Ciemne światło

Polska martyrologia poradzi sobie bez legendy o "prawdziwym Konradzie Wallenrodzie" - niezwykła biografia młodocianego zesłańca, a później rosyjskiego oficera i tajnego agenta, dopełnia się poza narodowymi desygnatami.

18.12.2009

Czyta się kilka minut

Jacek Malczewski, "Śmierć na etapie". / obraz jest wlasnością Fundacji im. Raczyńskich przy Muzeum Narodowym w Poznaniu /
Jacek Malczewski, "Śmierć na etapie". / obraz jest wlasnością Fundacji im. Raczyńskich przy Muzeum Narodowym w Poznaniu /

Uchylmy... no właśnie, co? Kotarę, czas, przestrzeń? Niech będzie kotara. Mogło to wyglądać tak: w niewielkim pomieszczeniu pełga światło łojowego ogarka stojącego na stole. Płomień rozświetla krzesło z niedbale rozpostartym na nim szynelem, na naramiennikach widać wyszyte oznaczenia podoficera wojsk kozackich. Poza kręgiem światła, w półmroku, widać jeszcze dwa przedmioty: kubeł na nieczystości przy drzwiach i, bliżej niewielkiego okienka, zbitą z desek pryczę.

Przestępca polityczny

Na pryczy leży młody człowiek w rozpiętym mundurze, rysów jego twarzy prawie nie widać. Jest sam w celi aresztu, odizolowany od pozostałych osadzonych. Bo trwa śledztwo. Toczy się gra o życie. Nie tylko o to życie, które ma nadejść (albo ulecieć w zaświaty), ale i o to, które minęło. Bo żeby mieć naramienniki podoficera, trzeba było przejść przez piekło. Jutro pierwsze zeznania, jutro się rozstrzygnie, jaki los mu przypadnie. Jest październik 1833 r., więzienie znajduje się w Orenburgu, w stepach, właściwie w nicości. Ta część świata jest przez Polaków nazywana Syberią, co jest oczywiście nazwą polityczną, nie geograficzną. Podoficer jest Polakiem, nazywa się Jan Witkiewicz.

Przybył tu dziewięć lat temu, idąc od Moskwy etapami, skuty według regulaminu pudowymi kajdanami obejmującymi ręce i nogi, przymocowanymi do żelaznego drąga łączącego go z innymi skazańcami. Każdy ruch niezgodny z ruchem pozostałych to szarpnięcie i ból. Pud to 16,5 kilograma. Każdy etap to przeciętnie 20 kilometrów, a potem nocleg w "etapowych" celach (brud, robactwo, miska zupy i trochę chleba). Podróż trwała trzy miesiące - wystarczająco długo, by zdać sobie sprawę z ogromu kraju, własnej słabości, zaniku wszelkiej nadziei. Po to wymyślono ten sposób dostarczania ukaranych na miejsce ich ostatecznego pobytu.

Miał wtedy 16 lat, był rok 1824. Aresztowano go w odpryskowym procesie filomatów, tzw. sprawie "Czarnych Braci" z Kroż. To jego i jego kolegów wspomina Mickiewicz w III części "Dziadów", gdy do celi bazylianów przybywa Sobolewski z wieścią, że wywieziono "studentów ze Żmudzi".

Do dziś nie wiadomo, dlaczego ze wszystkich pochwyconych i karanych na Litwie przez uruchomioną przez Nowosilcowa maszynę represji akurat gimnazjaliści z Kroż dostali najsurowsze wyroki: Witkiewicz i Janczewski karę śmierci, zamienioną potem na dożywotnie wcielenie w sołdaty, bez prawa awansu. Kiedy Witkiewicz zaczął służbę na tzw. Linii Orenburskiej, w zamyśle prześladowców miał już jej nigdy nie opuścić.

Służba. Wieczny wrzask, smród koszarowej sali, okrucieństwo kaprali, zwierzęcy prymitywizm innych szeregowych. Do tego ciągła groźba kary - przeciągania przez dwa rzędy bijących pałek lub uderzenia wyciorem artyleryjskim. Był na pewno świadkiem tych egzekucji, zmieniających ludzi w jęczące krwawe resztki.

Wydostał się z tego. Nie powaliła go choroba, nie zamarzł na odwachu przy trzydziestostopniowym mrozie. Umiejętność czytania i pisania, wyniesiona z gimnazjum znajomość języków "cywilizowanych", twarz paniczyka, o ogromnych pałających oczach patrzących z uwagą - to wszystko było tak niezwykłe w tym świecie zorganizowanego nieszczęścia - batalionie numer 5 Linii Orenburskiej - że zmuszało do odmiennego traktowania. Mimo zapisu "w papierach", określających go jako niebezpiecznego przestępcę politycznego (a może właśnie dlatego), przełożeni mogli dostrzec w nim coś, co było im doskonale znajome na bezkresnej rosyjskiej ziemi - fatum, które nie zna litości, los o obliczu urzędnika z czerwoną, opuchłą twarzą, generała, który był akurat w złym humorze. Pomagali chłopakowi.

Umiał się odwdzięczyć, pisał za nich listy i pisma, uczył francuskiego dzieci rodzin oficerskich. Nie zaniedbywał służby, pełnił ją wzorowo. Dużo czytał, sprowadzał książki, zaczął poznawać języki i zwyczaje plemion żyjących wokół Orska. Potem nauczył się baszkirskiego ("tatarskiego", jak wtedy mówiono), perskiego, pasztu, trochę arabskiego. Już nie mieszkał w cuchnących koszarach, ale na stancjach u oficerów garnizonu.

Najważniejsze ogniwo

Gdy w 1829 r. Alexander von Humboldt, przyjmowany w Rosji z rewerencjami, zatrzymał się w przydzielonym mu pokoju w Orsku, ze zdumieniem odkrył na półce swoje prace, a jego współpracownik Gustav Rose miał możność zetknąć się osobiście z młodym człowiekiem, który na co dzień zajmował tę stancję. W efekcie Humboldt wystąpił do cara Mikołaja I o łaskę dla Witkiewicza i jego towarzyszy.

Car przychyla się do prośby: w 1830 r. Witkiewicz otrzymuje awans i zostaje przeniesiony do stolicy guberni, Orenburga, gdzie zaprzyjaźnia się z przebywającymi na zesłaniu filomatami.

Epolety podoficera... To było jak wyjście z jaskini, jak haust powietrza dla kogoś, kto miał być z wyroku Imperium wiecznym topielcem.

I teraz ta cela. Oskarżony wraz z paroma dziesiątkami innych Polaków o spisek, mający na celu wymordowanie miejscowych Rosjan, wzniecenie buntu plemion stepowych, plany ucieczki do kolonii brytyjskich. Wszystko z donosów. Od czasu, gdy przybył na Linię Orenburską, nastało tu sporo rodaków, żołnierzy powstania listopadowego, niezłamanych, z zapiekłą w sercach nienawiścią za przegraną wojnę, nawykłych do wolności. Spisek Omski, Sprawa Astrachańska, Spisek Orenburski - to nazwy prób wyrwania się z tego miejsca, ucieczki, niepogodzenia się z wyrokami.

Na czele komisji śledczej stanął nowy gubernator, gen. Wasilij Perowski, ambitny ulubieniec cara. Powiedzmy od razu to, czego leżący na pryczy 25-latek jeszcze nie wie - wszystko się skończy dobrze, nadspodziewanie dobrze. Mimo pokrętnych wyjaśnień oskarżonych, sprzeczności w ich zeznaniach, nic im nie udowodniono. Ukarani zostali delatorzy. Sprawie ukręcono łeb.

Generał Perowski objął gubernię orenburską z planem poszerzenia wpływów Rosji na południe, zagospodarowania ziem i ludów stepu, minerałów południowego Uralu. Potrzebował wykonawców, a przy okazji śledztwa zobaczył ich cały zastęp - wykształconych, obytych z terenem, odważnych, młodych.

Witkiewicz stał się dla niego centralną postacią. Na nim oparł realizację swoich ambicji. I teraz zaczyna się drugie życie, to po celi w Orenburgu. 1834 r. - awans na oficera. Zostaje adiutantem Perowskiego, dostaje do wykonania coraz poważniejsze zadania i sekretne misje w stepach. Odbywa je często przebrany za miejscowych, mówi ich językiem, godzi zwaśnione plemiona, zdobywa informacje o sytuacji na Południu. I jak wcześniej Tomasz Zan, jego starszy przyjaciel, był główną postacią orenburskiej Polonii, tak teraz to Witkiewicz wprowadza Zana na salony najwyższych urzędników Orenburga.

W 1835 r. wyrusza w brawurową podróż do chanatu Buchary. Wielokrotnie ledwo uchodzi z życiem. Zdobywa bezcenne informacje. Jego raport z wyprawy dociera do najwyższych urzędników w Petersburgu, a Witkiewicz zostaje uznany za najważniejsze "operacyjne" ogniwo rosyjskiej ekspansji w Azji Centralnej. W 1836 r. wyjeżdża do Petersburga. Tam odbiera w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zadanie najwyższej wagi - ma dotrzeć do Afganistanu, ma być forpocztą rozgrywki o wpływy na tym obszarze z Imperium Brytyjskim, sięgającym coraz bliżej południowej granicy państwa Romanowów. Ten okres działań szpiegowsko-dyplomatycznych między Rosją a Anglią został nazwany "Wielką Grą".

Między 1837 a 1839 r. Witkiewicz odbył misję do Afganistanu i Persji. Jej sednem było namówienie chana Kabulu do sojuszu persko-rosyjskiego, oddania się w opiekę cara i porzucenie związków z Anglią. Jego przeciwnikiem w Kabulu był Alexander Burnes, najwybitniejszy brytyjski dyplomata i agent tamtych czasów. W wyniku starcia o wpływy, przegrany Burnes musiał wyjechać z Kabulu. Witkiewicz natomiast opuścił Afganistan ze zgodą chana na sojusz.

To, co stało się absolutnym sukcesem wysłannika Petersburga, okazało się wkrótce klęską dyplomatyczną Rosji. Brytyjczycy zareagowali na misję Witkiewicza gwałtowną notą dyplomatyczną przesłaną na ręce księcia Nesselrode, ministra spraw zagranicznych. Mikołaj I postawiony wobec perspektywy zaostrzenia stosunków z Brytyjczykami, uznał, że nie może wdać się w konflikt o daleki Afganistan w sytuacji, gdy dla polityki rosyjskiej sąsiednia Porta Otomańska i Bałkany były priorytetem.

W odpowiedzi na notę zaznaczono, że wysłannik przekroczył swoje uprawnienia. Zarówno Witkiewicz, jak i poseł rosyjski w Teheranie Simonicz zostali odwołani. W wyniku tej demonstracji dobrej woli konfrontacja zostaje załagodzona.

Witkiewicz wrócił do Petersburga, spotkał się tam z Zanem, któremu dopomógł wcześniej poprzez Perowskiego wyjednać zwolnienie z zesłania. Odpoczywał po podróży, bawił się z przyjaciółmi, chodził do Ministerstwa składając sprawozdania.

8 maja 1839 r. jego trup został znaleziony w pokoju nr 6 w Hotelu de Paris, gdzie się zatrzymał. Jako przyczynę śmierci podano samobójstwo. Został pogrzebany na cmentarzu Wołkowo. Ciało odprowadzał urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, któremu towarzyszył woźnica. Nikogo innego na pogrzebie nie było. Grobu nie udało się nigdy odnaleźć.

Wypalony

Już współcześni Witkiewiczowi, potem Stanisław  Witkiewicz (Jan był jego stryjem), Tadeusz Miciński, a następnie, w inny sposób i w naszych czasach, prof. Maria Janion, oraz wielu, wielu innych na przestrzeni 150 lat wpisywało go w obraz prawdziwego Konrada Wallenroda, spiskowca, który wkradł się w łaski wroga, by mu zaszkodzić, jednego z najpotężniejszych polskich duchów. Ale, o dziwo, jego postać posiada także rozległą literaturę w sowieckiej Rosji, rozmiłowanej w szpiegostwie, kochającej skrajności, szczególnie gdy można tę historię wpleść w dzieje walki z brytyjskim imperializmem.

Staje się więc Witkiewicz raz polskim patriotą, raz wiernym i odważnym superszpiegiem, a dla kazachskich badaczy - pierwszym, który z sympatią pochylił się nad narodami środkowej Azji, pionierem ich poznawania.

Od 1983 r., od czasu ukazania się poświęconej mu monografii historycznej autorstwa Władysława Jewsiewickiego, znajomość faktów nie poszerzyła się ani na jotę. Rzetelne badanie historyczne owego autora nie pozwala na stawianie mocnych tez, na jakąkolwiek pewność co do kluczowych kwestii. Był spisek orenburski czy nie, i jaka była w nim rola Witkiewicza? Służył po 1833 r. dla kariery czy chciał wykorzystać pozycję, by zadać śmiertelny cios Imperium? Zabito go (bo rozpoznano intencję) czy popełnił samobójstwo? A w końcu - kim był?

Nie sposób jednoznacznie odpowiedzieć na żaden z tych dylematów. Przez stulecie nad Witkiewiczem unosi się zgiełk domysłów. Pewne jest tylko jedno - ktokolwiek się z nim zetknął, już nie może uwolnić się od jego wpływu - zarówno ci, którzy towarzyszyli jego życiu, jak i ci, którzy je poznawali z resztek listów, relacji z drugiej ręki, strzępków dokumentów. A także z jedynego portretu, znanego już tylko z reprodukcji, jakby los nie chciał zachować oryginału jego oblicza.

Gwałtowny zgon w Hotelu de Paris jest kluczem do tajemnicy i zarazem powodem, dla którego życie Witkiewicza nabrało dodatkowej heroiczności, a śmierć stała się ostateczną pieczęcią potwierdzającą biografię jak z serca polskiej martyrologii. Bo w oczach najpierw rodziny, potem kręgu ich znajomych, a następnie badaczy i pisarzy wszelkiej maści i talentu, Witkiewicz został zamordowany. Chcąc, wedle domysłów, wywołać wojnę rosyjsko-brytyjską, zginął z rąk tych, których naraził na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Dla Rosjan jego mordercami bywają Anglicy, dla Polaków oczywiście zawsze Rosjanie. III Oddział hrabiego Beckendorfa. Tajni wysłannicy Imperium. Samobójstwo jest niemożliwe, wszyscy, tylko nie on, nie nasz prawdziwy Konrad Wallenrod. Bo wtedy trzeba by się pytać o powody, a te mogłyby przenieść całą opowieść w rejony o wiele bardziej skomplikowane niż prosta dychotomia wolność-niewola, którą karmimy się od wieków.

Są dwie relacje traktujące o śmierci Witkiewicza. Pierwsza pochodzi z listu Zana do hrabiego Chodkiewicza, który z okresu swojego krótkiego zesłania w Orenburgu znał jednego i drugiego. List został napisany 3 lata po wydarzeniach i na początku zaznacza "...nie mam sumiennej wiadomości o rodzaju i przyczynach śmierci, która go tak nagle (...) spośród nas jeszcze żyjących wyrwała". Potem Zan przechodzi do opisu ostatniego z nim spotkania, gdy przypadkowo wpadli na siebie na Moście Newskim: "...i ujrzałem officera kozackiego w pełnym uniformie, strojnego, zdrowego, silnego, wąsów i bakenbardów gęstość, ogorzałe oblicze i pomnożone zmarszczki wysokiego czoła zakrywały niejako młodość i żywość, zwyczajny wyraz jego wobec innych, ćmiły niejako żywość widzenia się naszego". Z tej niejasnej (jak to u Zana) mowy wyziera obraz człowieka przedwcześnie postarzałego, co zdumiało jego dawnego przyjaciela.  "»Cudem żyję - odpowiadając na moje pytanie rzekł - nie wiem na co i po co« (...)" oto pierwsze jego słowa. Z dalszych relacji Zana wyłania się Witkiewicz znużony, zagubiony w szczegółach (pieniądze, problemy z pisaniem raportów, inne drobnostki), niechętny dawnemu życiu, ale niemający pomysłu na dalsze. Dwa dni po tym spotkaniu już nie żył.

Zan przytacza również swoją rozmowę z baronem Stackelbergiem (kolejnym "orenburczykiem" służącym u Perowskiego), który relacjonował mu opowieść sługi Witkiewicza. "Pan" po wesołym wieczorze zażyczył sobie herbaty, przyborów do pisania i zakazał przychodzić rano. Zebrani nazajutrz goście i dwaj urzędnicy z ministerstwa, po długim pukaniu i oczekiwaniu, wyważyli drzwi i znaleźli go martwego.

W podobny sposób relacjonuje jego ostatnie dni i okoliczności śmierci inny przyjaciel Witkiewicza pułkownik Buch, i to jest druga relacja "bezpośrednia". Buch, który bawił się z nim tego feralnego wieczora, dostał się na wieść o jego śmierci do pokoju hotelowego, by zobaczyć ciało zakryte prześcieradłem, twarz spokojną, jakby śpiącą, z przestrzeloną skronią. W jego spisanych po latach wspomnieniach występuje ten sam motyw - zabawa, beztroska, nagła, niewytłumaczalna śmierć. Dodajmy - w przeddzień zapowiedzianych awansów i zaszczytów, jakie czekały go w stolicy.

Zan, Stackelberg, Buch, wszyscy trzej mówią mniej więcej to samo. Im dalej w czasie od tych relacji, tym robi się groźniej. Sługa jakoby znaleziony z rozpłataną czaszką (oczywiście "wierny sługa", mimo że to człowiek wynajęty przez Witkiewicza dopiero co w Gruzji na podróż do Petersburga), otwarte okno, ładunek w pistolecie, z którego miał do siebie strzelić itp. Nie odnaleziono dokumentów mogących wyjaśnić sprawę. Papiery, które miał przy sobie, spalił w noc samobójczą. Jednak w relacji Zana pojawiło się zdanie, które musi zastanawiać bardziej niż inne: "Pozostało mi dotąd wrażenie [czyli do 1842 r., kiedy pisał ten list], w którym czuło się, że wyczerpał opory, w którym się zwierzał, skąd brał dotąd moc swoją i nadzieję (...)". Zan spotkał człowieka wypalonego, w którym nie było śladu tego, co go dawniej ożywiało.

Po drugiej stronie

"Tam namiętność kryje się w życiu tak, jak tornado za bagnem (...). Wszelkiego rodzaju namiętność. Dlatego dla wyspiarskiego Anglika podejrzany jest każdy, kto przybywa z tropików. Nie można stwierdzić, co jest w jego krwi, w sercu, nerwach. Nie jest już zwykłym Europejczykiem, to pewne, niecałkowicie nim jest". To Sándor Márai ("Żar"), jedno z licznych literackich świadectw konsekwencji dotknięcia Inności. Człowiek, który stamtąd wrócił, jest podejrzany, "ponieważ przetrwał to straszne i niemożliwe do przyswojenia zakażenie, w którym jest także coś pociągającego, jak w każdym życiowym niebezpieczeństwie…Tropiki to choroba, można się wyleczyć z chorób tropikalnych, z tropików nigdy".

Podobnie z pustyń, z okrutnego morza. A także stepu. Żywiołów stawiających człowiekowi najwyższe wymagania, czyhających na najmniejszy błąd.

Przebywanie w tych miejscach to także obcowanie z dzikością ludzi, którzy tam żyją, dotykanie pierwotnych instynktów wcielonych w prymitywne kultury, które dla białego człowieka są albo przedmiotem pogardy, albo fascynacji prowadzącej w jeszcze bardziej niebezpieczne rejony. "W moim przypadku wieloletnie starania, by przywyknąć do stroju Arabów i przyswoić sobie podstawowe cechy ich mentalności, wysterylizowały mą psychikę z angielskiego dziedzictwa i ukazały Zachód i jego konsekwencje w nowym świetle; obróciło w niwecz wszystko, co kiedyś było mi bliskie". To z kolei świadectwo i osobiste, i literackie - fragment "Siedmiu filarów mądrości" T. E. Lawrence’a. "Porzuciłem więc jeden kształt, ale nie zdecydowałem się na drugi (...), wynosząc w końcowym rezultacie uczucie bezgranicznego osamotnienia, a także pogardy nie dla ludzi, ale dla ich postępków" - pisze dalej.

Nie przechodzi się bezkarnie na "drugą stronę", zdaje się mówić Lawrence, posuwając się nawet do zaklęcia: "Modlę się do Boga, by ludzie czytający tę relację nie dali się zwieść urokom egzotyki i nie zgodzili się sprzedać siebie i swoich zdolności w pacht ludziom innej rasy".

Witkiewicz i Lawrence, podobieństwo losów, misji, mimo dzielących ich światów, czasu. W relacjach o Witkiewiczu pojawia się jego pogląd, że "Zachód jest zgniły", i  jego nieustająca ucieczka w step jako uwolnienie się z okowów życia cywilizowanego. Lawrence pisze w "Filarach..." o swoim pobycie w kantynie oficerskiej w Kairze jak o postoju w obcym świecie, podczas gdy ten prawdziwy pozostał tam, na wyjałowionych przez słońce pustaciach. Zan w swojej korespondencji pozostawił obraz Witkiewicza, który chętniej przebywał w aułach kazachskich niż salonach orenburskich, czuł się szczęśliwszy w niebezpieczeństwie, przebrany za kupca z Buchary, niż z przyjaciółmi na stancjach, gdzie się nudził i tęsknił za stepem. Maria Janion interpretuje jego zachowanie jako jeszcze jeden dowód wallenrodyzmu, gdzie zdolność do przybierania kolejnych wcieleń, "masek" jest przypisana tej figurze.

Ale Inność odmienia ludzi, niepostrzeżenie przemienia ich na swoją modłę, wzywając tęsknie, gdy tylko się oddalą do "starego świata". Witkiewicz rzadko pisał do domu, na Litwę pojechał tylko raz, na krótko, mimo że Perowski w każdej chwili dałby mu urlop. Nie czuł potrzeby. Nic go tam nie ciągnęło.

Nie on jeden został omotany Egzotyką. Oto Adolf Januszkiewicz, zesłaniec po powstaniu listopadowym, zachwycony stepem i jego mieszkańcami. Po barwnym opisie wspaniałości tamtejszej przyrody i koczowania, w końcu wyznaje matce: "Czyż to wszystko nie ciekawe? Czy nie ciekawsze, jak widok pól niemieckich zasadzonych kartoflami, albo neapolitańskich lazaronów zajadających makaron? Tu ja nigdzie źdźbła zboża nie widziałem; nigdzie płotu, wszędzie przestrzeń bez końca. Oddychałem pełno, szeroko, jak Arab na pustyni". 10 lat służby i godność radcy tytularnego w uznaniu zasług. Jeszcze po zupełnym uwolnieniu zwlekał przez trzy lata z powrotem do kraju.

A co dopiero mówić o człowieku, który poza dzieciństwem całe swoje życie spędził na Linii Orenburskiej, w stepie znanym bardziej niż rodzinny ogród. Gdy trzeba, to pojedzie "dobroczynnym bizunem" uśmierzyć rebelię Baszkirów, gdy trzeba, będzie służył generałowi w jego planach, Imperium w jego mocy i interesach.

Uważny czytelnik korespondencji Zana z okresu zesłania nie może pominąć narzucającego się wrażenia: autentycznej wdzięczności Polaków tam mieszkających dla Perowskiego, chęci dobrej służby, dumy z osiągnięć w ramach administracji carskiej. To inna Syberia niż ta, która wryje się w narodową świadomość po powstaniu styczniowym, swoistej hekatombie zsyłki. Wtedy, w pierwszej połowie XIX w., istnieje jeszcze solidarność "oświeconych i urodzonych", często przekraczająca polityczne spory czy wyroki trybunałów. Rzecz później, w gorączce nacjonalizmów, nie do pomyślenia.

I jest step. Na jego południowym krańcu zaczynają się chanaty Chiwy, Buchary, Kokandu. Dzikie, średniowieczne organizmy, traktujące Północ jako miejsce wypraw łupieżczych, rozboju, rezerwuar niewolników. Plemiona kazachskie, oddające się w opiekę państwa Romanowów, czynią to w odruchu samoobrony. Historia Rosji jako więzienia narodów, zniewalającego kolejne nacje w swojej niepowstrzymanej ekspansji, to historia bardzo jednostronna, pisana raczej z Warszawy, ale na pewno nie z Linii Orenburskiej czy z Kraju Ałtajskiego.

Wojciech Zajączkowski w swojej wydanej dopiero co monografii "Rosja i narody" pokazuje świat nieoglądany dotąd polskimi oczami, opowiada o Rosji z perspektywy uralskiej, kaukaskiej, dalekowschodniej. To zupełnie inna narracja niż ta, do której przywykliśmy. W niej Witkiewicz odnajduje się naturalniej niż w wallenrodycznej legendzie. Bowiem istotą obecności Rosji na niezmierzonych obszarach, nad którymi przyszło jej panować, było zderzenie nowożytnej machiny państwowej z plemionami. I tak jak w innych rejonach świata, wynik był jednoznaczny - albo my, albo inni. Raz trzeba było ludy podbijać, innym razem bronić, biorąc za nie odpowiedzialność.

Witkiewicz na czele buntu ujarzmionych plemion przeciw Rosji, bo i taki obrazek pojawia się w interpretacjach jego biografii, mógł się zrodzić tylko nad Wisłą czy w młodopolskim Zakopanem. Czyli w Europie. A nasz bohater żył w Azji i żył Azją. Pora spróbować to zrozumieć.

Rachunek za życie

"Człowiek samotny w obliczu Losu. Człowiek niezmiennie rozdarty między ciemnymi porywami duszy i chęcią spełniania wskazań moralnych. (...) Świat niedający się zreformować - te motywy pojawiają się w twórczości Conrada we wszystkich możliwych formach i odmianach, tworząc rodzaj nieprzekraczalnej granicy nadziei, wyobraźni, wrażliwości. Za nią już tylko pustka.(...) Otóż »Jądro ciemności«, »Nostromo«, »Tajny agent«, »W oczach Zachodu« są takimi próbami przezwyciężenia granicy. Rządzi nimi ukryte, ale nieustannie żywe łaknienie afirmacji. Kończą się tym samym efektem: jest to zawsze opowieść o klęsce wpisanej już z góry w życie ludzkie, przeświadczenie o niezbywalności tragizmu i heroicznej absurdalności poszukiwania szansy" (Michał Komar "Piekło Conrada").

Lawrence, bohaterowie Conrada, wszyscy ci, którzy kiedykolwiek przekroczyli cienką granicę między życiem a zatratą w Inności, w Wielkich Ideałach lub Wielkich Grzechach, by na końcu zrozumieć, że nie ma powrotu. Czy te figury nie zdają się bliższe Witkiewiczowi? Bliższe niż legenda konspiratora, pragnącego tylko zaszkodzić oprawcom? Czy wallenrodyzm jest postawą, która nadal powinna być jedynym kluczem interpretacyjnym tej niezwykłej postaci? Przecież nie redukujemy jego cierpienia, stawiając te pytania, przenosimy je tylko w inny wymiar.

Polska martyrologia obędzie się bez Witkiewicza jako prawdziwego Konrada Wallenroda. Nic się jej nie stanie, jeśli go stamtąd wyciągniemy. Szczególnie teraz, kiedy od dwóch dekad mamy niepodległe państwo. Witkiewicz uwolniony od bełkotu Micińskiego, mrocznych legend rodzinnych, sztucznych literackich figur - przekształca się w kogoś, kogo los się dopełnił poza narodowymi desygnatami. Kto powiedział "dość", bo uznał bezsens świata, w którym przeznaczenie zawsze przekreśla nasze pragnienia. Świata nie do naprawy, drogi nie do zawrócenia. "Nie wiem, na co i po co żyję". Zostaje na końcu tylko pustka, nie do wypełnienia.

Witkiewicz odmówił udziału w fikcji sukcesu, który nie był sukcesem, w udawaniu, że jeszcze na czymś mu zależy, że stoi za nim jakaś nadzieja. Na karierę u cara, na Polskę, na siebie.

Został po nim jeden dokument adresowany do Ministerstwa, nakreślony tej nocy, w pokoju nr 6, znany wyłącznie z odpisu. Oznajmia, że pozbawia się życia dobrowolnie i rozlicza się ze światem: krawcowi tyle a tyle rubli, kupcowi za "przedmioty oficerskie" tyle a tyle, służącemu pozostawia rzeczy. Zwraca uwagę, że zapłacił za hotel właścicielowi z dniem samobójstwa. "8 maja 1839 o godz. 3 rano" brzmi końcowy akapit. Wzorowa służba do końca.

Ale to nastąpi dopiero za sześć lat. Mamy wciąż październik 1833 r., dopala się ogarek na stole w celi orenburskiej. Jutro stanie przed komisją i spokojnie, rzeczowo będzie zeznawał. Nie tak jak Zan, płaszczący się przed śledczymi. Teraz zbiera siły na jutrzejsze starcie, leży nieruchomo, z rękami pod głową, w półmroku widać tylko jego oczy, jakby błyszczały jakimś ciemnym światłem. Jest prawie cicho, tylko wieczorna wacha okrzykuje się podoficerowi na placu twierdzy.

Pora opuścić kotarę oddzielającą nas od tamtego czasu, tamtej przestrzeni. Opada bezszelestnie. Stworzono ją, by tłumiła odgłosy, zaciemniała to, co i tak niewyraźne. Po naszej stronie, w naszym świecie, wcale nie jest jaśniej.

Korzystałem z książek: Maria Janion "Życie pośmiertne Konrada Wallenroda", PIW 1990, tam: "Jan Witkiewicz - jedyny prawdziwy Konrad Wallenrod"; Władysław Jewsiewicki "Batyr. O Janie Witkiewiczu 1808-1839", PIW 1983; Michał Komar "Piekło Conrada", Czytelnik 1988; "Kronika Rodzinna", pismo,  rocznik 1885, tam: korespondencja T. Zana z zesłania z archiwum

hr. Przeździeckich; Thomas Edward Lawrence "Siedem filarów mądrości", PIW 1998; Sándor Márai "Żar", Czytelnik 2008; Gamrat Sapargalijew, Władimir Djakow "Polacy w Kazachstanie w XIX w.", Czytelnik 1982; Wojciech Zajączkowski "Rosja i narody. Ósmy kontynent -

szkic dziejów Eurazji", MG 2009.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2009