Bramkarz

W czerwcu mija 10 lat od powstania w Łodzi pierwszego Klubu „Tygodnika Powszechnego”. Dziś kluby działają w czternastu miastach w Polsce i za granicą. Kto jest inicjatorem tego ruchu?

19.06.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

Czeka na mnie przed łódzkim seminarium. Ciemna marynarka i torba zarzucona na ramię. Prowadzi do pokoju gościnnego.

Kiedy skończymy, zaprosi na obiad. Przygotujemy mu najlepsze miejsce – na szczycie stołu – jak dla prawdziwego gospodarza, z honorami. Ale on wykręci krzesło i usiądzie na rogu.

Godzinne opóźnienie

– Takie spotkania dają radość – mówi Jolanta Elkan-Wykurz. Widać, że w ks. Andrzeju Perzyńskim, założycielu pierwszego Klubu Przyjaciół „Tygodnika Powszechnego”, widzi autorytet. Ale też przyjaciela.

– To człowiek bardzo bezpośredni, szybko łapie z ludźmi kontakt – opowiada pani Jolanta, w klubie od kilku lat, dzisiaj stoi na jego czele. – Jednocześnie pozostaje skromny i pokorny. W najlepszym sensie tego słowa. Jestem pewna, że zna swoją wartość. Jest profesorem, od lat uczy studentów, promuje doktoraty, a jednocześnie nie ma w nim żadnego takiego „profesorskiego” czy nawet „księżowskiego” zadęcia, narcyzmu. Na pierwszym spotkaniu przeszliśmy na „ty”.

Z tego także jest znany: szybko skraca dystans. Jakby szkoda mu było czasu na zbędne konwenanse. Bo do ludzi trzeba docierać, działać z nimi. Liczy się konkret.

Na spotkanie też przychodzi z konkretem. Przynosi książkę, w której dziennikarka Katarzyna Kolenda-Zaleska rozmawia ks. Adamem Bonieckim. Podobno od tej książki wszystko się zaczęło.

Bo wtedy, w czerwcu 2007 r., ks. Adam miał przyjechać do Łodzi na spotkanie wokół książki. Wracał z Jackiem Ślusarczykiem z Paryża, ale spóźniał się samolot. Ks. Perzyński, czytelnik „Tygodnika” od lat, organizator spotkania, wyszedł do tłumu zgromadzonego na sali i powiedział: – Mamy godzinne opóźnienie, jeśli ktoś chce, może iść.

Zostali wszyscy.

– Był to dla mnie sygnał, że jest potrzeba takich spotkań i takich dyskusji – mówi dzisiaj ks. Andrzej Perzyński. – Pomyślałem, że warto, by nasze środowisko – ludzi podobnie myślących i czujących, przyjaznych „Tygodnikowi” – mogło się spotykać, wymieniać poglądami i doświadczeniami.

Ostatnie słowo ks. Perzyński szczególnie podkreśla: – Kluby „Tygodnika” powstały także po to, żeby każdy w nie wnosił nie tylko teorię, jakąś abstrakcyjną myśl czy ideę, ale także doświadczenie. Osobiste świadectwo, które opowiedziane, podane dalej, zaowocuje w innych.

Dziś Kluby „Tygodnika Powszechnego” działają w jedenastu miastach w Polsce oraz w Berlinie, Brukseli i kanadyjskim Londonie.

Nic na siłę

– Właśnie wróciłam z rekolekcji z ks. Andrzejem – mówi Joanna Rózga z Klubu „Tygodnika” w Warszawie. – To wspaniała inicjatywa od pierwszych jej dni. Musi pan wiedzieć, że właśnie dzięki ks. Perzyńskiemu poznałam ludzi z warszawskiego Klubu, zaczęłam działać i dzisiaj tym klubem kieruję. To był 2011 r., trzy lata po powstaniu Klubu łódzkiego.

Jak się poznali z ks. Perzyńskim? – Wcześniej nie mieszkałam w Polsce, wróciłam i gdzieś znalazłam ogłoszenie o rekolekcjach. Zadzwoniłam. Odebrał ks. Andrzej – opowiada Rózga. – Już wtedy czułam, że to człowiek z mojej bajki. Niedługo później poprosiłam go o spotkanie. Wkrótce się zaprzyjaźniliśmy. Ks. Andrzej bardzo szybko nawiązuje z człowiekiem kontakt. To ważna cecha. Jest niezwykle życzliwy, nikomu nie potrafi odmówić. Wie pan, to sprawa osobista, ale opowiem: potrzebowałam pomocy, bo mój syn odsunął się od Boga. Szukałam sposobu, jak z powrotem go do Niego zbliżyć. Prosiłam księdza o jakieś materiały, książki. Dostałam je, ale co najważniejsze: uzyskałam też uspokojenie. Ks. Andrzej radził mi, że trzeba rzeczom pozwolić się toczyć, że nie można nic na siłę. Zawierzyłam. Czy mój syn wrócił do Boga? Na razie nie, ale wierzę, że ten proces trwa i zakończy się dobrze.

Joanna Rózga, jak opowiada, wychowała się w rodzinie katolickiej, ale bardziej świadomie włączyła się w życie Kościoła właśnie dzięki Klubowi „Tygodnika” i ks. Perzyńskiemu. Ale też dzięki ks. Bonieckiemu, który przyjeżdżał na spotkania i rekolekcje.

– Dla mnie ważne jest działanie – niemal powtarza słowa Jolanty Elkan-Wykurz i ks. Andrzeja Perzyńskiego. – Kluby „Tygodnika” właśnie takie są. Stawiają na działanie dla Kościoła, budowanie wspólnoty. Dla nas liczy się aktywność. Na pierwszych wspólnych dla klubów rekolekcjach było może 60 osób. Teraz mamy 150 ich uczestników, a podczas otwartej konferencji przyszło 200 osób. To duża zasługa ks. Perzyńskiego, który ciągle pracuje.

– Dzisiaj liczy się „charyzma”, pociąganie tłumów – prowokuję.

– Wie pan, postawy agresywne, które prezentują różni księża, wpływają na radykalizację ludzi – odpowiada Joanna Rózga. – Taka przesadzona, ostentacyjna duchowość może i przyciąga tłumy, ale jest szkodliwa, bo w efekcie dzieli ludzi. Postawa ks. Andrzeja ludzi łagodzi, daje im oddech. Agresja być może na razie wygrywa. Ale jednocześnie jest przecież formą słabości, strachu, kompleksów.

– Ks. Andrzej Perzyński stara się promować postawy, które na co dzień nie dochodzą do głosu – dodaje. – Warto pomagać skromnym, mądrym ludziom wypowiedzieć się w dyskusji. To chyba jedyna metoda.

Czy ks. Perzyński ma wady? – Być może ludzie woleliby „bojownika” – mówi Joanna Rózga. – Ale ks. Andrzej taki nie jest. On po prostu ciężko pracuje. Jeździ między Łodzią i Warszawą, wykłada, pełni ważne funkcje. Mówi, że nie rozumie, dlaczego tak wiele mu zawdzięczam. Ale ważne, że ja to wiem.

Swój chłop

Rocznik ’58. Pochodzi z Głowna, niedaleko Łodzi. W podstawówce z całą klasą chodzi na religię do salki katechetycznej, do której prowadzi duży, zielony park. Potem w liceum religia jest już poważniejsza. Jak mówi ks. Perzyński, właśnie te katechezy miały duży wpływ na jego drogę życiową.

– Czytaliśmy książki ks. Mieczysława Malińskiego, rozmawialiśmy o historii Kościoła i braku wolności w Polsce, słuchaliśmy płyt z muzyką z „Jesus Christ Superstar” – opowiada.

Myśl o byciu księdzem pojawia się późno i dojrzewa na rok przed maturą. Utrzymuje ją w tajemnicy do ostatniej chwili, by uchronić się przed wojskiem. W końcu składa podanie równolegle do Seminarium i na Politechnikę Łódzką.

Jest rok 1977. Andrzej Perzyński jest właśnie w kamaszach. Tak się składa, że musi odbyć służbę wojskową w „kleryckiej” jednostce w Brzegu, w której obok są także chłopcy z ZSMP. – Pisali na nas donosy, na mnie także – mówi ks. Andrzej. – Kiedyś pomyślałem nawet, żeby zajrzeć do tego w IPN-ie. Ale ochota na to szybko mi odeszła. Grzebanie się w przeszłości i czyichś postępkach to nie jest moja domena.

– W tym wojsku dzielę pokój z Franciszkiem Ślusarczykiem, obecnym kustoszem Łagiewnik, do którego sam ks. Franciszek Macharski, rektor seminarium, późniejszy kardynał, przysyła własnoręcznie zaadresowane dwa egzemplarze „Tygodnika” z Krakowa – opowiada Perzyński. – To wtedy pierwszy raz stykam się z tym czasopismem, tym sposobem myślenia. Potem, już w nowych czasach, kiedy pojadę do Krakowa i poznam redaktorów, zrozumiem, że osobisty kontakt z autorami daje jeszcze szerszą perspektywę, pozwala jeszcze lepiej przyjąć i zrozumieć teksty publikowane w „Tygodniku”. Także dlatego powstał Klub.

W seminarium studiuje 4,5 roku. Potem jeszcze 3 lata w Rzymie, gdzie nawiąże też kontakty pomocne w pisaniu później habilitacji. Śmieje się, że po studiach trafia na 10 lat do seminarium w funkcji wychowawcy kleryków dlatego, że brakowało mu półtora roku edukacji.

Ks. Arkadiusz Lechowski, ostatnio bardzo zajęty organizacją obchodów 10. rocznicy Klubów „Tygodnika”, właśnie wtedy poznaje ks. Perzyńskiego. – Teraz powiem coś całkowicie poważnie – zaczyna, a ks. Perzyński ze wstydu chowa głowę w dłoniach. – Studenci mają tendencję do tego, żeby obgadywać, i to czasem w niewybredny sposób, swoich wychowawców, narzekać na nich. I muszę przyznać, że pod adresem Andrzeja nie było żadnych skarg. Absolutnie żadnych. Funkcjonował wśród studentów jako swój chłop.

Przerażenie w oczach

Jest profesorem Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Wykłada teologię dogmatyczną w Wyższym Seminarium Duchownym w Łodzi. Pasjonuje się ekumenizmem.

– Najpierw pisałam u księdza profesora magisterium z teologii – mówi Agnieszka Ewa Nowak, doktorantka ks. Perzyńskiego. – Pisać nie lubię i będąc już umówioną na konsultację, mając przygotowane 30 stron tekstu, jeden rozdział z trzech podarłam w drobne kawałeczki. Konsultacji naturalnie nie odwołałam. Siadamy przy stoliczku: „Pokaż”, mówi ksiądz profesor. Opowiadam, co zrobiłam. „Może dałoby radę poskładać jakoś?”. „Nie, podarłam dokładnie”. Przerażenie w oczach, które wtedy zobaczyłam, było nie do podrobienia. „Agnieszko”, jedyne słowo, jakie zdołał z siebie wydusić, dodając po chwili: „ojej, dlaczego?”. Dotarło do mnie, że praca studenta nie jest tylko czymś, co jest wpisane w obowiązki pracownika naukowego, ale czymś niezwykle ważnym. Przed następną konsultacją usłyszałam: „tylko nie drzyj już niczego, bardzo cię proszę”.

Seminarium doktoranckie – jak mówi Agnieszka Ewa Nowak – to była „przygoda jej życia”: – Dwie osoby świeckie: ja i koleżanka, kilku księży i ksiądz profesor. Każdy opowiadał, co zrobił, częściej, czego nie zrobił. A ksiądz słuchał. I cała rzecz jest w tym słuchaniu. Nigdy nikt z nas nie usłyszał żadnej wymówki ani upomnienia, choć zapewne się należało, mnie na pewno.

Nigdy nikt nie został potraktowany jako ktoś, kto nie ma szans napisać pracy. To nie znaczy, że wymagań nie było, ale one jakoś tak zawsze bywały postawione, że chciało się coś robić. Wszelkie marudzenia, odkładanie pisania, psucie komputera, wyrzucanie notatek, ze stoickim spokojem opatrywane były stwierdzeniem: „odpocznij i pisz dalej”. Chciało się nam przychodzić, bo czuliśmy się lubiani i lubiliśmy siebie nawzajem. Mogliśmy też wyrażać własne poglądy, mieć wątpliwości, poskarżyć się na kogoś, podzielić kłopotami, radościami. Wiedzieliśmy, że księdza profesora obchodzą nasze sprawy, nie tylko te naukowe, ale w ogóle.

Choć sam tego nie przyzna, łódzki – pierwszy w Polsce – Klub „Tygodnika” to jego inicjatywa. – Na jednym z pierwszych spotkań z ks. Bonieckim Perzyński wystawił listę, na której mogli wpisywać się chętni do podobnych dyskusji – opowiada Jolanta Elkan-Wykurz. – Wpisałam e-mail i zaczęliśmy korespondować. Później spotkaliśmy się w większym gronie w kawiarni i już wiedziałam: rozmowa luźna, podobne poglądy, ta sama otwartość na świat i ludzi. Nie miałam specjalnego nabożeństwa do księży, jeśli ktoś się zbytnio napusza, to zwykle to wyśmiewam. A tu zobaczyłam, że ks. Andrzej jest ot, taki po prostu, normalny. Fajny.

– Ostatnio na jednym ze spotkań w warszawskim Klubie dyskutowaliśmy o tym, jak z takim światopoglądem funkcjonować w świecie podziałów i czarno-białych rozróżnień – mówi Joanna Rózga. – Wspólnie uznaliśmy, że człowiek musi robić to, co dla niego słuszne, przyzwoite. Nie poddawać się. I nie krzywdzić innych. Pytanie, jak odnosić się do tych, którzy na nas krzyczą? Nawiązywać rozmowę, tak jak robi to „Tygodnik”. Albo przynajmniej próbować. Ks. Andrzej Perzyński właśnie próbuje.

– Jak funkcjonować w świecie podziałów? – powtarza pytanie ks. Arkadiusz Lechowski. – No właśnie tak, konsekwentnie: być otwartym na różne spojrzenia. To w końcu przyniesie owoce. I to chcemy robić w Klubie „Tygodnika”.

Nie cuduje

– Ks. Andrzej nie lubi o tym mówić, ale wiele razy bardzo mi pomógł. Bo taki jest: autentycznie przejmuje się czyimś losem – mówi Jolanta Elkan-Wykurz. – Na co dzień pomagam osobom z domów dziecka. I zawsze, kiedy potrzebowałam, mimo mnóstwa zajęć, pomagał, jak mógł. Woził, podwoził, kiedyś nawet pomagał nosić meble.

– Pomógł mi, kiedy umierała moja mama – dodaje Agnieszka Ewa Nowak. – Pojechał ze mną do szpitala i namaścił mamę, bardzo ceniła ks. Andrzeja. Prowadził pogrzeb, choć tylko spytałam, czy przyjdzie. Powiedział kilka bardzo pięknych słów na pogrzebie i potem na mszy, którą odprawiał w seminaryjnym oratorium. I tylko od czasu do czasu, bardzo dyskretnie, patrzył, jak sobie radzę.

Zdziwiony Tomaszewski

Zamykam notes i pytam ks. Perzyńskiego: – Dlaczego ksiądz jest taki skromny?

– Opowiem panu historię – mówi. – Na początku lat 90. brałem udział w meczu piłki nożnej księża vs. policjanci na stadionie Widzewa w Łodzi. Grałem jako bramkarz. Przegraliśmy wtedy w karnych. Niestety nie pamiętam, ile karnych obroniłem, a ile wpuściłem. Mecz komentował na żywo legendarny Jan Tomaszewski. Po meczu podchodził do każdego i witał się. Wtedy go zaskoczyłem: przypomniałem mu wyniki ŁKS-u, w którym grał, jeszcze z lat 70., a które ja dobrze pamiętałem, bo jako chłopak biegałem na mecze. Tomaszewski był bardzo zdziwiony. Więc widzi pan: nie zawsze byłem taki skromny. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2017