Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie był to pierwszy ani jedyny w ostatnich miesiącach przypadek, w którym Wieża Ratuszowa, kościół Mariacki czy Sukiennice widziały tłum zgromadzony w imię jakiejś sprawy, jakże inna jednak była tym razem energia tego tłumu. Nie było zaciśniętych pięści przeciw, nie było skandowania wymierzonych przeciwko komukolwiek haseł – był wspólny śpiew. Była bezinteresowność. I wdzięczność, każąca wziąć w nawias to, że zanim zaśpiewaliśmy, musieliśmy słuchać niepotrzebnych chyba przemówień, że czasem szwankowało nagłośnienie i że skręcające w Bracką dorożki przejeżdżały niebezpiecznie blisko nas.
Właściwie już kiedy napisałem to ostatnie zdanie, poczułem, że trzeba je wykreślić – zostawiam je jednak jako świadectwo dokonanej mimochodem przemiany. Otóż nie ma sensu w takich przypadkach szukać dziury w całym, zastanawiać się, czy coś poszło nie tak. Trzeba się cieszyć odzyskanym choć na chwilę poczuciem wspólnoty. Trzeba się cieszyć unieważnionym choć na moment pytaniem, czy stojąca obok kobieta była kilka dni temu na czarnym proteście, demonstracji KOD-u, manifestacji nauczycieli czy może marszu niepodległości, mszy intronizacyjnej albo powtórnym pogrzebie prezydenta. Jak w dniu śmierci Cohena, kiedy nagle w tysiącach polskich – i nie tylko polskich przecież – domów słychać było jego piosenki, trzeba się cieszyć doświadczeniem tego bycia w połączeniu z innymi ponad wszelkimi podziałami.
W poczuciu, że dobrze używana muzyka i słowo mają siłę jednoczenia. I że nie wszystko jest polityką. „Maleńka, nie wolno się żegnać w ten sposób” – śpiewał kiedyś Cohen w piosence o miłości, która tak naprawdę nigdy się nie kończy. Trudno wyobrazić sobie piękniejsze pożegnanie. ©℗