Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ilekroć GUS ogłosi, ile wynosi zatrudnienie w tzw. sferze budżetowej (obecnie to ok. 700 tys. ludzi), w sieci i opiniotwórczych mediach zaczyna się używanie. Że urzędników jest za dużo. Że marnotrawią. Że nie są odpowiednio mili. I tak dalej.
To całkiem stara polska tradycja. Zaczęło się w zasadzie jeszcze w PRL-u. Wtedy jednak narzekanie na administrację państwową odgrywało swoją – bardzo konkretną – rolę w systemie politycznym. Bywało wentylem bezpieczeństwa, przy pomocy którego komunistyczna partia próbowała spuszczać nagromadzone niezadowolenie społeczne. Zgodnie z tą logiką krytyka miała zatrzymać się na wypaczeniach biurokracji różnego szczebla. Tak, by nie mogła dosięgnąć samej politycznej wierchuszki. Wszystko wedle jeszcze starszej zasady „dobry car, zła administracja”.
Po 1989 r. na stare przyzwyczajenia nałożyła się nowa gra interesów. W miarę demontażu odziedziczonych po PRL zrębów polskiego państwa dobrobytu urzędnik stawał się coraz słabszym i łatwiejszym celem szyderstw. W dodatku bezzębnym. Bo nie trzeba było się już do niego przymilać, żeby pomógł np. w przyspieszeniu drogi do mieszkania spółdzielczego czy samochodu. Z drugiej strony pojawiła się sporych rozmiarów nowa potężna grupa interesu: przedsiębiorcy. Silni, ale jednak w znacznym stopniu od regulacji i decyzji urzędniczych (głównie podatkowych) zależni. I tu stało się coś bardzo złego. Bo przedsiębiorcy to ludzie zazwyczaj praktyczni. Z ich więc praktycznej perspektywy urzędnik bywał zazwyczaj rodzajem przeszkody w załatwieniu sprawy po swej myśli. Konflikt biznesmena z urzędnikiem nabrzmiewał z każdym rokiem.
Nie pomagało też to, że w nowej polskiej rzeczywistości media przedsiębiorców na każdym kroku hołubiły. Wbijały im do głów, że są „solą polskiego kapitalizmu”, „tworzą miejsca pracy”, stanowią „najbardziej wartościową klasę społeczną” i generalnie to do nich należy przyszłość. Trochę więc tę naszą prywatną inicjatywę, mówiąc szczerze, rozpieściły (oj, nie lubią tego przedsiębiorcy słuchać, nie lubią). Stawał potem taki rozpieszczony przedsiębiorca oko w oko z urzędnikiem i oczekiwał pokornego ugięcia karku. A gdy tego nie dostawał, reagował histerią albo agresją.
Ta histeria sublimowała w konkretną opowieść polityczną o „tępych biurokratach”. A biznesowe organizacje lobbingowe miały wiele sposobów na to, by puścić ją w medialny obieg. Już w filmie Feliksa Falka „Kapitał” (rok 1990) pojawia się postać skorumpowanego pracownika skarbówki, który nachodzi Bogu ducha winnego bohatera przy okazji wszystkich jego kolejnych genialnych biznesów. Oczywiście za każdym razem niszcząc mu interes. A przecież rok 1990 to dopiero początek polskiego kapitalizmu.
Ta opowieść trafiała oczywiście do rządzących. Którzy przez lata prześcigali się wręcz w deklaracjach, kto bardziej Polskę „odbiurokratyzuje”. Nie było na to w zasadzie żadnej politycznej szczepionki.
Czytaj także: Rafał Woś: Dlaczego nierówności szkodzą
Prześledziłem kiedyś polityczny żywot „jednego okienka”. Czyli postulatu, by przedsiębiorca mógł wszystko załatwić w jednym miejscu bez zbędnej mitręgi swojego cennego czasu. Okazało się, że okienko wracało niezależnie od tego, czy rządziła „lewica” spod znaku SLD, „prawica” w stylu AWS i potem PiS, czy może liberałowie z Unii Wolności albo PO. Wszyscy poświęcali takim postulatom niezwykle wiele uwagi i gromili niezadowalający stan faktyczny. A rankingi takie jak „Doing Business” Banku Światowego, w którym kraje porządkuje się wedle tego, kto przedsiębiorcom najbardziej nieba przychyli, były dla wszystkich fetyszem dobrego rządzenia.
Politycy wysyłali też urzędnikom jasny sygnał, że mają się do tych oczekiwań dopasować. W latach 90. do polskiej administracji zawitała moda na tzw. nowe zarządzanie publiczne. Rodzaj urzędniczego neoliberalizmu, polegającego na tym, że administrację i jej pracowników należy monitorować i oceniać wedle takich samych kryteriów, jak sektor prywatny. Królować ma więc wydajność, taniość i zadowolenie „klienta”. A jeśli nie da się tego pogodzić z misją, jakością czy dobrem wspólnym, to... tym gorzej dla nich.
Towarzyszyło temu niestety również pogorszenie warunków zatrudnienia w administracji. Mowa nie tylko o niewysokich płacach – dziś mediana zarobków w budżetówce wynosi ok. 3,5 tys. brutto – ale także o pracy na przestrzeni lat coraz mniej stabilnej: o omijaniu kodeksu pracy czy outsourcingu niektórych stanowisk „na zewnątrz”.
W efekcie polski urzędnik był coraz bardziej sfrustrowany. Zwłaszcza że cały ten czas musiał stawiać czoło rozpowszechnionym stereotypom (w dużej mierze nieprawdziwym) na temat swego uprzywilejowania. Na dodatek w praktyce to na urzędniku skupia się cała złość obywatela na różnego typu przepisy. Urzędnik jest przecież między młotem a kowadłem. Z jednej strony nie ma wpływu na to, jak stanowione jest prawo. Z drugiej, władza nie pali się przesadnie, by go dowartościować i zachęcić, by się ze swym pracodawcą mocniej utożsamiał.
Warto zauważyć, że klasa urzędnicza zdołała wyjść z tego szpagatu w godnym uznania stylu. Bo jeśli wierzyć prowadzonym regularnie badaniom opinii, to Polacy są z ich pracy summa summarum... coraz bardziej zadowoleni. W 2017 r. ponad połowa badanych uważała, że urzędy działają sprawnie, szybko i terminowo, a wiele spraw można załatwić przez internet. Na pytanie o sumaryczną ocenę jakości obsługi w urzędach na skali od 1 do 10, na której 1 oznaczało karygodną jakość obsługi interesantów, a 10 – idealną, średnia ocen wystawionych przez faktycznych klientów urzędów wyniosła blisko 6. Był to najwyższy wynik z dotychczas notowanych (tego rodzaju badanie CBOS przeprowadza co kilka lat – poprzednie miało miejsce w 2012 r.).
Morałem tej historii niech będzie rada praktyczna. Reagujmy, gdy uznamy, że nasi urzędnicy są niesprawiedliwie atakowani. Brońmy ich godności przed tymi, którym pracownik administracji pomylił się z chłopem pańszczyźnianym, na którym można wyładować swoje neurozy i frustracje bez żadnych konsekwencji.
Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "TP"