Bóg na tronie

„My chcemy Boga!”. Proszę bardzo. Właśnie przychodzi: w muzułmańskim imigrancie, w Ukraińcu szukającym pracy, w bezdomnym. I w ciszy serca, które uwolniło się od prężenia muskułów, palenia rac i okrzyku: „Wielka Polska katolicka!”.

20.11.2017

Czyta się kilka minut

Na trasie Marszu Niepodległości, zorganizowanego przez Obóz Narodowo-Radykalny pod hasłem „My chcemy Boga”. Warszawa, 11 listopada 2017 r. / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM
Na trasie Marszu Niepodległości, zorganizowanego przez Obóz Narodowo-Radykalny pod hasłem „My chcemy Boga”. Warszawa, 11 listopada 2017 r. / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM

Europa będzie biała albo bezludna”, „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę!”, „My chcemy Boga!”. Patrząc na ostatni Marsz Niepodległości, transparenty tam niesione, skandowane okrzyki, można nabrać przekonania, że Bóg (bóg?), którego chcieliby mieć wśród siebie maszerujący niedawno w dymie rac po Warszawie, to watażka o postaci nadprzyrodzonego Conana Barbarzyńcy, który – zszedłszy z nieba na obłoki – poprowadzi swoje narodowe hufce, ciskając pioruny na wszelkich wrogów zagrażających przestrzeni życiowej wiernego sobie plemienia.

Między polityką a religią

Trzeba odnotować, że skandaliczne słowa o „separatyzmie rasowym”, wypowiedziane po marszu przez rzecznika Młodzieży Wszechpolskiej, spotkały się z oficjalną krytyką tej organizacji i spowodowały odwołanie ich autora z zajmowanego stanowiska. Warto jednak zadać pytanie, jak to się stało, że człowiek o takich poglądach w ogóle został czyimś reprezentantem. Biorąc zaś pod uwagę wiele innych rasistowskich, agresywnych, antysemickich i antyislamskich wypowiedzi osób z tego środowiska, można postawić hipotezę, że Mateusz Pławski, nawet jeśli nie wyrażał oficjalnego stanowiska swego stowarzyszenia, to okazał się rzeczywistym rzecznikiem wielu osób ze środowisk nacjonalistycznych.

Tak czy inaczej już sam pomysł, by Marsz Niepodległości odbywał się pod jednoznacznie religijnym hasłem, ujawnia dążenia środowisk nacjonalistycznych do zbliżenia albo nawet złączenia sfer religii i polityki. Potwierdzają to zarówno wypowiedzi prominentnych organizatorów Marszu, jak posła Roberta Winnickiego, który wyjaśniał, że „bez odniesienia do osobowego Boga w życiu publicznym – nie można zbudować właściwego ładu, ani zapewnić naszej Ojczyźnie suwerenności politycznej, ekonomicznej i kulturowej, o którą chodzi w Święcie i Marszu Niepodległości”, jak i teksty zamieszczane na nacjonalistycznych portalach, gdzie można przeczytać np., że „naród bez religii gnije” (polskaniepodlegla.pl).

Tak się składa, że wydarzenia z 11 listopada odbyły się w niewielkim odstępie czasowym od kościelnej uroczystości Chrystusa Króla Wszechświata i zaplanowanych przez Episkopat kilkudniowych obchodów pierwszej rocznicy Jubileuszowego Aktu Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana. Akt ów, dokonany w zeszłym roku pod wpływem wieloletniego nacisku środowisk „intronizacyjnych”, rodził (a przypomniany – będzie znów rodził) wiele emocji i pytań dotyczących relacji sacrum i polityki. W kontekście coraz bardziej widocznej nacjonalistycznej wersji ujęcia tych relacji trzeba precyzyjnie pokazać ewangeliczny sens kościelnej praktyki.

Obraz króla jest może dziś nieco wyblakły – niewiele jest krajów z żywą tradycją monarchii, a nawet tam, gdzie istnieją królowe i królowie, jak w Anglii czy Hiszpanii, koronowane głowy mają niewiele do powiedzenia. Z drugiej strony, postać króla niesie w sobie mityczny sens i rezonuje w duszy wielu współczesnych. Teologiczny obraz Chrystusa-króla również nie jest jednoznaczny. Przyczyny tego stanu rzeczy są różne. Jedną z nich jest fakt, że obraz ten ściśle wiąże się z zagadnieniem politycznego wymiaru religii – także w jej instytucjonalnym wymiarze.

Nic dziwnego – sam obraz ma u swych podstaw charakter polityczny – niesie przesłanie o władzy, jaką to, co Boskie, posiada w rzeczywistości ludzkiej. Skoro zaś rzeczywistość Boska reprezentowana jest – przynajmniej w rozpowszechnionej świadomości – przez instytucje religijne, chodzi tu o władzę tego, co instytucjonalnie religijne, nad ludzkim życiem. Konkretnie przejawia się to np. w pytaniu, na ile prawa stanowione mają mieć źródło w przekazach religijnych tradycji. Albo w postaci zagadnienia, na ile obyczajowość o religijnych korzeniach powinna cieszyć się instytucjonalnym wsparciem struktur państwowych. Lub: na ile uniwersum religijnych symboli ma korzystać z prawnej ochrony.

Niezależnie jednak od swej kontrowersyjności idea – czy też obraz – królestwa Bożego, które jest blisko, które właśnie przychodzi, a nawet już jest, to jedna z podstawowych idei nauczania Jezusa z Nazaretu. Warto przyjrzeć się dokładniej temu, co nasz Mistrz miał na myśli, gdy mówił o panowaniu Boga.

Terytorium czy działanie?

Oryginalne greckie sformułowanie ­basileia tou theou można przetłumaczyć na dwa sposoby, oddając je frazą „królestwo Boże”, albo „panowanie Boga”. Bardziej dokładnym przekładem jest ten drugi, jak dowodzi niemiecki biblista, Joachim Gnilka. W ewangelicznych tekstach chodzi bowiem nie tyle o pewną przestrzeń wyznaczoną granicami i istniejącą niezależnie od przebywających w niej (lub nie) ludzi (co sugeruje termin „królestwo”), lecz o dynamiczną rzeczywistość skutecznego Bożego działania i wpływu na życie konkretnych ludzi (co bardziej widoczne jest w pojęciu „panowanie”). Ta subtelna, wydawałoby się, różnica może mieć daleko idące skutki w interpretacji Jezusowego przesłania i próbach zastosowania go do naszych konkretnych okoliczności życiowych.

Pogląd Gnilki jest uzasadniony. W wielu przypowieściach Jezus porównuje Boską basileię do pewnych osób – króla, gospodarza, kupca – które działają w określony sposób. I właśnie owo osobowe działanie jest kluczem otwierającym sens użytej metafory. Podobny wydźwięk mają porównania do ziarna gorczycy czy zaczynu – znów nie chodzi o oddzielną przestrzeń, ale o rzeczywistość, która – często ukryta – w określony sposób działa wewnątrz doświadczanej przez nas rzeczywistości.


Czytaj także: My chcemy Boga - edytorial ks. Adama Bonieckiego


W nauczaniu Jezusa o królestwie czy też panowaniu Boga nie chodzi zatem ani o „oznaczenie” przestrzeni publicznej symbolami religijnymi, ani o instytucjonalnie zorganizowany porządek społeczny, ani tym bardziej o wydzielony w ten sposób fragment rzeczywistości kulturowej, a już w ogóle nie o żadne terytorium. Chodzi raczej o dynamiczny – choć niekoniecznie widoczny – proces o zasadniczo osobowym charakterze. Proces ten jest często ukryty, polega bowiem na przemianie rzeczywistości „od wewnątrz”. Boskie panowanie może być niewidoczne, gdyż w obecnych uwarunkowaniach trudno jednoznacznie zidentyfikować, gdzie przebiegają jego granice. Co więcej, próba dookreślenia tych granic jest niezgodna z jego istotą. W ewangelicznej perykopie o pszenicy i chwastach właściciel pola zabrania sługom wyrywać te drugie aż do żniw (Mt 13, 24-30).

Niedookreślona natura Bożego panowania zderza się z naszym pragnieniem wiedzy jasnej i wyraźnej oraz możliwości udowodnienia tego, co dla nas najistotniejsze.

Panowanie Boga, choć tak ważne dla naszej egzystencji, wymyka się temu pragnieniu i wypływającym z niego wysiłkom poznawczym. Z Bożym panowaniem jest więc jak z miłością. Choć bez niej nie możemy żyć w pełni i w pełni rozwijać się jako osoby, nie da się jej udowodnić, a w warunkach naszego niedoskonałego życia jest ona zawsze zmieszana z rozmaitymi domieszkami: egoizmem, poszukiwaniem bezpieczeństwa i uznania, chęcią zaspokojenia pragnień seksualnych etc.

W tym miejscu warto powiedzieć to wyraźnie. Skoro „Bóg jest miłością, a kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1 J 4, 16), to panowanie Boga jest panowaniem miłości. Innymi słowy: tam gdzie (i na ile) panuje miłość, to jest tam, gdzie (i na ile) to właśnie miłość określa kształt relacji międzyludzkich, tam (i na tyle) jest obecne królestwo Boże.

Miłość jest zaś ryzykiem i wymaga rezygnacji z poszukiwania zabezpieczeń własnej fizycznej egzystencji. Nic dziwnego, że takie poszukiwanie („zbytnie troski o to, co będziemy jeść i pić”) zostaje przeciwstawione przez Jezusa „szukaniu najpierw panowania Boga” (por. Łk 12, 22-31), a nawet rozpoznane jako przeszkoda („kupiłem pole i muszę je obejrzeć”, „kupiłem woły i muszę wypróbować”) w „ucztowaniu w królestwie niebieskim” (por. Łk 14, 15-24).

Lękowy obraz świata

Nadejściu królestwa, wejściu do niego – tj. nadejściu panowania miłości – przeszkadza w gruncie rzeczy lęk. To właśnie lęk o życie, o przetrwanie, rodzi w człowieku nadmierną troskę i zmusza do poszukiwania zewnętrznych zabezpieczeń swojej tożsamości, także kulturowej i religijnej. Lęk rodzi też agresję – całkowite zaprzeczenie miłości. Poza tym nie pozwala widzieć rzeczywistości, jaką jest. Przedstawia ją jako pełną niebezpieczeństw i oddaną we władanie wrogich sił duchowych – gdzie np. nawet dobra zabawa, wspólne wesołe wycinanie z dyń „strasznych mord”, jawi się jako „otwarcie na działanie szatana”. Lęk nie pozwala dostrzec prawdy bliźniego i wykrzywia jego obraz, prezentując go jako obcego i stanowiącego zagrożenie. Zamyka przed drugim – krewnym, sąsiadem, towarzyszem podróży, żebrakiem, imigrantem. Świat zaczyna być postrzegany jako arena zazdrości i walki – i stopniowo czymś takim się staje.

Ostatecznie nasz lękowy obraz świata, który osłabia albo i uniemożliwia panowanie Miłości, związany jest z zapomnieniem prawdziwej natury Boga, z jego karykaturalnym obrazem. Pierwotnym źródłem lęku wobec drugiego i wobec świata jest bowiem lęk wobec Stwórcy i fałszywy Jego obraz: jako kogoś, kto karze i komu nie można zaufać, kogo trzeba się bać. A przecież Wcielony Syn przynosi prawdziwą wiedzę o tym, co „w sercu Ojca”, i rysuje Jego obraz jako absolutnej, miłosiernej miłości, której obca jest wszelka wola karania. Chrześcijaństwo ma swoje źródło w tym, że – jak przypomina Pierwszy List Jana – „myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma/kocha w nas” (1 J 4, 16). A więc Bóg jest miłością, a „my miłujemy, ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował” (1 J 4, 19) – kochamy miłością, którą On kocha w nas. Kochamy Nim.

Delikatność Pana

A co z lękiem? Nowotestamentowy tekst jest jednoznaczny: „Przez to miłość osiąga w nas doskonałość, że możemy ufać w dniu sądu, że tak jak On jest, i my jesteśmy na tym świecie. W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk przynosi karę. Ten zaś, kto się lęka, nie osiągnął doskonałości w miłości” (1 J 4, 17-18). Nie trzeba bać się Boga i Jego sądu. Gdyż „sąd polega na tym, że Światło przyszło na świat” (por. J 3, 19) i nawet jeśli ujawnia jakość naszych czynów i stan naszego wnętrza, to tylko po to, by nas uleczyć (greckie słowo „soteria”, tłumaczone najczęściej jako zbawienie, oznacza w pierwszym rzędzie uzdrowienie). To nie Bóg nas karze – kara jest immanentnie związana z lękiem, gdyż to ten ostatni powoduje, że kryjemy się przed Bogiem, i nie pozwala nam dostrzegać piękna świata i cieszyć się życiem.


Czytaj także: Świat to nie poczekalnia - rozmowa z Pawłem Rojkiem


Miłość usuwa lęk i rodzi postawę opisaną przez psalmistę: „uspokoiłem i uciszyłem moją duszę; jak dziecko na łonie swej matki, jak ciche dziecko jest we mnie moja dusza” (Ps 131, 2). Ewangelista Mateusz zapisał więc słowa Jezusa pouczającego: „zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” ­(Mt 18, 3) i że największe w królestwie są osoby będące – uniżone – jak dzieci. Warto pamiętać, że Jezus mówi tu o „uniżeniu jak dziecko”. W użytym obrazie nie chodzi o niewinność czy bezgrzeszność, lecz o całkowitą zależność i bezbronność. Dziecko jest na tyle słabe, że bezsilne – przynajmniej w kategoriach świata „zazdrości i walki”. Wszelka próba wprowadzenia Bożego królestwa, w której posługujemy się jakąkolwiek siłą inną od czystej miłości – przymusem prawa, przewagą ekonomiczną, intelektualną dominacją czy agresywnym prężeniem muskułów z wytatuowanym hasłem „Wielka Polska Katolicka” – jest sprzeczna z istotą Bożego panowania.

Bożego panowania sami nie musimy się obawiać – jest pozbawione jakichkolwiek znamion przemocy. Jak pisał prorok Izajasz o wprowadzającym to panowanie mesjaszu: „Trzciny nadłamanej nie złamie, nie dogasi knota o tlącym się płomyku” (Iz 42, 3). Wszelki koszt zderzenia z naszym wobec Jego panowania oporem ponosi Bóg: nasze zdrowie jest w jego ranach, nasze życie – w jego śmierci. W dobitny sposób pokazuje to ewangelista Jan, który mesjański rytuał koronacji króla Izraela wpisał w narrację procesu, drogi krzyżowej i śmierci Jezusa. Jak wyraża to stara chrześcijańska pieśń: „Bóg królował z drzewa”.

Przyjęcie panowania Boga oznacza jednak, że – zgodnie z cytowanymi już słowami Pierwszego Listu Jana – „Bóg kocha w nas”. Stać się jak dziecko to żyć zgodnie z wezwaniem Jezusa: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 16, 24-25). Wprowadzać Boże panowanie – tj. panowanie miłości – można tylko wtedy, gdy jest się gotowym tracić swoje życie.

Wprowadzać panowanie Boga w Polsce dziś to znaczy być gotowym przyjąć uchodźców i imigrantów – także muzułmańskich, nawet jeśli miałoby się to wiązać z pogorszeniem dotychczasowych warunków życiowych, a nawet z problemami integracyjnymi ludzi wychowanych w innej kulturze. To przyjąć chore dziecko, którego pojawienie się na świecie zdezorganizuje dotychczasowy sposób życia rodziny. To zrezygnować z agresywnej retoryki wobec ideowych lub politycznych przeciwników, nawet jeśli spowoduje to spadek w sondażach lub słupkach sprzedażowych. To poświęcić czas najbliższym (albo i nieznajomym potrzebującym pomocy) kosztem swojego zmęczenia i kolejnych stopni zawodowej kariery. To… (niech każdej i każdemu podpowie to własna wyobraźnia miłosierdzia, nieograniczana z lęku o własne „ja”, lecz poszerzana z wnętrza jej lub jego serca przez mieszkającego tam Ducha).

Im więcej w nas panowania Miłości, tym mniej lęku: przed śmiercią i przed życiem; przed złem; i przed Bogiem.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof i teolog, publicysta, redaktor działu „Wiara”. Doktor habilitowany, kierownik Katedry Filozofii Współczesnej w Uniwersytecie Ignatianum w Krakowie. Nauczyciel mindfulness, trener umiejętności DBT. Prowadzi też indywidualne sesje dialogu filozoficznego.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2017