Coś poszło nie tak

Nie mam natury pielgrzyma.

23.12.2016

Czyta się kilka minut

Idea wysiłku podjętego, by nie wchodzić do świętego miejsca z rozpędu, a dopiero po odcięciu się od „bieżączki”, przemyśleniu i przemodleniu kilogramów ważnych i trudnych spraw – ma głęboki sens, ja nie umiem jej jednak, jak na razie, przyjąć za swoją. Na Camino dotąd nie poszedłem, bo wiem, że zamiast się modlić, przeżywałbym całymi dniami niepewność, czy na pewno znajdę nocleg, przeliczając w głowie godzino-pielgrzymo-kilometry, martwiłbym się o pogodę, o dostępność wody pitnej i toaletowej, sto razy sprawdzał, czy na pewno mam ze sobą wszystkie leki na wszystkie hipotetyczne i realne dolegliwości, zamęczał Pana Boga sprawdzaniem, czy na pewno dobrze wypowiedziałem wszystkie powierzone mi na ową pielgrzymkę intencje. Teologia powiada, że łaska buduje na naturze, a na mojej neurotycznej osobowości nie da się zbudować kogoś, kto z pasją, acz w skupieniu każdego sierpnia przez dwa tygodnie zasuwa w piachu i upale do Częstochowy. Pogodziłem się z tym. Karma. Los.

Gdy więc mój znajomy, prawosławny ksiądz, zaprosił mnie, bym wraz z nim wybrał się do najbardziej świętego (po Ziemi Świętej) z miejsc prawosławia, na Świętą Górę Atos, w pierwszym odruchu ometkowałem to sobie w głowie nie jako pielgrzymkę, lecz jako pobożno-poznawczą wycieczkę. Trochę się też bałem. Atos to miejsce specyficzne: od ponad tysiąca lat nikt się tu nie urodził, Republika Mnichów jest zamknięta dla kobiet (kiedyś podobno nie mogło być tu nawet zwierzaków płci żeńskiej). Żeby wjechać na Atos (co możliwe jest tylko łodzią), trzeba mieć specjalną wizę wydaną przez cerkiewne władze (znak czasów, że dziś na pozwoleniu na wjazd, oprócz wizerunku Matki Boskiej i zamaszystych podpisów przedstawicieli mniszej władzy, widnieje kod QR, skanowany przez operatorów łódek, policję i dyżurnych mnichów w większych klasztorach). Miałem w pamięci medialne doniesienia z Esfigmenu, klasztoru, w którym mnisi urządzili fundamentalistyczną rebelię, wywiesili czarne flagi (lubią je wszyscy współcześni fundamentaliści) z napisem: „Prawosławie albo śmierć!”, a także wyklęli patriarchę Konstantynopola (formalnie – ich zwierzchnika) za ciągoty ekumeniczne i kontakty z katolikami i prawosławnymi.

Moje dotychczasowe, wcale – jak na katolika – liczne kontakty z mnichami obrządków wschodnich kazały mi przypuszczać, że nie tylko w Esfigmenu – nie będzie to chlebek z masłem. W stosunku do innowierców ci radykalnie żyjący mężczyźni potrafią być bowiem, może nie to, że gburowaci, ale w specyficzny sposób zdystansowani, oschli. Trzydniowa wizyta na Świętej Górze zdemontowała mi ów stereotyp. W dwóch klasztorach, w których miałem okazję się zatrzymać – w Simonopetrze, zawieszonej na parusetmetrowej pionowej skale opadającej wprost do Morza Egejskiego, i w słynnym ze swoich cudownych ikon i relikwii Watopedzie, nie ukrywając swojego katolicyzmu, spotykałem się z serdecznym przyjęciem.

Z pobłażaniem patrzono na to, że w czasie wspólnych modlitw nie umiem poprawnie wykonać skomplikowanych sekwencji przeżegnań i pokłonów. Oprowadzający nas po Watopedzie mnich, młody Amerykanin i były rugbista, a dziś malarz ikon, opowiadał wiele o przyjeżdżających tu katolikach, protestantach, poszukujących, i zupełnie nie było widać w tym nawróceniowego „parcia”, przeciwnie – przekonanie, że ludzie mają swoje sprawy z Panem Bogiem, swój czas na odkrywanie Go w życiu.

Jasne, część z owych mnichów pisze książki, udziela się jako kaznodzieje i przewodnicy duchowi, przynaglając do natychmiastowej konwersji na prawosławie czy wieszcząc rychły koniec świata. Atos daje jednak świadectwo nie publicystyką czy homiletyką, lecz życiem. Wstawaniem na kilkugodzinne modlitwy zaczynające się o 4.00, w ciągu dnia – fizyczną pracą, przyjmowaniem gości zawsze z honorami: szklanką wody, kieliszkiem miejscowej nalewki, słodyczami, spożywanym w skupieniu i wspólnie prostym, wyhodowanym we własnych ogrodach jedzeniem, przede wszystkim jednak wyzierającym zza każdego murku i każdego krzaczka tego Ogrodu Matki Boskiej poczuciem, że to, do czego został powołany człowiek, jest szalenie proste.

Ludzkość od setek i tysięcy lat wynajduje coraz to nowe formy mieszania herbaty i tak zwiększa prędkość tej czynności, że wielu umiera przy tym ze zmęczenia, podczas gdy w rzeczywistości godzina życia prezesa wielkiej korporacji i najprostszego z atoskich mnichów trwa przecież tyle samo. Wspólny jest najgłębszy sens i cel ich życia, te same pytania usłyszą na Sądzie Ostatecznym i tak samo będą musieli na nie odpowiedzieć – nie wielotomowymi biografiami, ale prostym: „tak” lub „nie”.

Jasne, to już nie jest Atos sprzed stu lat: coraz więcej tu bitych dróg, prawie wszędzie zasięg komórkowy. Mnisi rząd (składający się z reprezentantów najważniejszych klasztorów) zdaje się prowadzić liberalną politykę wizową, mając pewnie na względzie nie tylko korzyści duchowe odwiedzających, ale i szukanie źródeł utrzymania dla parotysięcznej mniszej populacji. Zrywając się na nocne liturgie, wcinając klasztorny chleb z chałwą i oliwkami, wymieniając pozdrowienia z mnichami, kłaniając się największym materialnym świętościom tej Góry (przechowuje się tu m.in. relikwię pasa Matki Bożej, rękę Marii Magdaleny, trzcinę, na której podano gąbkę z octem Jezusowi), miałem jednak wrażenie, że ocalało to, co tu najważniejsze. Święta Góra nie ma wszak być cywilizacyjnym skansenem, tylko świątynią: przestrzenią konsekrowaną, w której powietrze jest tak samo przezroczyste jak wszędzie indziej, zupełnie inna jest tu jednak gęstość istnienia. Przez ponad tysiąc lat na tych paruset kilometrach kwadratowych ludzie próbowali oddychać Bogiem i modlić się do niego za siebie i za świat. Może dlatego, gdy ów świat przyjeżdża tu i zaczyna się modlić, czuje się jak w duchowym centrum ziemi: w duszy nagle wszystko zaczyna układać się samo, w życiu zaczynają się dziać obiektywne cuda. Przedziwne uczucie, nawet dla starego, wydawałoby się, religijnego wyjadacza: jakby trafiło się do atmosfery, w której z tym samym energetycznym wysiłkiem da się podróżować paręset (albo i lepiej) razy szybciej.

Wsiadając w porcie w Dafni na łódź do położonego po „świeckiej” stronie Ouranoupolis, myślałem o jednym: przecież tak miał pewnie wyglądać zgodnie z Bożym planem cały świat (rzecz jasna nie w sensie dosłownym: brodatych mnichów, klasztorów i obowiązkowych pobudek przed czwartą). Co poszło więc nie tak? Kiedy żeśmy to popsuli? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2017