Biedny nie znaczy głupszy

Na lotnisku w Johannesburgu (mogącym poszczycić się jednymi z najlepiej zaopatrzonych lotniskowych księgarń na świecie) kupiłem parę dni temu debiut amerykańskiego prawnika, Daniela Levina.

15.05.2017

Czyta się kilka minut

Pan mecenas postanowił zrealizować pomysł, z którym nosi się wielu ludzi spotykających w życiu wielu innych ludzi: spisać co lepsze wspomnienia i anegdoty, opowiadane dotąd przy drinku czy na imieninach. Sprawić, by z ulotnego materiału rozrywkowego, paszy służącej podtrzymaniu wizerunku duszy towarzystwa, zmieniły się w coś w rodzaju amatorskiego studium antropologicznego, uwiecznionego w piśmie muzeum współczesnych autorowi osobliwości.
Książka Levina nosi tytuł „Nothing but a Circus” i jest relacją z jego spotkań z różnej maści możnymi tego świata. Miał ich sporo, gdyż od lat wiedzie żywot latającego z jednego końca świata na drugi konsultanta, doradzającego firmom i rządom oraz specjalizującego się w implementowaniu platform służących do edukacji finansowej w krajach (jak dotąd) słabiej rozwiniętych. Obraca się mniej więcej na poziomie doradców głów państw, wiceministrów i szefów sporych (ale nie największych) koncernów. Ma rzeczywiście olbrzymią wiedzę dotyczącą globalnych relacji (i czasem nie może oprzeć się pokusie, by się przez parę stron powymądrzać), siłą jego książki jest jednak trafny wybór opisywanych detali, z których da się wyprowadzić charakterystykę większych zjawisk.
Rosję i to, co się dziś dzieje na jej szczytach, dobrze opisuje historia jego relacji z pewnym posłem do Dumy, zaprzysięgłym krytykiem Putina, który na parę lat – zapowiadając to z tajemniczym uśmiechem – zniknął, by wynurzyć się nagle na jakimś kanale informacyjnym jako jeden z przywódców rosyjskiego najazdu na Krym. W tej opowieści jak mantra wracają powtarzane mu przez doradcę prezydenta i innych polityków refleksje o tym, że życie to partia szachów, a najważniejszą umiejętnością jest w nim wykonanie roszady. Oto Rosja, gdzie warto i należy poświęcić wszystkie figury, by tylko obronić króla. Gdzie państwo to on, więc ma tak jak on oddychać, smucić się, gniewać, cieszyć i marzyć.
Chiny. Relacja z nieudanej misji zleconej Levinowi przez szefa jednego z wielkich państwowych koncernów pokazuje, jak nieprawdopodobnie sprawną maszyną jest to rosnące niczym na sterydach supermocarstwo, i jak ważną składową tej skuteczności jest – rzecz ciekawa – przezwyciężanie skrywanych w relacjach ze światem kompleksów, walka ze słabością i społecznym lękiem przez tendencje dominacyjne albo wręcz agresję.
Opisując indolencję struktur ONZ czy Departamentu Stanu USA, których pracownicy na niekończących się zebraniach przerzucają się „ekspercką” wiedzą wyczytaną parę dni wcześniej z gazet, Levin jest kolejnym, który dowodzi, że rozwiązywanie problemów świata z perspektywy europejskiego biurka tworzy jedynie jeszcze więcej problemów. Dla mnie najciekawszy był jednak rozdział relacjonujący wizytę autora w Angoli, gdzie został zaproszony (bodaj za pieniądze Banku Światowego) na serię wykładów z podstaw ekonomii, by zapoznać angolańskie społeczeństwo z osiągnięciami myśli Adama Smitha, klasyków giełdy, bankowości. Oświecić, wyedukować, polecić, by – wzorując się na nas – zrobili sobie własne eldorado.
Zaznaczyć trzeba, że Levin nie jest z tych, którzy traktowaliby Afrykańczyków jak ciemny lud, który trzeba teraz (jak my uczyniliśmy z Francuzami) uczyć jeść widelcem. Jest dzieckiem dyplomatów, urodził się w Kenii, wychował na tym kontynencie. Z pasją i szacunkiem do słuchaczy wykładał im więc podstawy: co to popyt, co to podaż, jak w zależności od tych dwóch zmiennych kształtuje się cena. Po paru dniach jego angolański asystent i kierowca zaproponował mu, że w przerwie na obiad zabierze go w ciekawe miejsce, prosząc, żeby dał się zaskoczyć. Pojechali do nieodwiedzanej przez turystów dzielnicy Luandy, gdzie w olbrzymiej hali tłoczyło się paruset ludzi przekrzykujących się i wymachujących zwitkami papieru, licytujących się bez opamiętania, prowadzących najbardziej zaawansowaną giełdę barterową, jaką można sobie wyobrazić (tę zupełnie analogową wersję Wall Street od dziesiątek lat prowadzą z powodzeniem dwie libańskie rodziny). Wszystko można tu było wymienić na wszystko: kawę na ryby, ryby na mleko, mleko na papier, papier na spodnie, spodnie na rowery. Wzajemne relacje cenowe (zmieniające się co chwila wraz ze zgłaszanym przez „maklerów” zapotrzebowaniem) śledziło kilka osób zapisujących je na sześciu olbrzymich szkolnych tablicach. Pomiędzy nimi krążyli zaś specjaliści prowadzący coś, co w świecie zachodniej ekonomii nazywa się chyba „krótką sprzedażą” (w wielkim uproszczeniu – handel towarem, którego się jeszcze nie ma, licząc na to, że zanim zostanie dostarczony, jego cena ulegnie zmianie, co pozwoli na wygenerowanie zysku dla handlującego).
Levin osłupiał. Zobaczył siły rynku hasające nieskrępowanie w swoim naturalnym środowisku. Dotarło do niego, że to nie on powinien uczyć tych ludzi, lecz odwrotnie. Że jego słuchacze nie potrzebują mądrości, bo od dawna ją mają. Potrzebują nie ojca, tylko brata, który wesprze ich logistycznie, da technologie, które pomogłyby im uporządkować i uregulować proces wcielania tej mądrości w życie.
Za tę pointę, za tę historię, jestem gotów wyznać Levinowi czytelniczą miłość. Nigdy dość powtarzania prawdy, która niejednokrotnie gościła już w tej rubryce: biedniejszy naprawdę nie znaczy z automatu: głupszy. Dlaczego zanim dasz tysiąc złotych człowiekowi siedzącemu na ulicy, chcesz wysyłać go najpierw na kursy i szkolenia, na których będą mu wyjaśniać, jak należy wydawać pieniądze, a sam – dysponując taką gotówką – nawet przez chwilę nie pomyślisz o tym, by się na podobną edukację zapisać? Nie ma co upokarzać biednych wyższościowymi wykładami o pięknie przedsiębiorczości i sensowności oszczędzania. Oni mają prawo jazdy, nie mają tylko paliwa. Zamiast wynajmować (za ciężkie pieniądze) eksperta od teorii podróży, powinienem podarować potrzebującemu pełny kanister.
Nie można być piewcą samodzielności, „odsamodzielniając” jednocześnie ludzi przez próby przeszczepienia im własnego mózgu. Mają swój. Levin nauczył się tego w Angoli. Ja mogę nauczyć się tego w Zambii, w Kongu, ale też pod warszawskim Dworcem Centralnym albo na krakowskich Plantach. ©

Premiera nowej książki Szymona Hołowni - dowiedz się więcej!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2017