersa, że na konferencji u dowódcy frontu zapadła decyzja, aby zdobycie masywu i klasztoru Monte Cassino powierzyć II Korpusowi Polskiemu. Anders i jego szef sztabu płk Kazimierz Wiśniowski mieli 10 minut na podjęcie decyzji. W tej sytuacji ich odpowiedź mogła być jedna: “Tak, panie generale, korpus zadanie podejmie" - brzmiał krótki meldunek.

11 maja o 23 niebo nad Monte Cassino przeszyły błyskawice. Nacierających Polaków powitał miażdżący ogień niemieckiej artylerii i moździerzy. Mimo to 15. batalion “wileński" dotarł na szczyt “Widma"; czołowa kompania liczyła wtedy już tylko kilkunastu ludzi. Kolejnego wzgórza 575 nie udało się już zdobyć. O piątej nad ranem zawrócili na “Widmo" ci, którzy przeżyli.

Wycofali się również żołnierze z 13. batalionu po prawej stronie wzgórza. Najdłużej broniły się kompanie z 1. batalionu “karpackiego". Ostatni zeszli dopiero 13 maja wczesnym popołudniem. “O godzinie 12 dowiedzieliśmy się, że wzgórze zostało zdobyte - wspominał Wysiecki - i że koledzy w sile jednej kompanii je utrzymują. O 12 była to siła jednego plutonu. Potem ze wzgórza schodzi 9 skrajnie wyczerpanych żołnierzy. Atak się nie powiódł".

12 maja generał Oliver Leese uznał, że II Korpus wykonał zadanie i nie zgodził się na kolejne natarcie, co proponował Anders. “Nie zdobyto terenu - wspominał brytyjski gen. F. Majdalany - ale Niemcy zostali ciężko poturbowani. Swym poświęceniem na wierzchołkach gór Polacy ułatwili zadanie dywizjom brytyjskim działającym w dolinie".

Jednak kolejne natarcie polskiego Korpusu rozpoczęło się: wieczorem 16 maja. Na wzgórzu “Widmo" załogi niemieckie broniły się do ostatniego naboju. Pod koniec walczono na kolby i kamienie.

18 maja rano pierwsze patrole Ułanów Podolskich ruszyły na Wzgórze Klasztorne.

Dowódca patrolu Kazimierz Gurbiel zmarł 12 lat temu w Przemyślu. Pogrzeb miał skromny, choć w sensie symbolicznym to on był wielkim bohaterem tej bitwy.

"Więcej szczęścia niż koledzy"

Do dziś w Polsce i na świecie żyje kilkuset uczestników tej bitwy.

Jednym z nich jest 85-letni Tadeusz Czerkawski z Piaseczna. Z jego baterii, wchodzącej w skład 3. Karpackiego Pułku Artylerii Lekkiej w 3. Dywizji Strzelców Karpackich żyje ich zaledwie kilku. W tej baterii służył Gustaw Herling-Grudziński, który jako “radiota" (radiotelegrafista) wraz z por. Janem Figlem prowadził ogień trzech pułków artylerii na opactwo w czasie ostatnich 24 godzin bitwy.

Ich życiorysy są podobne, jak podobne były biografie żołnierzy II Korpusu. Czerkawski został aresztowany przez NKWD w lutym 1940 r. podczas próby przekroczenia granicy na Sanie. Skazany na 5 lat łagru trafił w okolice Archangielska. Zwolniono go we wrześniu 1941 r. na mocy podpisanego dwa miesiące wcześniej układu Sikorski-Majski. Przez Taszkient, Buzułuk i Krasnowodzie nad Morzem Kaspijskim trafił do Persji. Tam ukończył szkołę podchorążych. Potem były Włochy. Przeszedł całą kampanię: od Castel di Sangro przez Monte Cassino, Loreto, Ankonę, Bolonię.

W 1947 r. wrócił do Polski.

- Miałem więcej szczęścia niż moi koledzy, bo wciąż żyję - mówi. Jego dowódca Jerzy Januszewicz, któremu w łagrze koło Archangielska uratował życie, po wojnie został w Anglii, podobnie jak przyjaciel Konrad Hykiel. Obaj już nie żyją. Kapitan Zerbst, który podobnie jak on wrócił po wojnie do Polski, został zamordowany w stalinowskim więzieniu.

- To wszystko działo się w nocy, było ciemno, wybuchy, jedna wielka łuna. To był jakby wjazd do piekła. Do dziś to pamiętam - wspomina noc sprzed 60 lat Romuald Kowalski ze Szczecina, wówczas szeregowiec-zwiadowca.

Tak jak Czerkawski, Kowalski wyzwalał potem Bolonię. Do Polski wrócił, kiedy otrzymał list od matki, której udało się przeżyć Syberię. Jego ojciec miał mniej szczęścia i syn nigdy już go nie zobaczył. Dopiero niedawno dowiedział się o okolicznościach jego śmierci w Sowietach.

- Wtedy miałem 18 lat, wszystko wyglądało inaczej. Jak trzeba było iść, to się szło, jak strzelali, to trzeba było się schować. Nie myślałem o tym, że mogę zginąć i może dlatego się nie bałem. Dziś bym tak nie potrafił - opowiada Witold Zdanowicz z Zabrza, emerytowany profesor fizyki, w maju 1944 r. szeregowy w plutonie łączności. Tak jak pozostali zdobywał później Ankonę i Bolonię, pod koniec wojny został dowódcą drużyny. Po przejściu na emeryturę zaczął dokumentować dzieje śląskich żołnierzy spod Monte Cassino. Wtedy na jego liście było około 200, dziś żyje 30.

18 maja spotykają się u stóp Monte Cassino. Być może po raz ostatni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2004