Cameron w cieniu Thatcher

Dla brytyjskich konserwatystów zwycięstwo, nawet bez większości, jest na wagę złota.

11.05.2010

Czyta się kilka minut

Nick Clegg, lider brytyjskich Liberalnych Demokratów, nawet nie starał się ukrywać rozczarowania. I on, i jego partia liczyli na o wiele więcej niż skromna liczba 57 mandatów (na domiar złego o sześć mniej niż w poprzedniej kadencji Izby Gmin). "Cleggmania", jak prasa brytyjska ochrzciła nieoczekiwany wybuch popularności lidera LibDem, który w trzech przedwyborczych debatach telewizyjnych przyćmił przywódców obu głównych ugrupowań, w dniu wyborów ulotniła się jak kamfora.

Mechanizm wyborczy, który każe Brytyjczykom głosować na jedną z dwóch dominujących partii, zadziałał więc jak zawsze niezawodnie - z 649 mandatów (w jednym okręgu wybory odłożono ze względu na śmierć kandydata) konserwatystom przypadło 306, a Partii Pracy 258. - Wielu wyborców pozostało przy tych, których znają najlepiej - nie bez ironii zauważył Clegg.

Nie zmienia to faktu, że to od liberalnych demokratów zależy dzisiaj, jaki kształt będzie miał nowy rząd i kiedy powstanie. W tzw. zawieszonym parlamencie, w którym żadna partia nie ma większości absolutnej, pełnią bowiem rolę języczka u wagi. To rola wdzięczna, bo pozwala stawiać warunki i wreszcie otwiera przed liberalnymi demokratami możliwość wpływania na kierunek, w jakim pójdzie Wielka Brytania - choć oczywiście w granicach, na jakie są skłonne przystać główne partie.

Na razie jednak nie wiadomo, która z nich, z kim i na jakich zasadach utworzy rząd. Trwają narady wewnątrzpartyjne i rozmowy między partiami, sypią się oświadczenia i deklaracje współpracy "dla dobra kraju", delikatnie formułowane są oczekiwania i oferty. Gdy czytelnik otrzyma ten numer "Tygodnika", być może wszystko będzie już jasne, w Wielkiej Brytanii bowiem tworzenie rządu nigdy nie trwa długo. Nie może być przerwy w sprawowaniu władzy. W 1974 r., gdy po raz ostatni wybrano zawieszony parlament, lider konserwatystów i zarazem premier Edward Heath na rozmowy z ówczesną Partią Liberalną poświęcił trzy dni, a gdy koalicja nie doszła do skutku, podał się do dymisji. Mniejszościowy rząd utworzył Harold Wilson, przywódca Partii Pracy.

Wojna o ordynację

W brytyjskim systemie wyborczym, przy ordynacji większościowej, korzystnej dla dużych ugrupowań, taka sytuacja zdarza się jednak niezwykle rzadko. W XX w. zawieszony parlament istniał zaledwie cztery razy - w wyniku wyborów (1929, 1974) bądź zmiany układu sił w trakcie kadencji (1978, 1996).

Na taką okoliczność wypracowano stosowne mechanizmy postępowania. W normalnych warunkach premier wywodzący się z partii, która poniosła porażkę, niezwłocznie ustępuje ze stanowiska. Obecny premier Gordon Brown mógł tak postąpić, ale nie musiał. Gdyby to zrobił, David Cameron, jako lider zwycięskich konserwatystów, otrzymałby formalnie misję tworzenia rządu. Brown, pozostając na stanowisku, zapewnił sobie możliwość dalszego udziału w grze.

Żaden mechanizm, nawet najbardziej dopracowany, nie zastąpi jednak fundamentu rozmów koalicyjnych, jaką jest zbieżność programowa czy przynajmniej ideowa. Gdy jej nie ma - a tak przedstawia się sprawa między konserwatystami i liberalnymi demokratami - zaczyna się pospieszne poszukiwanie najmniejszych nawet punktów stycznych, minimalnego wspólnego mianownika. Przy wielkim apetycie na władzę da się to oczywiście zrobić, choć współpraca w tak powstałym rządzie nierzadko później kuleje.

Wspólna płaszczyzna PK i LibDem jest zaś cienka: obie partie są zgodne tylko w kwestii wprowadzenia obowiązkowych dowodów tożsamości, bo obie są temu przeciwne. Konserwatyści są też podobno skłonni ewentualnie przystać na postulowane przez liberalnych demokratów obniżenie podatków dla osób najbiedniejszych. Ale na tym zgoda się kończy. W kwestiach fundamentalnych, takich jak obronność czy sprawy europejskie, rozbieżność jest zupełna (według tygodnika "Observer", William Hague, przewidywany na szefa dyplomacji w rządzie konserwatywnym, ma w Brukseli, nie zwlekając, ogłosić, że Wielka Brytania chce odzyskać suwerenność w wielu dziedzinach, a o przyjęciu euro nie może być mowy).

Polem prawdziwej batalii jest jednak kwestia przejścia na ordynację proporcjonalną. Dla liberalnych demokratów to sprawa najwyższej wagi, bo na obecnej tracą ogromnie. Cóż z tego, że z 23-procentowym poparciem niewiele ustępują Partii Pracy, która uzyskała 29 proc. głosów? Mandatów mają przeszło cztery razy mniej. Ale konserwatyści, z oczywistych powodów, nie są tym zainteresowani.

Czas na zmianę?

Dla konserwatystów zwycięstwo, nawet bez większości, jest jednak na wagę złota. To nareszcie długo oczekiwany przełom - po trzech porażkach wyborczych i po 13 latach spędzonych na ławach opozycji. Nawet jeśli PK nie zdoła przejąć rządów, jako największa partia w Izbie Gmin będzie mieć zupełnie inną pozycję.

Na jak długo? Obecnemu parlamentowi nikt nie wróży długiego żywota. Powszechna jest opinia, że już pod koniec tego roku, a najpóźniej wiosną przyszłego odbędą się kolejne wybory. To premier ogłasza ich termin, gdy więc notowania partii rządzącej poprawią się na tyle, by mogła liczyć na sukces, na pewno z tej możliwości skorzysta. Tak właśnie we wspomnianym 1974 r. postąpił Harold Wilson: po ośmiu miesiącach rządów mniejszościowych ogłosił wybory, które jego partia wygrała.

"Czas na zmianę" - pod takim hasłem w pięć lat później konserwatyści, pod wodzą Margaret Thatcher, odebrali Partii Pracy władzę. Ideę zmiany zrealizowano w całej rozciągłości, bo rządy Maggie Wielką Brytanię przeobraziły gruntownie, i to nie tylko w sferze gospodarki. Do dawnego hasła, które urosło do rangi symbolu, po trosze nawiązywało przesłanie torysów w obecnej kampanii: "Nadzieja, optymizm i zmiana" - nieco rozwlekłe i z pewnością mniej sugestywne. Czy jednak David Cameron jest liderem na miarę swej wielkiej poprzedniczki?

Cóż, poprzeczka ustawiona jest bardzo wysoko. Niezależnie od tego, czy dorobek 11 lat rządów pani Thatcher ocenia się pozytywnie, czy też nie (do dziś ma ona zagorzałych krytyków), nie można nie przyznać, że była prawdziwym przywódcą, realizującym wizję i program, bez umizgów do wyborców. Tymczasem Cameron to raczej odpowiedź konserwatystów na Tony’ego Blaira niż kontynuacja lady Thatcher. Gdy po porażkach wyborczych kolejni liderzy nie byli w stanie wydobyć swej partii z zapaści ani sformułować czytelnego, przekonującego programu, skorzystano z recepty laburzystów na lidera. W ten sposób Cameron - młody (dziś 43 lata), o niezłej prezencji, dobrze wykształcony - stał się nadzieją torysów.

We władzy "batów"

O sukcesie wyborczym konserwatystów przesądziła jednak nie tyle atrakcyjność ich programu, co niezadowolenie z obecnego rządu. Na spadek notowań Partii Pracy złożyło się zaś kilka nienowych, za to ciągle mocno odczuwanych aspektów - cień wojny w Iraku, kryzys gospodarczy, nieładna afera z nadużywaniem przez deputowanych funduszy na wydatki. Nieczyste sumienie mieli wprawdzie nie tylko laburzyści, ale to ich winy, jako członków partii rządzącej, najbardziej rzucały się w oczy.

Nie bez znaczenia była też, nie całkiem chyba zasłużona, niepopularność Gordona Browna. Przez pierwsze lata rządów Partii Pracy Brown, jako kanclerz skarbu, miał niezaprzeczalne zasługi dla kształtowania jej polityki gospodarczej. Gdy wreszcie został premierem, na pewno mu nie pomógł narastający kryzys ani też - aż nadto widoczne - pragnienie, by za wszelką cenę zachować stanowisko. Teraz także Brown nie kryje, że jest gotów do rozmów z liberalnymi demokratami, choć z prostej arytmetyki wynika, że wspólny rząd byłby mniejszościowy (315 mandatów, o 11 za mało), a więc słaby i niestabilny. Mniejszościowy gabinet torysów, bo taki też jest możliwy, miałby przynajmniej tę zaletę, że byłby rządem jednej partii.

Parlament zawieszony funkcjonuje inaczej niż zwykły. Na najważniejsze w nim osoby wyrastają rzecznicy dyscyplinarni partii, po angielsku zwani "whipami", czyli "batami". Los gabinetu zależy nie tyle od kompetencji premiera i jego ministrów, co od sprawności whipów, bo to oni pilnują, by żaden deputowany nie opuścił głosowania. Za rządów Partii Pracy w latach 70., przypomina dziennik "Daily Telegraph", zdarzało się, że na czas głosowania chorych posłów wnoszono do Izby Gmin na noszach, w fotelach na kółkach, a nawet pod namiotem tlenowym. Dozwolony jest każdy sposób dyscyplinowania, włącznie z groźbą wyrzucenia z partii: "Układy, groźby, obietnice, pochlebstwa i duża doza szczęścia - taki jest mechanizm działania zawieszonego parlamentu".

Przy wszelkich minusach zawieszony parlament ma jednak również pewne zalety. Gdy rząd, tak jak to było przez ostatnich 13 lat, dysponuje wyraźną większością, może lekceważyć nie tylko inne partie, ale nawet deputowanych własnej. Gdy nie ma większości, o wiele bardziej się z nimi liczy. Parlament odzyskuje podmiotowość.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2010