Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie bardzo lubię "Wysokie obcasy" za lansowanie dalekich mi pomysłów na kobiecość. Pewnie i wiek ma w tym swój udział. Ale od czasu do czasu ten sam magazyn podejmuje coś, co wydaje mi się wyjątkowo ważne, i aż zdumiewa, że nie stało się to wcześniej. Tak było lat temu parę z wielką akcją "Rodzić po ludzku", tak jest od niedawna z programem "Dzieciaki do domu", czyli akcją zastąpienia koszarowego chowu porzuconych dzieci w domach dziecka - jak najszybszym przygarnianiem ich w rodzinach zastępczych, gdzie - i tylko tam - zaspokoją głód miłości najbliższych i same nauczą się kochać. Robi się to rzetelnie i precyzyjnie. Nie polega na deklamacjach ani na głosach potępienia. Pokazuje prawdziwe zagrożenia i mówi, jak im zapobiegać. Psycholog i lekarz przypominają na przykład, co się dzieje z głodem bezpieczeństwa u niemowlęcia, które na próżno płaczem przyzywa matkę, a zamiast niej zjawi się co najwyżej od przypadku do przypadku ktoś obcy, mechanicznie zaspokajający tylko biologiczne potrzeby. Opiszą, dlaczego wcześniak włożony do inkubatora powinien być głaskany przez matkę wiele razy w ciągu doby, choć jeszcze "nic nie rozumie". I nieustępliwie będą bombardować statystykami kosztów idących na domy dziecka, z których nie wyjdą ludzie uczuciowo okrzepli, zestawianymi ze skąpstwem dodatków dla rodzin.
Ale co ma do tego ów upragniony wspólny mianownik? To otóż, że hasło "rodzina" zamienione w realny obraz sytuacji domagających się zmiany powinno zbliżać do siebie solidarnie wszystkie środowiska twierdzące, iż to wartość im bliska. Takie akcje jak "rodzić po ludzku" czy "dzieciaki do domu" powinny budzić echo w wielu miejscach. Powinny być popierane niezależnie od różnic dalej owe środowiska dzielących. Podobnie setki innych. Dla niepełnosprawnych, dla wyjątkowo zdolnych, dla szczególnie cierpiących, dla bardzo młodych i bardzo starych. Dzieje się tak nieraz, ale jeszcze ciągle nie dzieje się tak dość często i dość szeroko, abyśmy czuli się czymś złączeni czy bodaj trochę bliżsi. A musimy. To kwestia naszego być.
Piszę to jeszcze przed niedzielą wyborczą. W przekonaniu, że ewentualny czytelnik, ten z przyszłego tygodnia, uzna, iż jest to aktualne i potrzebne niezależnie od treści komunikatów z PKW.