Biesiada u siebie

Pięć tysięcy. Tyle elektrycznych hulajnóg na wynajem jeździ po Warszawie. Jak pożar po stepie rozprzestrzeniło się to zjawisko.

26.08.2019

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

Młodzi zdrowi ludzie zwątpili w skuteczność swoich nóg. Niepojęte, dlaczego akurat hulajnogi chwyciły wśród tylu co rok wciskanych nam nowinek. Niech się nad tym biedzą antropolodzy – wcale nie kpię, lenistwo, zarazem zbawienne dla oszczędności sił, ale i potępiane jako grzech, to ważny klucz do dwoistej natury człowieka.

Panna hulajnóżka zawróciła w głowie też filozofom. Okazało się, że człowiek jadący na niej jest pieszym. Mianem pieszego bowiem tylko prostacy o umyśle niewytresowanym przez prawo określają człowieka stawiającego krok za krokiem, lewa, prawa, lewa, aż dojdzie do kiosku po gazetę. Pieszy w świetle prawa to ktoś, kto nie używa pojazdu. Skoro zaś hulajnoga pojazdem nie jest (twórcy definicji pojazdu nie przewidzieli, że dziecięca zabawka kiedyś zafunkcjonuje w przestrzeni publicznej), to jej użytkownik stanowi byt pieszy. Czas, który kilku urzędom zajmie skorygowanie tej luki – zabawnej tylko do momentu, gdy taki piechur nie połamie wam nóg – jest dla mnie jedną z tych miar jakości państwa i rządzenia, o jakich nie mówi się w kampanii wyborczej.

O tym, na ile jakieś zjawisko staje się częścią życia codziennego, można się przekonać za sprawą uczucia pustki lub ulgi, kiedy go na moment zabraknie. Tak się właśnie zdarzyło podczas niedzielnej peregrynacji po Żoliborzu: jakież to miłe, że na chodniku sami piesi dwunożni, czasem tylko ktoś przemknął na poczciwym, zdefiniowanym prawnie rowerze. Moja rodzinna dzielnica dźwiga na sobie brzemię tradycji przyspawanych do niej na wyrost, ale ślepy by tylko nie dostrzegł, że ma swój specyficzny urok enklawy, gdzie jest więcej zgrabnych domów, ładnych ludzi, dzieci śmieją się rozkoszniej, a drzewa rosną zieleńsze. To nie jest tak, że zamieszkiwali ją wyłącznie zacni socjalistyczni inteligenci, a do Lelewela chodzili wyłącznie przyszli wielcy mężowie (a nie każdy, kto zaczął, potrafił to liceum skończyć, tak jak np. pewien szeregowy poseł albo wasz ulubiony felietonista). Wisi jednak w tamtejszym powietrzu coś z elitarnej nonszalancji, która w miastach nieszarpanych przez wojny cechuje tzw. stare pieniądze, a w Warszawie raczej tylko stare nazwiska.

Późne lato, kiedy ciepła, ale nie upalna pogoda pozwala długo łazić, to dobry czas, żeby spędzić na Żoliborzu popołudnie. Zacząć od pokłonu cieniowi Jacka Kuronia przy parterowym oknie na Mickiewicza i dalej zatoczyć kilka koncentrycznych kręgów po uliczkach i osiedlach (niestety, kolonie WSM pogrodziły podwórza, działacze spółdzielczy się w grobach przewracają). Szybko spostrzeżecie, że na zasłużony popas będzie was ciągnęło wcale nie na plac Wilsona, historyczne centrum o nijakim obliczu, tylko nieco obok, na plac Inwalidów, który choć przecięty arterią i tramwajem, dzięki owalnej formie i majestatycznym drzewom stanowi jedno z najprzyjemniejszych wizualnie miejsc stolicy. I na pewno jedną z najlepszych jej wysp gastronomicznych.

Samoistnie wypączkowało tam kilka knajp w różnej formule – od hipstersko-śniadaniowych Faworów (żeby było jasne: śniadanie niekoniecznie w tych kręgach jada się rano), po rodzinne i zdecydowanie bardziej obiadowe Głodomory, a obok tego włoska, tajska, orientalna, hiszpański wine-bar i jeszcze dwie sieciówki, jedna z humusem, druga z kluchami. Jada się tam czasem świetnie, czasem tylko poprawnie, ale ważniejsza jest atmosfera wytworzona przez natłok, zagęszczenie przestrzeni, uczucie, że na tych paruset metrach obowiązkiem człowieka jest biesiada. Niekoniecznie pasja smaków, koniecznie pasja rozmowy. Bez patrzenia na zegarek.

Na drzwiach lokali, oprócz nalepek z logotypem kart kredytowych i reklam czasopism, jest kilka bardziej ideowych: że tu nie dają słomek, bo kochają wieloryby. Że zachęcają, by przyjść z własnym kubkiem, też dla dobra przyrody, że dają wodę z kranu za darmo, że lubią zwierzęta. Oraz najnowsza z tęczą i napisem „tu jesteś u siebie, bo miłość nie wyklucza”.

Takie czasy, że istnieje silna potrzeba, by się określać, oznaczyć na mapie, która z jedzeniem i piciem nie ma nic wspólnego. Już nie wystarczy, że przyjazny jest uśmiech barmanki, a piwo świeże i zimne. Ale akurat w tej okolicy te etykietki są zbędne, starczy popatrzeć na miejsce, na ludzi, powdychać atmosferę. Jestem u siebie. ©℗

Lato pięknie i powoli się żegna, ale wieczory są już zupełnie jesienne. Na rozgrzewającą kolację ostatnio zrobiłem lżejszą, niebeszamelową i bezmięsną wersję lazanii, coś w sam raz na przejściowy okres – w krawiectwie zwało się to „demisezonik”. 250–300 g sera gorgonzola (w wersji łagodnej, ewentualnie pół na pół z ostrą) topimy w garnuszku z 400 ml śmietanki i 100 ml mleka. Dwa ziemniaki obieramy i kroimy w drobniutką kosteczkę, gotujemy trzy minuty w osolonej wodzie. Na dno brytfanki wylewamy trochę kremu z gorgonzoli, kładziemy warstwę płatów z ciasta, znów krem, na to warstwa ziemniaków i parę garści tartego parmezanu. Na to znów ciasto – i powtarzamy układ co najmniej dwukrotnie. Na wierzch dodajemy posiekane drobno orzechy włoskie (czas się pozbyć zapasów, zaraz będą nowe!). Jeśli nasza brytfanka jest większa, to zwiększamy proporcjonalnie ilość składników. Pieczemy w 180 stopniach ok. pół godziny, aż stężeje i się z wierzchu zrumieni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2019