Brat Jerzy od bezdomnych

Zmarł brat Jerzy Marszałkowicz, twórca Towarzystwa św. Brata Alberta. W 1995 roku „za ofiarną służbę bezdomnym” otrzymał Medalu św. Jerzego. Przypominamy jego portret, który kilka lat temu publikowaliśmy na łamach „Tygodnika Powszechnego”.

18.10.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Tomasz Pietrzyk dla „TP”
/ Fot. Tomasz Pietrzyk dla „TP”

Dla mieszkańców schroniska to ktoś na miarę patrona. Brat Jerzy Marszałkowicz prawie 35 lat temu współtworzył Towarzystwo św. Brata Alberta.

Już na pana czeka – mówią w schronisku w Bielicach. Dają gorącą herbatę, jak każdemu, kto do nich trafia po raz pierwszy. Potem dają się umyć i ogolić. Czasem odwszawić.

Przybysze dostają łóżko. Trzy razy dziennie posiłki i modlitwę. Zdrowi i silni dostaną szansę, żeby – czasem pierwszy raz w życiu – popracować. Starzy i chorzy otrzymają opiekę. Tych jest ostatnio coraz więcej. Brat Jerzy nie każdego już kojarzy. Nie wszystkich zna z imienia i historii. Przez te 30 lat były ich setki. A każdy przynosił z sobą oddzielny życiorys.

Może dlatego teraźniejszość nie jest dla duchownego sprawą pierwszorzędną. Jego myśli najczęściej wędrują w przeszłość. Jakby tego „dziś” nie dawało się już ogarnąć, jakby było nieważne. Ale przeszłość również trudno okiełznać. Wspomnienia się kłębią, a w tym wieku – 85 lat – czasami brakuje słów, żeby je opisać. Opowieść rwie się w połowie, wraca do punktu wyjścia, a potem znowu zmierza do puenty.

Dlatego teraz br. Marszałkowicz, twórca Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta, wyciąga tekst spisany na maszynie i powoli, skrupulatnie odczytuje, jak było. Słowo po słowie.

Shaolin
Panowie wyszli na papierosa. To jest chwila, żeby postać, pogadać albo pomilczeć. Stają w grupce, siąkają. Nie za bardzo chcą rozmawiać. A do zdjęć pozować to już w ogóle. – A co w tym ciekawego? – bronią się i uciekają do swojego kąta. Skromni albo wstydliwi.

Przyjechali tutaj z całej Polski. Najczęściej z ulicy, zarośnięci i zniszczeni. Czasami kolejnych przywozi straż miejska albo pogotowie. Znalezieni gdzieś na ławce, z rozbitymi głowami, zamroczeni alkoholem albo trzeźwi. Mówią zwykle: – Nie mam gdzie się podziać, na dworzec nie pójdę. Wtedy karetka wiezie ich do „Shaolin”.

Tak kiedyś o tym miejscu mówiono. Bo niegdyś był tu klasztor. Dziś budynek schroniska prowadzonego przez Koło Towarzystwa św. Brata Alberta w Bielicach otacza gruby mur. Ale nikogo ten mur nie odrzuca. Każdy, kto potrzebuje pomocy, znajdzie ją.

Br. Jerzy Adam Marszałkowicz to dla mieszkańców schroniska ktoś na miarę patrona. Odnoszą się do niego z szacunkiem, pytają, jak zdrowie. Wiedzą, że brat Jerzy nie może się przemęczać. Organizują się sami, sami wołają na kolację, sami odmawiają pacierz.

Czy czegoś im brakuje? – Czegoś słodkiego do kawy – mówi jeden z nich. – To znaczy własnych pieniędzy, żeby to słodkie sobie kupić.

Umiar
Gdyby chcieć opisać jego życie jednym słowem, byłby nim „umiar”.

Jemy pączki i milczymy. Słowa przy jedzeniu są zbędne. Porozmawiać można, ale po przekąsce. Ale i wtedy brat Jerzy dobiera słowa oszczędnie. Jakby i w tej kwestii nadmiar był niemile widziany.
Od ponad 25 lat mieszka z bezdomnymi w schronisku, które zbudował niemal od zera. Przez jakiś czas spał z nimi w jednym pokoju, na jednej z więziennych pryczy, które wyciągnął skądś, jak zwykle, własnym staraniem.

Od trzech lat jest na emeryturze. Ciągle, w miarę możliwości, pomaga. – Mamy tu takie wewnętrzne radio i ja przez to radio odmawiam wieczorny pacierz – mówi powoli, z namysłem. – Mieszkańcy zmawiają ze mną, albo i nie zmawiają. Przychodzą do kaplicy na mszę, albo i nie przychodzą. Ja do niczego nikogo nie zmuszam.

Brat Jerzy narzeka, że w dzisiejszych czasach jest za dużo biurokracji. Że za każdy rok z tej pomocy, której się udzieliło, i której przecież nie da się zmierzyć liczbami, trzeba zdać grube sprawozdanie. – Kiedyś było prościej – mówi i zachęca, żeby napić się herbaty, chociaż jego już dawno wystygła.

Jureczek
Urodził się w 1931 r. w Zgłobicach pod Tarnowem. Był synem Adama Marszałkowicza, przed wojną zarządcy komisarycznego Tarnowa, i Zofii z domu Turnau. 15 lat później po raz pierwszy poznał, co to tułaczka. Zaraz po wojnie musiał uciekać. Rodzina spodziewała się prześladowań ze strony komunistów. Razem z rodzicami przeniósł się do Wrocławia.

Już nie bardzo pamięta, jakim był dzieckiem. Pamięcią sięga czasów seminarium, w którym przyjął święcenia diakonatu. Nie został kapłanem – jak mówi – z powodu złego stanu zdrowia. Dostał pracę w Instytucie Katolickim w Trzebnicy i dziś o byciu bibliotekarzem opowiada z dumą. Najbardziej interesowały go średniowieczne manuskrypty, o które wtedy musiał dbać.

Ze świata dawnych tekstów wyrwała go rzeczywistość. W 1962 r. zaczął pracę jako furtian w seminarium we Wrocławiu. Po raz pierwszy spotkał się z ubóstwem, nędzą, alkoholizmem i bezdomnymi proszącymi o kromkę chleba. Nie miał serca odmawiać.

Czym była bezdomność w kraju, w którym każdy musiał mieć pracę i dach nad głową? – Najczęściej żebrano właśnie pod bramami klasztorów, w kuriach diecezjalnych – mówi Marszałkowicz.

– Bezdomni dostawali zwykle obiad, bo tylko to mogli im dać zakonnicy. Nie zawsze tak się działo. Jeśli bezdomny nie dostał pomocy, grzebał w śmietnikach.

Pomysł stworzenia miejsca, w którym bezdomni mogliby się zatrzymać, rodzi się już na początku lat 70. To wtedy Marszałkowicz razem z Tadeuszem Rylkom, jednym z późniejszych założycieli Towarzystwa, idzie do urzędu miejskiego we Wrocławiu z prośbą o przydzielenie pustego budynku. Chcą stworzyć miejsce „noclegowo-mieszkalne” dla bezdomnych. Wysoki urzędnik jest uprzejmy, ale wkrótce przysyła pisemną odmowę.

Zgoda przychodzi w najtrudniejszych czasach. Tuż przed stanem wojennym Marszałkowicz we współpracy z posłem ZSL Władysławem Kupcem i sędzią Lechem Paździorem składa kolejną prośbę. Do 13 grudnia został miesiąc, wojewoda, który o zgodzie na powstanie schroniska ma zadecydować, nie ma pojęcia o planach „centrali”. Wydaje zgodę. Kiedy stan wojenny wybucha, decyzji nie da się cofnąć. Wszystkie organizacje pozarządowe zostają zlikwidowane. Poza jedną. Dobre wiadomości przychodzą do Marszałkowicza w Wigilię Bożego Narodzenia. – Komuniści zorientowali się dopiero w lutym ’82 – uśmiecha się brat Jerzy. – Przysłali nakaz rozwiązania Towarzystwa i wygnania bezdomnych z powrotem na ulicę. Ale ja ten nakaz rozerwałem na strzępy i powiedziałem, że się nie zgadzam.

Za założycielami Towarzystwa (które przyjęło imię brata Alberta, duchowego mentora brata Jerzego jeszcze z czasów młodości) stanęła wrocławska inteligencja. Wszystkie lokalne gazety opublikowały oświadczenie wypowiadające władzom posłuszeństwo. Stał się cud: władza ustąpiła.

Brat Jerzy zamieszkał z kilkunastoma bezdomnymi w budynku przy ul. Lotniczej we Wrocławiu. Spał na tych samych pryczach, jadł te same posiłki. Zaczęli na niego wołać: ksiądz Jureczek.

Dom
Drugim słowem, które opisuje jego życiorys, może być „tułaczka”. Właśnie to łączy go z podopiecznymi. Ciągle z miejsca w miejsce.

Najpierw ze Zgłobic do Trzebnicy. Z Trzebnicy do Wrocławia, a z Wrocławia na chwilę do Warszawy, gdzie krótko prowadził inne schronisko. Kiedy w jednym ze schronisk, w którym mieszkał, wybuchł bojler, pod dach przyjęli go znajomi.

Nigdzie nie zapuścił korzeni. Dopiero tu, w małej wiosce Bielice, został na dłużej. Pewnie już na zawsze.

– Brat Jerzy ciągle stara się angażować w życie schroniska – mówi Teresa Rojek, prezes bielickiego koła. – Dla nas szczególnie ważna jest jego modlitwa. Tak jakoś jest, że kiedy czegoś nam potrzeba, a brat Jerzy się za nas modli, to wszystko zaczyna się układać.

Ale na początku była nie tylko modlitwa. Jest połowa lat 80. Marszałkowicz stara się o stworzenie schroniska, w którym mógłby pracować. Namawia do tego zarząd Towarzystwa. Siostry zakonne mieszkające w pobliżu Bielic opowiadają Wandzie Kozaczyńskiej, dentystce, do której przychodzą leczyć zęby, a która angażuje się w życie Towarzystwa, że w Bielicach jest piękny opuszczony budynek poklasztorny. Kozaczyńska sprawę nagłaśnia, zarząd główny się zgadza.

Jerzy Marszałkowicz przyjeżdża tu w 1988 r. z przyjacielem, dawnym podopiecznym, którego wyprowadził na dobrą drogę. Zastaje w środku łóżka, szafy, wiaderka na węgiel. Na początku jedzenie przywożą siostry. Marszałkowicz znowu musi się „tułać”: ale tym razem do Wrocławia, raz w tygodniu, po pieniądze z zarządu Towarzystwa. – Na szczęście budynek był w całkiem dobrym stanie, bo miejscowy proboszcz o niego dbał – mówi dzisiaj. – Ludzie potrafią niszczyć. Jak tylko dom stoi pusty, to zaraz szyby wybijają, napisy malują. Nie dbają. A to przecież dom jak każdy inny. Nie szanują go, nie myślą o tym, że w każdej chwili mogą stracić własny.

Chleb
Stoimy przed głównym budynkiem schroniska. Mieszkańcy onieśmieleni. Może aparatem fotograficznym, może obecnością brata Jerzego. Nie chcą opowiadać o sobie, wolą się zająć czymś pożytecznym. Nie dadzą sobie wytłumaczyć, że ich historia też może się przydać do czegoś ważnego.
Większość z nich kiedyś piła. Tutaj próbują trzeźwieć. Czasem nie wychodzi – przyznają. Brat Jerzy opowiada, że nie wytrzymują. Wnoszą za pazuchą „małpki” wódki, które łatwo przemycić. Albo piją za murem, po pracy, a kiedy wracają, szybko kładą się spać, żeby nikt nie zauważył.

Ten, któremu najbardziej brakuje czegoś słodkiego do kawy, zgadza się na pogawędkę. – Przywieźli mnie tu z ulicy – ostrożnie cedzi słowa. – Nie mam domu, nie mam pracy. Dlaczego? Anglii mi się zachciało. Wyjechałem za pracą. Nie udało się, pracy nie było. Szczęśliwie, że udało mi się wrócić do kraju. Jestem tu siedem miesięcy. Ile jeszcze, nie wiem. Nie mam dokąd wrócić.

Jak często udaje im się wrócić do normalnego życia? – Jeśli uda się dwóm, trzem w ciągu roku, to już jest sukces. O powrót do życia z bezdomności jest bardzo ciężko – mówi Teresa Rojek. – Robimy, co możemy, aktywizujemy naszych podopiecznych, wskazujemy im drogę. Ale najgorzej jest ze starszymi osobami, które trudno przekonać do zmiany życia.

Niektórzy wychodzą i po dwóch latach wracają. Nie dali rady. Nie odnaleźli się w normalnym środowisku. Okazuje się, że po wielu latach bezdomności nie potrafią żyć tak jak inni. – W tym roku mieliśmy wyjątek – opowiada Teresa Rojek. – Jednemu z mieszkańców przypadło mieszkanie w spadku po matce. Z tego, co wiemy, udało mu się. Pracuje, dba o siebie. Może dlatego, że to młoda osoba, której jeszcze zależy.

Czy czegoś w schronisku brakuje? – Dzięki wsparciu różnych ludzi dobrego serca nigdy nie brakowało nam chleba – mówi pani prezes. – I czegoś skromnego, żeby ten chleb posmarować.

Dzisiaj
Brata Jerzego też pytam o teraźniejszość. Na przykład o to, czego go życie z bezdomnymi nauczyło? Czego dowiedział się o ludziach przez lata pracy?

– Największy problem pomocy społecznej – zauważa – to starzenie się społeczeństwa. Już teraz do schroniska trafia coraz więcej starszych, schorowanych osób. Porzuceni przez rodzinę albo po prostu oddani z braku siły do opieki, dożywają swoich lat w oddzielnym budynku.

Brat Jerzy denerwuje się, że polska władza nic z tym faktem nie robi. Ale nie tylko władza. Także ludzie przestali być wrażliwi. – Byłem ostatnio na dworcu w Krakowie – mówi nagle ożywiony. – Pod okienkiem, w którym sprzedawano bilety, zaraz pod ladą, leżał człowiek, pewnie pijany. Ustawiła się cała kolejka ludzi. I każdy wolał okrążyć tego leżącego, podejść do drugiego okienka i spokojnie kupić bilet. Stałem tam i patrzyłem. Nikt nie zareagował.

20 lat temu „TP” przyznał Jerzemu Marszałkowiczowi Medal św. Jerzego – „za ofiarną służbę bezdomnym”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2015