Biedna Europa patrzy na Gruzję

Unia Europejska musiała pokazać jedność: jej brak spowodowałby, że przestałaby liczyć się dla Rosji jako poważny partner w rozgrywce wokół Gruzji. Czy to początek ewolucji unijnego stanowiska wobec Moskwy?

02.09.2008

Czyta się kilka minut

Gdy przed poniedziałkiem 1 września europejscy politycy próbowali ustalić wspólne stanowisko na nadzwyczajny szczyt Unii - w Osetii Południowej i w rosyjskiej "strefie bezpieczeństwa" osetyjskie milicje nadal paliły gruzińskie wsie. Gdy unijni politycy zjeżdżali do Brukseli, ludność Osetii Południowej liczyła już nie 70-80 tys. mieszkańców, ale o jedną czwartą, może o jedną trzecią mniej.

Terror po wojnie

- W Osetii ciągle dochodzi do mordów i grabieży - mówiła w poniedziałek "Tygodnikowi" Anna Szepkina, dziennikarka TV Alania (telewizji stworzonej dwa lata temu wspólnie z progruzińskim rządem w Osetii). - Maruderzy kradną dobytek Gruzinów. Jeśli ktoś się sprzeciwi, zabijają ludzi i podpalają domy. Parę dni temu we wsiach Ergneti i Megwrikisi niedaleko Cchinwali zastrzelili cztery starsze kobiety. Z Doliny Liahwi wygnali ludność dziewięciu wiosek, w sumie około 9 tys. osób, rozpowiadając im, że niedługo ma tu powstać baza rosyjskich wojsk. Ludzie uciekli, choć część została pilnować dobytku, mimo że we wsiach nie ma wody, prądu, jedzenia, opieki medycznej, nic.

Potwierdza to UNOSAT: ta agenda ONZ opublikowała na swej stronie internetowej satelitarne zdjęcia zniszczonych gruzińskich wsi, wykonane między 10 a 22 sierpnia.

Exodus i grabieże odbywały się zresztą nie tylko w Osetii, ale również w rosyjskiej "strefie bezpieczeństwa", zakreślonej przez Kreml wokół drogi Gori-Cchinwali, czyli już na terenie tzw. (nowe określenie) "Gruzji właściwej". Niektórym mieszkańcom tego pogranicza wydawało się, że koniec działań wojennych może oznaczać względny spokój - i postanowili wrócić z Gori i Tbilisi do rodzinnych wsi.

Szybko znów stali się uchodźcami. Zastali na miejscu spalony dobytek, wyrżnięte stada bydła, niektóre domy zaminowane. Ich okolicę wciąż nawiedzały osetyjskie milicje, które terroryzowały i tak już zastraszonych Gruzinów.

"Czystek" dokonywanych na Gruzinach nie widzi za to Irina Gagłojewa, rzecznik Edwarda Kokojty, nieuznawanego przez świat prezydenta Osetii. - Wstajemy na nogi, nasz demokratyczny naród wraca do normalnego życia po gruzińskim ludobójstwie, które rozpoczęły gruzińskie bandy dywersyjne, a potem kontynuował reżim Saakaszwilego - mówi w rozmowie z "Tygodnikiem". - Zaczynamy żyć od nowa, chcemy żyć w zgodzie ze wszystkimi. Nie bacząc na to, że cały świat wstawił się za tbiliskim reżimem, a za nami tylko Rosja.

"Nawet Hitler na to nie wpadł"

Nie Lech Kaczyński, nie przywódcy krajów bałtyckich i nie szef szwedzkiego MSZ Carl Bildt (który porównał doktrynę "ochrony Rosjan poza Rosją" do polityki Hitlera). Żaden z tych polityków nie sformułował najdalej idących pomysłów na ukaranie Rosji - i naj­ostrzejszych analogii historycznych.

"Jastrzębiem" okazał się Czech. A dokładnie: Europejczyk z dwoma paszportami, czeskim i szwajcarskim. Fürst Karl zu Schwarzenberg, czyli Karel Schwarzenberg, musiał uciekać z Czech w 1948 r. po przejęciu władzy przez komunistów. Do kraju wrócił w 1989 r., a od 2007 r. jest ministrem spraw zagranicznych, z nominacji Partii Zielonych.

W licznych wywiadach, których zwykle stroniący od dziennikarzy 70-letni minister udzielał przed unijnym szczytem (czeskiemu dziennikowi "Pravo", austriackiemu "Die Presse" i niemieckiemu tygodnikowi "Spiegel") Schwarzenberg rozwinął liczne analogie historyczne. Nic dziwnego: gdy o Gruzji mowa w czeskiej debacie pojawiają się emocje, bo Czesi wspominają w tych dniach nie tylko 40. rocznicę inwazji Układu Warszawskiego, ale także 70. rocznicę umowy z Monachium, gdzie Niemcy, Francja i Anglia dokonały rozbioru Czechosłowacji, godząc się na zajęcie przez Hitlera części kraju z mniejszością niemiecką.

Nawiązując do faktu, że mieszkańcy Osetii i Abchazji dostali rosyjskie paszporty jeszcze w chwili, gdy nawet wedle rosyjskiej wykładni była to Gruzja - Schwarzenberg powiedział, że "nawet Hitler nie wpadł na taki pomysł, aby rozdawać niemieckie obywatelstwo rodakom w sąsiednim kraju, zanim jeszcze zajął te tereny". A kondycję duchową Rosji porównał z sytuacją w Niemczech po 1918 r. - gdy trauma przegranej I wojny światowej sprawiła, że elity i społeczeństwo Republiki Weimarskiej poparły Hitlera i jego agresywną politykę.

Schwarzenberg rzucił też pomysł, aby odebrać Rosji organizację zimowej olimpiady w 2014 r. (ma się odbyć w Soczi), bo "święto pokoju i sportu w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca, gdzie mordowano i prowadzono agresywną wojnę, to jest naprawdę dość szczególna idea".

Olimpiada to jednak nie decyzja Unii, ale MKOl-u. Wątpliwie, by ten zdecydował się na krok, którego nie podjął wobec Chin - mimo tego, co stało się w Tybecie.

Zarazem ten sam Schwarzenberg uważa, że sankcje przeciw Moskwie nie miałyby sensu. Z powodu praktycznego: bo nie przyniosłyby efektu w sytuacji, gdy rosyjskie elity niemal z nadzieją czekają na dalszą konfrontację z Zachodem. Gdy stan duchowy tych elit (jeśli nie jakiejś części społeczeństwa) jest dziś taki, że - jak to ktoś ujął - wojna z Gruzją odegrała dla nich rolę niemal terapeutyczną: dając poczucie wielkości i wartości, i będąc balsamem na wszelkie możliwe rany, realne i wydumane, jakich Rosja miała doświadczyć - czy za sprawą własnej słabości, czy od Zachodu - w ciągu minionych parunastu lat.

Czego Unia nie może

Kiedy 1 września unijni politycy zjeżdżali do Brukseli, w Tbilisi i w innych miastach Gruzji kilkaset tysięcy ludzi (może milion; co piąty Gruzin) demonstrowało przeciw rosyjskiej okupacji i przeciw rozbiorowi kraju - do czego sprowadza się uznanie przez Rosję niepodległości Osetii i Abchazji. Ich oczekiwania wobec tego, co za chwilę miało wydarzyć się w Brukseli, były wielkie.

Zbyt wielkie, by Europa mogła je spełnić. Unijny szczyt więcej powiedział o samej Unii niż o jej przyszłych relacjach z Rosją, a także z Gruzją czy Ukrainą. Przede wszystkim europejscy przywódcy chcieli zaprezentować jedność. Nawet musieli: brak jedności sprawiłby, że UE przestałaby liczyć się dla Rosji jako poważny partner w dalszej rozgrywce wokół Gruzji.

A ponieważ interesy 27 unijnych krajów w relacjach z Rosją są rozbieżne - od spraw politycznych, przez historyczne, po energetyczne (np. kilka dni temu parlament Grecji zaakceptował budowę przez jej terytorium rosyjskiego Gazociągu Południowego, konkurencyjnego dla europejskiego projektu "Nabucco"), ceną za jedność musiało być ogólne oświadczenie. Potępiające, rzecz jasna, uznanie przez Kreml niepodległości Abchazji i Osetii - i domagające się od Rosji wypełnienia "planu pokojowego". Tego, który Rosja sama Gruzji i Unii narzuciła, aby potem złamać dwa jego zobowiązania (wycofanie wojsk z Gruzji i przyszłe negocjacje nad statusem Osetii i Abchazji). A także zawierające mgliste pogróżki: że jeśli Moskwa wojsk nie wycofa, nie będzie negocjacji o planowanej nowej umowie Unia-Rosja (miały się zacząć we wrześniu).

Tylko co Unia więcej może? W sprawie Abchazji i Osetii - niewiele, zgoła nic. Obie prowincje są dla Gruzji stracone - jakkolwiek odwoływać się do prawa, dyplomacji czy demografii (20 lat temu w obu regionach większością byli Gruzini, a np. Abchazi stanowili w abchaskiej republice autonomicznej 18 do 21 proc. mieszkańców). Podczas ostatnich lat Rosja prowadziła w obu regionach politykę faktów dokonanych. Uznanie ich niepodległości przez Kreml sfinalizowało ten proces.

Pytanie, kiedy Gruzini będą gotowi, aby się z tym pogodzić? Dziś w 4,5-milionowym kraju żyje prawie 300 tys. uchodźców z Osetii i Abchazji: większość uciekła 15 lat temu, pozostali teraz. Jak to ujął jeden z liderów opozycji: każdy gruziński polityk, który powiedziałby dziś, że trzeba zrezygnować z Abchazji i Osetii, byłbym "politycznym trupem".

Co nie zmienia faktu, że Rosja rzeczywiście "nieodwracalnie" (prezydent Miedwiediew) zmieniła granice Gruzji.

"Chłopaki, nowe rozkazy, ruszamy do St. Moritz! Tam też jest wielu rosyjskich obywateli, których trzeba chronić!" - woła do kolegów rosyjski czołgista z karykatury w jednej z zachodnich gazet.

Podzielona Europa

Chociaż na unijnym szczycie politycy demonstrowali jedność, Europa w sprawie Rosji jest podzielona - i to zasadniczo. Podział to chwilami zaskakujący.

Bywa, że sytuacje ekstremalne - a wojna jest bez wątpienia taką sytuacją - ujawniają faktyczną kondycję: ludzi, zbiorowości, krajów. Mimo że od wojny w Gruzji minęło ledwie kilkanaście dni, w Europie zdążyły ukształtować się dwie zasadnicze wizje relacji z Rosją - albo może nie tyle ukształtować, co ujawnić. Co uderzające, linia dzieląca zwolenników jednej i drugiej wizji biegnie w poprzek innych podziałów - po obu stronach spotkać można np. zwolenników i prawicy, i lewicy; socjalistów, zielonych, konserwatystów.

Byłoby również uproszczeniem stwierdzenie, że ci, którzy gotowi są akceptować działania Rosji na Kaukazie (i nie tylko tam, także np. wobec Ukrainy), to rusofile, agenci wpływu czy ludzie wprost przez Rosję opłacani - choć są i tacy, jak np. ekskanclerz Gerhard Schröder, obecnie pracownik "imperium Gazpromu". Ale w tym gronie Schröder to egzotyczny wyjątek. Można powiedzieć: niestety. Bo gdyby takich było więcej, sprawa byłaby prostsza.

Tymczasem w szeregach tego "nieświętego przymierza" rodem z XIX w. - które gotowe jest znów dzielić Europę na strefy wpływów (można użyć też innych określeń; "duch Jałty" czy "polityka appeasementu") i oddać Rosji w ramach "jej" strefy wszystkie te kraje, które leżą za wschodnią granicą Unii i NATO - znajdują się zarówno niektórzy nieuleczalnie prorosyjscy politycy niemieckiej SPD, jak i prawicowy premier Włoch. Poglądy utopijno-apolityczne na kwestie międzynarodowe (np. o korzeniach pacyfistycznych) spotykają się tu z poglądami twardo narodowymi, których zwolennicy gotowi są uznać, że Rosja ma prawo bronić w taki sposób swoich narodowych interesów.

Dwa obozy

Jak wyglądają te dwa obozy? Jak poznać, kto do jakiego się zalicza? Upraszczając nieco, chodzi o to, kto jakiej udziela odpowiedzi na główne dziś pytania: jak zdefiniować interesy Unii wobec Rosji? Jeśli Unia zainteresowana jest zachowaniem pokoju, demokracji i stabilności w Europie (pytanie pomocnicze: zachowaniem czy także ich "eksportem"?), oraz - druga kluczowa sfera - zapewnieniem dostaw surowców energetycznych, to jak o to zabiegać? A także - za jaką cenę?

Zwolennicy opcji, nazwijmy ją "prokremlowską", zdają się uważać tak: uznajmy aspiracje Moskwy. Uznajmy, że ma ona swoją strefę wpływów, do której zaliczają się Ukraina, Białoruś, Mołdawia, Gruzja, Azerbejdżan i Armenia (o krajach Azji Centralnej nie mówiąc). Nie próbujmy promować w tych krajach wolności i demokracji. Uznajmy, że Rosja jest ich "patronem", "żandarmem" dbającym tam o stabilność i spokój. Jeśli społeczeństwa i wybrane władze tych państw zwrócą się o przyjęcie do NATO i UE, odpowiedzmy odmownie. Nie podejmujmy inicjatyw gospodarczych, jak np. rurociąg "Nabucco", które Rosja może odebrać jako wymierzone w swoje interesy.

Zwolennicy opcji drugiej (tu trudniej o jakieś spójne określenie; "antykremlowska" byłoby uproszczeniem, podobnie jak "prodemokratyczna" czy wręcz "prometejska") są przeciwnego zdania. Uważają, że NATO i Unia mają sens wtedy, gdy ich drzwi będą otwarte dla krajów, które same zechcą do nich wstąpić, a rozszerzanie struktur euro-atlantyckich to nie żadna "ekspansja", tym bardziej wymierzona w Rosję, ale poszerzanie strefy demokracji, wolności, stabilności i pokoju. Są też zdania, że powiększanie i tak poważnego już uzależnienia Europy od dostaw surowców energetycznych z Rosji, przy równoczesnym zaniechaniu poszukiwania innych źródeł to błąd, który może mieć także konsekwencje polityczne.

Czas decyzji

Rosja wybrała dobry moment na mocne zainaugurowanie "Operacji Powrót" - jak jej zachowanie określił felietonista "The Economist". To znaczy: powrót do roli mocarstwa, które robi, co chce, i na nikogo się nie ogląda.

Stany Zjednoczone zajęte są kampanią wyborczą (wybory prezydenckie za dwa miesiące) oraz Irakiem i Afganistanem; urzędujący jeszcze prezydent ma niewielkie pole manewru i na sformułowanie nowej (czy nowej?) polityki USA wobec Rosji przyjdzie poczekać zapewne do stycznia, gdy do Białego Domu wprowadzi się następca Busha.

Z kolei krajom Unii jeszcze niedawno wydawało się, że ich największym problemem jest pytanie o przyszłość traktatu lizbońskiego. Ale nawet gdyby traktat (ten czy inny, np. konstytucyjny) był przyjęty, Unia jako całość nadal nie miałaby spójnej polityki wobec Europy Wschodniej. Zbyt wielkie były i są różnice interesów jej krajów - co Kreml widzi i rozgrywa.

Mimo wszystko Unia jest trochę jak tankowiec: wykonanie zwrotu wiąże się z mnóstwem zabiegów i zabiera wiele czasu. Dziś widać, że jakiś zwrot się zaczął. W którą stronę, to kwestia otwarta. Unia nie chce walczyć z Rosją sankcjami, za to może zaoferować takim krajom jak Gruzja czy Ukraina program pozytywny - narzędzi ma wiele, od ułatwień wizowych po perspektywę członkostwa. Na razie pokazuje, że je ma, ale ich nie użyła.

No i jest jeszcze pytanie, jak wielkie państwa Europy - zwłaszcza Niemcy i Francja - zachowają się w grudniu, gdy szczyt NATO ma podjąć decyzję w sprawie przyznania (lub nie) Gruzji i Ukrainie MAP-u, planu przygotowującego je do członkostwa w Sojuszu. Dziś nie brak głosów, że gdyby wiosną na szczycie w Bukareszcie Kijów i Tbilisi MAP otrzymały - co zablokowali Niemcy i Francuzi - wówczas Rosja, być może, nie uderzyłaby na Gruzję.

Tak czy inaczej: w najbliższych miesią­cach i latach Unia będzie musiała podjąć wiele decyzji. Niepodjęcie ich - także będzie decyzją.

Współpraca: Andrzej Meller, Patrycja Bukalska

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2008